sobota, 11 czerwca 2011

Wywiad z Jackiem Leśniewskim z 2008 roku dla dziennikarzy z Sochaczewa

Polecono mi przeczytanie bardzo ciekawego wywiadu z Panem Jackiem Leśniewskim, jedynym prawdziwym autorytetem od starego solidnego grania. Jest to wywiad z 2008 roku, jaki przeprowadzili dwaj dziennikarze z Sochaczewa. Gorąco polecam jego przeczytanie. Bez fałszywej skromności dodam, iż o kilku poruszonych w nim kwestiach wiedziałem dzięki "uprzejmości" poczty pantoflowej wśród tzw. ludzi z branży. Niemniej i tak w niektórych momentach rozdziawiłem gębę.
Jest tutaj trochę literówek i ortograficznych wpadek, których nie mam czasu poprawiać, ale to w końcu nie jest ważne.
Nie wiem czy mam prawo wklejać ten tekst. Jeśli okaże się, że muszę go usunąć, tak uczynię.

W OBRONIE ROCKA
WYWIAD Z JACKIEM LEŚNIEWSKIM


Jacek Leśniewski- pasjonat muzyki lat 60-70, kolekcjoner płyt winylowych, właściciel Megadiscu - najważniejszego w Polsce sklepu ze starą rockową muzyką, dawniej felietonista „Tylko Rocka”, autor książki „Brytyjski Rock w latach 1961- 1979”.
O jego pasji, współpracy z „Tylko Rockiem”, niektórych kulisach show biznesu i wielu innych sprawach rozmawialiśmy w jego sklepie na Nowym Świecie w Warszawie.
Mimo, iż sklep mieści się na tak nazwanej ulicy, to jednak wchodząc do jego środka można poczuć się jakby czas zatrzymał się w latach 70. Na ścianach wiszą mieniące się feerią barw okładki winyli z oryginalnymi podpisami m.in. Dylana, Zappy, The Rolling Stones (z Brianem Jonesem), a z gramofonu płynie rockowa muza, że aż miło. W takich okolicznościach wraz z naszym redakcyjnym „Nierobem” przeprowadziliśmy długą rozmowę z Jackiem.
Oto obszerne fragmenty z tego ponad godzinnego wywiadu…:
Robert Niemira: Pierwsze spotkanie muzyczne w młodym wieku?
Łukasz Szewczyk: Coś co sprawiło, że zaczął Pan na poważnie słuchać muzyki?
Jacek Leśniewski: Na początku to byli Beatlesi i Emerson Lake & Palmer. Pamiętam jak słuchałem ich nagrań z magnetofonu szpulowego ZK140. To się zdarzyło jak miałem 5 lat i z miejsca złapałem bakcyla na muzykę. Niemal z miejsca nauczyłem się obsługiwać sprzęt i sam, bez niczyjej pomocy zacząłem nagrywać różne kawałki z radia. Przypominam że to był początek lat 70-tych, więc było to bardzo przyjemne doświadczenie.
Ł.Sz: Dzieciństwo było jednym słowem kolorowe
J.L: To było fajne dzieciństwo – oczywiście tamte czasy nie były już tak fajne, ale to już inny temat... Oczywiście w domu muzyka była zawsze, ale skłamałbym, mówiąc że zawsze się słuchało psychodelii i progresywnego rocka… Tata trochę się interesował; poza tym miałem starszą o 8 lat siostrę, która miała znajomych siedzących w rocku, a oni oczywiście mieli jakieś tam płyty. Do dziś pamiętam z radia moment ukazania się ‘Ciemnej Strony Księżyca’ Floydów. Miałem wtedy 6 i pół roku. Pierwszego poważnego winyla dostałem mając 7 lat - była to druga Omega – ta z ‘Dziewczyną o perłowych włosach’. Natomiast moimi pierwszymi, zachodnimi longplejami były ‘Machine Head’ – Deep Purple i ‘Let It Be’ – Beatlesów – ten ostatni w indyjskiej wersji.
Ł.Sz: Czy ta kultywowana przez Pana do dzisiaj fascynacja psychodelią, rockiem progresywnym, kolorowymi latami 60-70 jest takim wehikułem czasu, którym próbujesz się wrócić do tamtego okresu, który pewnie najlepiej wspominasz?
J.L: Cóż, od strony muzycznej te czasy wspominam bardzo dobrze. Lata i początek 70-tych to był najlepszy, wręcz pionierski okres w muzyce. To co trzeba było wymyśleć, zostało wymyślone. Wszystko sprowadza się do tego, że istnieje 8 dźwięków, które trzeba odpowiednio ułożyć i bez wątpienia najlepiej robiono to na początku i bank z najlepszymi kawałkami został rozbity bardzo szybko.
Ł.Sz: Większość tych muzyków z tego złotego okresu w latach 80, gdy były już ‘nowe zabawki’ zaczęła grać chłam. W ich muzyce nie słychać już tej świeżości, klimatu, przestrzeni…
J.L: Muzyka dość szybko zrobiła się plastikowa. Niestety, obecnie media lansują lata 80 jako coś wyjątkowego, najważniejszego. Trudno się temu dziwić, gdyż mediami w pewnym sensie zawiadują ludzie w … moim wieku, którzy siłą rzeczy pamiętają najlepiej lata 80 i dla nich Papa Dance czy Lady Pank to są kultowe zespóły, a dla mnie zawsze było to coś strasznego. Poza tym nigdy nie lubiłem polskiej muzyki i nigdy się nie załapałem na Perfect, Maanam czy znienawidzoną niegdyś Republikę.
R.N: Panie Jacku. Jest Pan bardziej fanem, dziennikarzem, pisarzem, czy może biznesmenem?
J.L: Oczywiście najpierw jestem fanem! Ja przede wszystkim zbieram, czyli winylowe płyty. Średnio spędzam dziennie godzinę-dwie w Internecie, czyli w Ebayu – to jest jak nałóg i jakiś rodzaj przekleństwa bo większość pieniędzy, które zarobię – potem wydaję na 40-letnie czarne płyty. Czy jestem biznesmenem? Być może słabo zabrzmi, ale na swój sposób oczywiście że tak! Trudno żebym prowadził sklep od prawie 19 lat i odżegnywał się od biznesu, który jest wszechobecny. Ja mam o tyle fajnie że łączę przyjemne z pożytecznym, czyli łatwiej mi jest kupować pewne płyty, mogę trochę poeksperymentować z nieznanymi tytułami, szukać innych, może lepszych wydań. Po prostu mogę działać!
Ł.Sz: A jak twoje interakcje z klientami? Czy bardziej wtedy jesteś doradcą, czy biznesmenem? Doradzasz, czy tylko sprzedajesz?
J.L: Nie chciałbym żeby zabrzmiało to nieładnie, ale w jakimś wąskim kręgu jestem dość nieźle znany, choć różnie postrzegany. Na szczęście wiele osób uważa mnie za kogoś kto rozszerzył ich horyzonty muzyczne, i na swój sposób doceniają fakt, że nie muszą do końca życia słuchać solowych dokonań ludzi z Pink Floyd i Deep Purple, tylko mogą poznać wykonawców którzy częstokroć grali lepiej od uznanych gwiazd. Z drugiej strony niektórzy uważają mnie za faceta, który robi to tylko dla pieniędzy, co jest chyba sprzeczne z ideą posiadania kilku tysiącami płyt zalegających w domu płyt. Są tacy którzy deklarują, że nie będą kupować mojej książki, by nie sponsorować mojej kolekcji. Nie słyszałem nic bardziej idiotycznego! Z drugiej strony jestem szczery do bólu. Do pracy ale i do hobby podchodzę poważnie. Jeśli piszę, czy w książce, czy na stronie, że coś jest dobre bądź wyśmienite to tak naprawdę uważam! Jeżeli w sklepie mam jakiegoś tytułu sporo to znaczy, że to jest dobre, a nie, że jest złe i że mi zalega.
Ł.Sz: Powiedz w takim bądź razie o prapoczątkach MegaDiscu. Od momentu, w którym fascynacja zamieniła się też w sposób zarabiania pieniędzy.
J.L: Lata 80-te to czasy giełdy płytowej w Hybrydach oraz jarmarków na Wolumenie a potem na Skrze - z paroma, bezcennymi tytułami trzymanymi pod pachą. Za ‘komuny’ jak się miało 10 płyt to było sporo; natomiast jak ktoś miał ich 50 czy 100 – to był niemal Bogiem! Na giełdach poznawało się innych ludzi, z którymi się te płyty z reguły wymieniało; albo sprzedawałem dwie, lub trzy pozycje żeby kupić jedną, wymarzoną nowość itd. Na początku lat 80-tych mocno siedziałem w metalu i nigdy nie zapomnę ceny jaką mój kumpel zapłacił za amerykański, pierwszy egzemplarz The Number Of The Beast – Iron Maiden. 12 tysięcy złotych! Wtedy ludzie przez cały miesiąc zarabiali może 5-6 tysięcy! Ja dałem 5 tysięcy za Iron Fist – Motorhead. To wszystko było mocno odjechane!
Styczność z kompaktem miałem od 86roku – za zrobienie matury dostałem odtwarzacz i CD grupy Wham (Chłam?) który następnego dnia wymieniłem na Camel – The Snow Goose. Wtedy też zacząłem je zbierać. Ze sprzedażą zacząłem tuż po ślubie i wraz z upadkiem komuny - w 1989r. – właściwie od zera. Kupiłem dwa kompakty; sprzedałem je, kupiłem trzy, sprzedałem - a za rok miałem już tych płyt ze 200. Itd. Itd. To były czasy ciężkiej pracy na warszawskiej Skrze; niesamowicie ciężkie wyjazdy po płyty CD do Berlina – czasem 3 razy w tygodniu! Wreszcie wraz z 3 ludźmi w kwietniu 1991r. założyłem sklep.
Mało kto o tym wie, ale jednym z moich wspólników był rezydujący wówczas w Stanach - Piotr Kaczkowski. Spotkaliśmy się jedynie kilka razy, ale pierwsze z nich zapamiętam na zawsze! Pamiętam, że w przeddzień poznania PK nie mogłem usnąć! Kurczę, miałem poznać radiową legendę! Chcąc zaimponować Kaczkowskiemu na spotkanie w sklepie (mieszczącym się jeszcze w Al. Niepodległości) przyniosłem mega-rzadkie, japońskie wydanie CD grupy Refugee- w 1991 sprawa absolutnie rzadka i niespotykana – a przed laty wypromowana w Polsce właśnie przez Pana Kaczkowskiego! Po krótkim zapoznaniu i paru minutach oczekiwania na dogodny moment wrzuciłem CD do odtwarzacza z jakimś cienkim tekstem typu: Piotr, to dla ciebie! Niestety mój nowy wspólnik spojrzał na mnie ze zdziwieniem i powiedział: Co ty puściłeś? Wyłącz to! Ja ci włączę muzykę! Po czym otworzył torbę, wyjął z niej jakąś płytkę i zapuścił… To był czarny rap a mój idol zaczął przy tym tańczyć! Przysięgam na życie że to prawda! Niedługo potem tak się złożyło, że przez przypadek dowiedziałem się o czymś, o czym powiedzmy że nie miałem się dowiedzieć i w rezultacie zerwaliśmy zarówno współpracę, jak i znajomość. Do dziś udajemy, że się nie zauważamy i nie znamy. … Powiem tylko, że „wizerunek” publiczny a prywatny do dwie, całkiem inne sprawy.
Tak na marginesie działalności sklepu dodam tylko, że w ciągu tych niemal 20 lat chyba ze 3 razy niemal doprowadzano mnie do bankructwa – albo wspólnicy albo pomocnicy, zwłaszcza jeden. Na szczęście zawsze wypływałem na powierzchnię – choć z reguły kosztem wyzbycia się uzbieranych płyt kompaktowych a potem bądź winylowych.
Ł.Sz: Porozmawiajmy o innym Pana koledze- Wiesławie Weissie i o współpracy z gazetę „Tylko Rock”. Może Pan zdradzić kulisy rozstania z tym pismem? Pytam gdyż Pańskie stałe działy w „Tylko Rocku” takie jak „Magical Mystery Tour” oraz „Stary Rock” a także różne felietony dla wielu Czytelników były bardzo ważne i otworzyły im drzwi do świata muzyki.
J.L: To jest dość krępująca sprawa – trochę taki magiel.
Z Weissem poznałem się w 1992 roku - on prowadził fajną, rockową gazetę a ja rockowy sklep z rzadkimi, nigdzie niespotykanymi płytami. Nie chcę się chwalić, ale wiele tekstów było możliwych dzięki mojej „uprzejmości”. Przez 3-4 lata „TR” wykorzystywał moje płyty do trudniejszych wkładek czy do specjalistycznych opracowań. Wreszcie kolega Wiesław zaproponował mi żebym zaczął pisać i to trwało przez 4 lata - od 1996 do 2000 roku. Nie chwaląc się mogę powiedzieć, że we dwóch niemal ustaliliśmy nową linię pisma (ja tak trochę z tylnego siedzenia…), które dość mocno poszło w stronę ambitnego rocka – i wiele osób do dziś to docenia.
Mało kto wie, że w 2000 roku miała powstać polska edycja legendarnego pisma „Rolling Stone”. Jeden, bardzo zamożny znajomy mojego kumpla kupił licencję na wydawanie tego magazynu zaczął rozglądać się za ekipą a przede wszystkim za osobą redaktora naczelnego. Myślano o różnych osobach, m.in. o Hirku Wronie.... Mój kolega przyszedł kiedyś i zapytał, czy mogę kogoś zaproponować, a ja na to: weźcie Wiesława Weissa, mojego kumpla. Prawda była taka, że oryginalny„Tylko Rock” chyli się pomału ku upadkowi, gdyż były problemy z wydawcą. Pomyślałem , że polski „Rolling Stone” to nie bdzie zły pomysł... Prawie nikt tego nie wie, ale w tajemnicy przed wszystkimi współpracownikami Wiesław Weiss pojechał do Ameryki i w rezultacie został namaszczony na naczelnego. W zasięgu ręki miał wielki prestiż, ogromną pensję, służbowy samochód, itd. Dla mnie był przemiły – prawdziwy friend. Nagle, polski wydawca doszedł do wniosku, że z jednym pismem na polskim rynku długo nie pociągnie i pomimo ogromnych kosztów licencji; ponoć było to 100 tysięcy dolarów – z dnia na dzień zrezygnował. I tak jakoś się dziwnie złożyło, że już w dwa tygodnie później Wiesław Weiss przestał być już moim przyjacielem. Pod cienkim pretekstem zadzwonił do sklepu i mojemu pracownikowi przekazał dla mnie… kilka mocnych wiązanek i zapewnienie że nigdy już nie przyjdzie itd. Powodem było jakoby puszczenie przeze mnie pary, że Tylko Rock przestał istnieć a w rezultacie on i jego kolega z redakcji nie dostaną… gratisowych kompaktów z klasyką polskiego rocka! To był powód! Kilka CD Niebiesko-Czarnych i Skaldów wartych może razem 200 zł - za moją pasję, pomoc i przyjaźń. Oczywiście nie wiedział, że o zamknięciu pisma rozpaplał jeden z fotoreporterów pisma oraz… mój ówczesny pracownik! Niestety pracownik nie przekazał mi tej wiązanki a ja, Bogu ducha winien zadzwoniłem jeszcze do mojego przyjaciela Wiesława żeby mu złożyć gratulacje z okazji urodzin syna! Niestety facet zamiast powiedzieć ‘dziękuję’ zaczął syczeć do telefonu: „co ty mi tu ściemniasz”!!! Nie wiedząc o co chodzi przeprosiłem, odłożyłem słuchawkę i już więcej nigdy z Weissem nie miałem przyjemności się zetknąć. Oczywiście pomogła mi w tym również chamska wiącha przekazana w końcu przez pracownika. To było duże rozczarowanie, gdyż za lojalność i autentyczny dowód przyjaźni jakim były moje dobre intencje i to nieszczęsne zamieszanie z Rolling Stonem - zostałem potraktowany jak śmieć. Oczywiście Weiss pewnie do dziś myśli że miał powód… Mam to gdzieś.
Ta cała pseudo-przyjaźń to dość przykra sprawa… I pomyśleć, że jeszcze w 2000r. przez ponad miesiąc wieczorami poprawiałem towarzyszowi Wiesławowi maszynopis jego pierwszego tomu Encyklopedii Rocka ; razem ustalaliśmy ilość tych jego ‘gwiazdek’ i ‘kropek’; poza tym to ja wypisałem mu listę mało znanych wykonawców których powinien umieścić… Natomiast po paru latach, kiedy dla odmiany mój wydawca zwrócił się z prośbą do wydawcy tzw. Teraz Rocka o płatną, powtarzam: płatną reklamę mojego Brytyjskiego Rocka– ten skierował go właśnie do Weissa a mój były przyjaciel Wiesio wycedził, że nie ma mowy i że nie będzie mnie promował i nie zgadza się nawet na płatne ogłoszenia – warte swoją drogą 3 czy 4 tysiące złotych. Taki koleś!
Ł.Sz: A co sądzisz o „Teraz Rocku”, czyli obecnej formule dawnego „Teraz Rocka”?
J.L: Szczerze mówiąc nie czytuję tej gazetki, choć raz na rok przeglądam kilka numerów u kumpla. Oczywiście nie mogę być do końca obiektywny, ale uważam że „Teraz Rock” powoduje że ludzie odwracają się od rocka! Ile można pisać o wykonawcach których albo nikt nie zna; których płyt nikt nie kupuje, ale trzeba pisać bo wytwórnia każe i musi się wykazać w centrali na Zachodzie odpowiednią ilością recenzji! Tak to działa! Albo z drugiej strony niekończące się teksty o Pink Floyd, Breakout czy Red Hot Chilli Peppers… To jest po prostu dość ciepła posadka dla dwóch, nieco już podstarzałych i wyleniałych dziennikarzy oraz gromady młodziaków którzy widzą muzykę z perspektywy lat 90-tych; znają 5 kawałków Hendrixa oraz debiut Doorsów i piszą bzdury o psychodelicznym rocku, że solówki za wolne... Poza tym mnóstwo ludzi uważa, że unika się tam klimatów starego, klasycznego rocka. Myślę, że kilka tysięcy potencjalnych czytelników nie kupuje tej gazety, bo nie mogą w niej nic dla siebie znaleźć.
Spoza tym w redakcji rządziły układy – wiem to z pierwszej ręki, poza tym moja żona przez 2 lata była szefem działu reklamy w Tylko Rocku… Np. przykładowo kiedyś nie można było dać 2 czy 3 gwiazdek nowej płycie Urszuli czy innemu dziełu bo ta czy inna duża wytwórnia będzie obrażona i nie wyśle naczelnego czy kogoś innego na wywiad z Mickiem Oldfieldem czy Angusem Youngiem w Londynie czy w Paryżu. Mniejsza znowu nie przyśle zaproszeń na koncerty i płyt do recenzji. Tak to funkcjonowało kiedyś więc myślę że niezmiennie tak to funkcjonuje i dziś.
Ł.Sz: Czyli recenzje w gazecie nie są miarodajne do końca?
J.L: Rzadko kiedy były. Ważne były tylko pozory rzetelności i gratisy. Nie ma to nic wspólnego z obiektywizmem i z rzetelnością dziennikarską. Duże nazwiska i znani wykonawcy muszą mieć 4 czy 5 gwiazdek, bo dzięki temu są profity jak darmowe CD i DVD pozwalające przeżyć i ciągnąć tą mękę od numeru do numeru. Bo jak przecież w dzisiejszych czasach można się szczerze fascynować nowym, komercyjnym rockiem?
R.N: Porozmawiajmy o czymś przyjemniejszym. Może o twojej książce, idei, pisaniu. Jak Pan wspomina pisanie jej, jak ona powstawała?
J.L: Mówmy sobie po imieniu, OK.?( wyraźnie zdeprymowany określeniem swojej osoby mianem Pan) Początkowo chciałem napisać obszerny przewodnik płytowy który traktowałby o mało znanym rocku z całego świata i zawierał hasła wykonawców z Australii, Japonii, Ameryki Południowej - skądś się tylko da – krótko i zwięźle. I to był mój wielki błąd, że tego nie zrobiłem, gdyż przyszedł mi do głowy pomysł, żeby napisać bardzo książkę o rocku brytyjskim, ale w jednym tomie. I to był mój drugi błąd, chyba jeszcze poważniejszy. Jak już zacząłem pisać na poważnie, to rozrosło się to do takich rozmiarów, że trzeba było to podzielić na tomy. Prawda jest taka, że pierwszy tom Brytyjskiego Rocka napisałem w niecały rok, tylko w międzyczasie miałem 2 lata przerwy, bo tak prawdę mówiąc nie jestem taki solidny i poukładany, żebym usiadł i pisał. Za dużo fajnych rzeczy się wokół dzieje żebym miał usiąść jak mnich i bez przerwy pisać. Podobnie ma się sprawa z drugim tomem.
Ł.Sz: No właśnie… Premiera drugiego tomu, słyszałem, że na początku przyszłego roku?!
J.L: Myślę, że do stycznia lub lutego już skończę i mam nadzieję, że w kwietniu książka wreszcie się ukaże.
Ł.Sz: Na prima a prillis (śmiech)
J.L: Na 1maja (śmiech). Ciężko to idzie, mając na głowie codzienną pracę na Nowym Świecie, sklep internetowy, niezliczone maile i rozmowy z klientami. Mój dzień pracy trwa ok. 12-13 godzin dziennie i rzadko mam 2-3 godziny, by pracować nad książką. Wiem, ze to może wydawać się mało poważne, tym bardziej, że mogę zdradzić, iż będą nie 3 tylko 4 tomy. Ostatni będzie poświęcony również artystom singlowym a także dodam haseł poświęconych punk-rockowi z końca lat 70-tych – to w końcu też brytyjski rock i to całkiem klasyczny...
R.N: Rock brytyjski już powstaje, a Ameryka i inne kraje, kontynenty?
J.L: Nie wiem, czy starczy mi czasu i życia. A przede wszystkim zapału. Nie ma znikąd pomocy. Niezależnych pism muzycznych praktycznie nie ma, inne media mają to w nosie – wszędzie wyścig szczyrów i rankingi słuchalności i oglądalności. Nie ma nikogo kto, by tego typu dłubaninę promował.
R.N: Nie było jednak jakiś negatywnych recenzji twojej książki. Ja słyszałem na jej temat same entuzjastyczne, włącznie z Wojciechem Mannem.
J.L: Zdarzały się też negatywne – np. ze strony redaktorów codziennych gazet którzy trochę chwalili, ale w sumie zarzucali mi albo brak nowej fali albo fakt że wydałem książkę w której pokazałem tylko swoje płyty. W sumie to się nawet nie dziwię – jeden z nich nazwał Depeche Mode ‘gladiatorami popu’ a drugi odkrył, że kultowy i legendarny album The Who – Tommy (1969) napisał i skomponował z zespołem… Elton John. Tragedia.
Ł.Sz: W naszym kraju tak jest, że albo się kogoś chwali na krótką metę, albo się gnoi i niszczy.
J.L: Wiesz, słyszałem taką opinię, że książka jest świetna, ale ja nie jestem z branży, nikogo nie znam i nigdy się nie przebiję. Tak jak wspomniałem wcześniej popełniłem błąd, że nie zrobiłem tej książki w jednym tomie. Powinienem ograniczyć się do tych najważniejszych wykonawców, pominąć, bądź bardzo ograniczyć tych mniej znanych… Nie chwaląc się wiem, że taką wydaną w jednym tomie książkę wydałby brytyjskie, i bardzo znane wydawnictwo ‘Omnibus Press’ – dostali przetłumaczonych 5 haseł i byli bardzo zainteresowani, wręcz entuzjastycznie nastawieni - ale po 2 miesiącach odpuścili. Podobnie sprawa się miała z bardzo poważnym, szwedzkim Premium Publishing – „spotkanie z gąską” było już blisko, ale ci również zrezygnowali za pięć dwunasta. No bo kto zainwestuje z pierwszy z trzech tomów zupełnie nieznanego autora z Polski czyli znikąd? Szkoda.
Ł.Sz: Czy nie obawiasz się, że ludzie podchodzą do twojej książki ostrożnie, że boją się, że nie dokończysz dalszej części i zostaną z dziełem niedokończonym w ręku?!
J.L: Od momentu wydania pierwszego tomu, w styczniu 2006 już miałem pytania przy kasie, czy „nie będzie tak jak z drugim tomem książki Weissa”. Ja już chciałem wywiesić kartkę, że z tą książką nie będzie takiej samej sytuacji… Chociaż z drugiej strony zaraz minie 3 lata od wydania A-F i na pewno zdążyłem już wielu ludzi niemiło zaskoczyć. Prawda jest też taka, że gdy zaczynałem pracę nad pierwszym tomem, to miałem znacznie więcej wolnego czasu - siedziałem sobie w domku; jednocześnie naiwnie uważałem że w sklepie miałem zaufanego pomocnika który wszystkim się zajmie… Cóż, człowiek uczy się na błędach… Teraz po prostu nie mogę siedzieć w domu i tylko pisać, gdyż mam też inne rzeczy na głowie – a przede wszystkim rodzinę na utrzymaniu. Moja córka ma już 19 lat. Kurczę jak ten czas leci…
Koniec części pierwszej
C.D.N.
Łukasz Ch-Fu Szewczyk i Robert Niemira


W OBRONIE ROCKA
WYWIAD Z JACKIEM LEŚNIEWSKIM, cz. 2

Jacek Leśniewski- pasjonat muzyki lat 60-70, kolekcjoner płyt winylowych, właściciel Megadiscu - najważniejszego w Polsce sklepu ze starą rockową muzyką, dawniej felietonista „Tylko Rocka”, autor książki „Brytyjski Rock w latach 1961- 1979”.
O jego pasji, współpracy z „Tylko Rockiem”, niektórych kulisach show biznesu i wielu innych sprawach rozmawialiśmy w jego sklepie na Nowym Świecie w Warszawie.
Mimo, iż sklep mieści się na tak nazwanej ulicy, to jednak wchodząc do jego środka można poczuć się jakby czas zatrzymał się w latach 70. Na ścianach wiszą mieniące się feerią barw okładki winyli z oryginalnymi podpisami m.in. Dylana, Zappy, The Rolling Stones (z Brianem Jonesem), a z gramofonu płynie rockowa muza, że aż miło. W takich okolicznościach wraz z naszym redakcyjnym „Nierobem” przeprowadziliśmy długą rozmowę z Jackiem. Oto druga część wywiadu
:

R.N: Chyba jednak jesteś wygrany w tym wszystkim bo czasy się zmieniają, a ty jesteś nadal na rynku? Abstrahując od tego, że padło większość małych sklepów, że przetrzymałeś to wszystko, również piractwo…
J.L: Tak, w jakimś sensie przetrzymałem to, choć prawdę mówiąc jest to dość słaba pociecha, gdyż małe sklepy tworzą klimat… Im jest ich więcej tym lepiej. Poza tym prowadzenie sklepu dla kolekcjonerów i maniaków jest zarazem sposobem na życie – szczęśliwie znam się na tym co sprzedaję; siedzę w tym po uszy i uważam tę pracę za najlepszą na świecie – no, może za wyjątkiem pracy rentiera (śmiech). Oczywiście nie zawsze było tak różowo… Z 10 lat temu miałem doradców z branży disco polo, którzy śmiali się z moich 30-letnich, progresywnych płyt i małego ruchu w sklepie przewidując że polegnę w ciągu 2 lat. Dziś kolesie są bez pracy a ja jakoś działam.
Co do kwestii piractwa… Niestety są ludzie z okolic Stadionu Dziesięciolecia (siedziby głównej polskiego piractwa) którzy kilka lat temu puścili po kraju (tzn. wśród kilku sklepów a które podały to dalej - również do zbieraczy) plotkę, że to właśnie ja produkowałem te płyty i jakoby byłem w tym biznesie postacią wiodącą... Cóż, poniekąd było w tym spore ziarnko prawdy, gdyż jak się po czasie okazało, mój były pracownik przez kilka lat, za moimi plecami użyczał kolesiom ze Stadionu płyty celem skanowania i przegrywania. Oni przychodzili, brali co chcieli na kilka godzin za co on dostawał gratisowe CD i podrobione płyty DVD – żadnych pieniędzy – założę się, że koleś uważał że jest uczciwy. Pamiętam jak siedzieliśmy we dwóch łamiąc sobie głowy tzn. ja sobie łamałem - skąd piraci mogą mieć te wszystkie nieznane formacje z Włoch czy z Belgii – tak szybko po wydaniu! Ale byłem naiwny! Oczywiście wiedzieli o tym niemal wszyscy, zaś gdy po zwolnieniu kolesia pytałem dlaczego nikt mi o tym wszystkim nie powiedział – zawsze słyszałem: „przecież byś go zwolnił”… To się nazywa solidarność! To było dla mnie straszna porażka; nienawidzę piratów i w swoich katalogach wielokrotnie niemal ubliżałem tym bandziorom. Ja oczywiście mogę zrozumieć i nawet zaakceptować fakt, że są niezbyt zamożni ludzie, którzy chcą słuchać muzyki i nie widzą nic złego w zakupie za psie pieniądze płytę z okładką. Mogę zrozumieć kupujących. Tylko nie mogę polubić tych sprzedających – takich w stylu Pana Zbyszka – który chyba sprzedaje już oficjalnie w jakiejś hali. Swoją drogą zgadnijcie kto u niego ostatnio pracował… Głupio mi jest o tym wszystkim opowiadać; w sumie kogo to może zainteresować, ale to jest wasz wywiad i wy zadajecie pytania.
R.N: Czy we współczesnej muzyce odnajdujesz rzeczy, które cię mogą zainteresować?
J.L: Przyznam się szczerze, że z nowej muzyki słucham tylko trochę metalu – i to wyłącznie w jego tradycyjnej formie. Oczywiście mam świadomość istnienia sporej grupy bardzo dobrych, młodych, nazwijmy to - progresywnych zespołów, które bardzo nawiązują do klasycznego stylu - i robią to miliard razy lepiej od tych neoprogresywnych, plastikowych koszmarków w stylu Areny, Pendragona czy IQ – grup, które rządziły 15-20 lat temu. Ale ja nawet tych nowych nie słucham, chociaż przez skórę czuję, że mógłbym polubić np. taki Mars Volta… Tak więc wystarczają mi oryginały, których i tak już nie zdążę wszystkich w życiu przesłuchać. Poza tym jestem nieco nieufny, a także wygodny - jeśli czegoś nie znam to trochę to nie istnieje. Dla mnie niemal najważniejszy jest klimat i brzmienie – te różne brudki, zniekształcenia, szumki, pogłosy – to jest esencja muzyki. Stąd też niemal zupełnie nie słucham nowych tytułów nagrywanych przez największe gwiazdy. Prawie nie mam pojęcia co grają na ostatnich płytach The Rolling Stones; nikt mnie zmusi do przesłuchania nowego albumu King Crimsom czy Wishbone Ash; Przyznam się ze wstydem, że może 1 raz przesłuchałem w całości nowego McCartneya… Natomiast klasyczne płyty tych wykonawców są zapuszczane regularnie.
Ale miało być o nowych sprawach. Z nowych odkryć muzycznych polecam dwie, amerykańskie formacje: Slough Feg oraz Hammers Of Misfortune. Obie grają fantastyczny, pełen wyobraźni, tradycyjny metal; przy czym Slough Feg nawiązuje do tradycji Iron Maiden, Judas Priest i Thin Lizzy – z odrobiną folku i thrashu; zaś Hammers Of Misfortune to progresywny metal o niesamowitej wręcz sile – nie jakieś tam pitolenie w stylu Dream Theater czy późny Fates Warning, ale monstrualne, prawdziwie artystyczne granie oparte na brzmieniu organów Hammonda. Ich CD Locust Years z 2006 należy do najczęściej słuchanych przeze mnie płyt w.. życiu! Niestety jak dotąd nie ukazał się na winylu i przyznam się, że prawie kupiłem licencję (500 euro) na wyprodukowanie 500 sztuk - po to tylko żeby 1 egz. wstawić na półkę (no i trochę sprzedać) - tak uwielbiam ten tytuł! Niestety przebili mnie jacyś Amerykanie, którzy oczywiście płyty nie wydali, a ja wciąż katuję sklepowy CD... Niesamowita płyta dorównująca najlepszym, rockowym dokonaniom z lat 70-tych! Niestety te działające już od wielu lat zespoły funkcjonują na obrzeżach show biznesu i nigdy nie zdobędą
„Jestem spoza każdego układu. Nie przyjaźnie się z dziennikarzami; nie znam ludzi z wytwórni płytowych i w przeciwieństwie do wielu - nigdy o to nie zabiegałem”

popularności. A swoją drogą – dlaczego nie napisze o nich ktoś w Teraz Rocku? Wreszcie byłby z nich jakiś pożytek! Naprawdę, radzę zapamiętać te nazwy!
Ł.Sz: A z polskich wykonawców?
J.L: Praktycznie nie słucham polskiej muzyki. Mam na półce z 20-25 polskich longplejów które włączam okazjonalnie… Chyba najlepsze z nich to te najmniej znane, jak Nurt i Klan. Poza tym mam klasyczne, wczesne Breakouty; trzy Niemeny z lat 69-72 i nic więcej – był bardzo przereklamowany, sorry…. Uwielbiam wczesnego Grechutę, posiadam z 6 płyt niedocenianych przez rockerów Skaldów… Ich Krywań Krywań jest doskonały… Mam też rzadki, rosyjski album – z fajną wersją wspomnianej suity. Poza tym lubię pierwszą Budkę Suflera która została zerżnięta ze wszystkiego, ale słucha się jej nieźle… Posiadam też pierwsze SBB – ich jedyną dobrą płytę w dyskografii. Reszta jest nudna jak flaki z olejem! Nie wiem skąd to uwielbienie fanów… Poza tym jakieś pojedyncze sztuki… Niestety nie trzymam płyt Niebiesko-Czarnych, ani Czerwonych Gitar ani Blackoutu gdyż szkoda mi na nie czasu. Ja już się nie załapałem na te kawałki w latach 60-tych, więc nie mam do nich żadnych sentymentów. Niebiesko-Czarnych uważam w ogóle za jakąś kompletną pomyłkę! Oni mieli ze 3 niezłe numery! Horror!
Natomiast jeśli chodzi o polskiego rocka z lat 80-tych to nie słucham z tego zupełnie nic. Jak już wspomniałem wcześniej - nigdy się na to nie załapałem; nie chodziłem na koncerty; nie kupowałem płyt – zawsze słuchałem zagranicznych ‘staroci’, bądź wczesnego metalu. Polskiego metalu też nie słuchałem…
Ł.Sz: Jesteś spoza układów?!
J.L: Jestem spoza każdego układu. Nie przyjaźnie się z dziennikarzami; nie znam ludzi z wytwórni płytowych i w przeciwieństwie do wielu - nigdy o to nie zabiegałem. W końcu po tylu latach prowadzenia sklepu powinienem kogoś znać, ale mnie po prostu szkoda na to czasu a przede wszystkim szkoda zdrowia… Choć marketingowo jestem z tego powodu w zupełnej d... Szczęśliwie po wejściu do Unii Europejskiej sprowadzanie płyt stało się znacznie łatwiejsze i wygodniejsze – dzięki czemu w najmniejszym stopniu nie muszę być zdany na łaskę polskich dystrybutorów dużych wytwórni płyt, czyli tzw. majors. Miałem po prostu dosyć bycia traktowany jak pies, jak ktoś gorszy. Wszystko polega u nas na tym, że są równi i równiejsi. Duże firmy typu EMI, Universal czy Warner postawiły na duże sieci, jak Media Markt czy Empik, które na dodatek dostają towary taniej niż zwykłe, małe sklepy, poza tym płacą np. po pół roku od przyjęcia towaru. Małym sklepom natomiast kazano płacić z góry, bądź gotówką – w najlepszym wypadku po dwóch tygodniach. Oczywiście w cenach o 20-25% wyższych niż ci bogaci! Dlatego też wiele małych sklepów upadło. Ja wszystko importuję z zagranicy, na czym może czasem trochę tracę, gdyż popularne tytuły (np. CD The Beatles) bądź okazjonalne wydawnictwa np. boxy Genesis wciąż są tańsze u nas niż w Europie. Ale do mnie nie przychodzi się po Genesis...
Ł.Sz: Wydaje mi się, że swoimi bezkompromisowymi działaniami pokazujesz tym wszystkim z układów środkowego palca?!
R.N: I wychodzi na twoje.
J.L: Nie wychodzi, ponieważ tak po prawdzie jestem niezauważany a wytwórnie to nawet chyba są zadowolone gdyż mniej sprzedając, mają mniej pracy... Tzw. ludzie z branży nie zbierają płyt; dziennikarze – wiadomo… Tak więc nie mam specjalnie z nimi styczności. Czasem ktoś zajrzy po rzadki CD na prezent, albo np. po drogi winyl Beatlesów na 60-te urodziny Zbigniewa Niemczyckiego... Chociaż ostatnio trochę się to zmienia. Niedawno była u mnie z wizytą „Gazeta Wyborcza”, był jakiś student- mądrala na praktyce w Rzeczpospolitej, ale który chyba nic jednak nie opublikował, czy chociażby jesteście wy. Niedawno w „Newsweeku” Filip Łobodziński pisał kilka miłych słów, ale jakiś idiota przekręcił moje nazwisko – co jest gorsze od milczenia... Mimo to, coś się dzieje. Mam wrażenie że jestem traktowany jak ktoś nie do końca, przepraszam za słowo - normalny – jak ktoś z innej epoki. Przychodzi do mnie czasem Tomasz Zeliszewski – z Budki Suflera. Przychodzi i to nawet dość często Kamil Sipowicz – raz był nawet razem z Korą Jackowską. Szukał inspiracji i muzyki do swojej nowej książki, zresztą bardzo dobrej – polecam wszystkim!(„Hippisi w PR-u”- przyp. Red.)
Ł.Sz: I jak wrażenia po poznaniu Kory?
J.L: Kora jest fajna, bardzo urokliwa - jest trochę z innej bajki. Była z pieskiem. Jak do niej mówiłem to patrzyła mi się w oczy jakbym głosił coś najważniejszego na świecie. A ja chyba namawiałem ją, że warto poznać debiut King Crimson, czy coś takiego… Dobrze się można poczuć w jej towarzystwie gdyż skupia na tobie swą uwagę. To ważne i jednocześnie bardzo miłe! Kora jest OK. W przeciwieństwie np. do takiego Marka Kondrata, który kiedyś, przed laty zajrzał do sklepu i na grzeczne zapytanie z uśmiechem „Czy mogę w czymś pomóc?” – odburknął z niemiłym grymasem: „Oglądam. Mogę?” Po czym wyszedł bez słowa.
Ł.Sz :Kim był Twój najbardziej znany klient?
J.L :Bez wątpienia Steven Seagal. To było ze 4 lata temu - facet przyszedł chyba z całą ekipą filmową i zapytał o czarnych mistrzów bluesa – tak się wyraził. Ja miałem tylko Electric Mud – Muddy Watersa, ale wybrnąłem z sytuacji i zaproponowałem płyty białych, europejskich blues-rockowych formacji, które zaakceptował. 'Nico' wydał całe 80 dolarów, choć sam nie dał mi pieniędzy ale skinął ręką i rachunek opłaciła jakaś pani z portmonetką…
R.N: Jaki jest przekrój wiekowy twoich klientów?
J.L: Trudno powiedzieć. Najmłodsi mają po 15-16 zaś najstarsi chyba pomału zbliżają się do 70-tki. Mogę jednak stwierdzić, że słuchanie rocka konserwuje (śmiech)! Jednak w większości są to ludzie w przedziale 30-55 lat. To miło że chociaż niektórzy młodzi ludzie nie dali się ogłupić mediom i wcisnąć sobie tej plastikowej papki z lat 80. Żeby uściślić: mając na myśli lata 80-te nie przychodzi mi do głowy The Police, U2 czy Dire Straits, ale Duran Duran, Depeche Mode , późniejszy The Cure czy nurt New Romantic. Chociaż np. bardzo ale to bardzo lubię płytę Talk Talk – Colour Of Springs a oni zaczynali właśnie od zupełnego plastiku!
Ł.Sz: Czy można powiedzieć, że miałeś udział w wychowywaniu swoich klientów?
J.L: Nie chcę by zabrzmiało to niezręcznie, ale myślę, że tak – nawet bardzo. W końcu od początku lat 90-tych z mozołem promowałem te wszystkie zapomniane, stare zespoły – nie tylko z Wielkiej Brytanii czy z Europy a także z końca świata. Dziś, w epoce Internetu, Wikipedii, Ebaya - każdy może stać się znawcą i specjalistą w swojej dziedzinie – co zresztą wielu czyni – z różnym skutkiem. Zastanawiam się tylko, gdzie byli ci wszyscy, obecni znawcy tematu z forów internetowych -15 lat temu? Do dziś pamiętam jak do sklepu przychodziły 2-3 osoby dziennie i trzeba im było prezentować po kolei wszystko, bo nie mogli uwierzyć że istnieje „muzyczne życie” oprócz wykonawców pokroju Pink Floyd, Black Sabbath czy Jethro Tull… Czyli tych których usłyszeli kiedyś w radiowej Trójce… W porównaniu z wielkimi sklepami ja mam niewielu klientów, ale najważniejsze, że przychodzą do mnie ludzie z pasją - niektórzy od samego początku, czyli od 1991 roku! Przez ten czas z kilkoma się zaprzyjaźniłem; spotykamy się prywatnie - słuchamy płyt, rozmawiamy – z reguły przy kropelce czegoś mocniejszego. To jest fajne. Ubolewam jednak nad tym, że z upływem czasu sklep przestał być miejscem obowiązkowych spotkań fanów rocka. Z drugiej strony ja to rozumiem… Życie toczy się coraz szybciej; wszyscy dorastamy, starzejemy się – mamy coraz mniej wolnego czasu. Kiedyś ludzie potrafili się prawie pobić o to czy lepszy jest Pink Floyd z Sydem Barrettem, czy ten z okresu „Ciemnej Strony” albo o to czy Grateful Dead naprawdę grają rocka czy tylko się snują... Teraz tego nie ma. Proza życia.
R.N: Masz jakieś zainteresowania pozamuzyczne?
J.L: Poza zbieraniem płyt, książek muzycznych itd. Od 10 lat nałogowo zbieram filmy na DVD – w głównej mierze te większe, hollywoodzkie produkcje z ostatnich 25 lat oraz w mniejszym stopniu klasykę z lat 60-tych i 70-tych. Uwielbiam Bondy i filmy z Clintem Eastwoodem, natomiast nie przepadam za Bogartem… Z filmami jest u mnie odwrotnie niż w muzyce… Ja traktuję kino jako rozrywkę, a także swoistą odtrutkę na codzienne zmagania… Codziennie muszę obejrzeć przynajmniej godzinkę jakiegoś filmu. Jestem megafanem nowych, amerykańskich seriali, takich jak: „Rodzina Soprano”, „Dexter”, „Sześć stóp pod ziemią”, „Skazany na śmierć”, „Gotowe na wszystko” itd. itd. itp. Jestem facetem wygodnym i lubię mieć wszystko w zasięgu ręki; stąd też nie korzystam z wypożyczalni – muszę mieć wszystko swoje – na własność. Poza tym czasem kupuję stare polskie komiksy; pierwsze wydania młodzieżowych książek za którymi przepadałem będąc nastolatkiem. Moja żona twierdzi, że ta choroba nazywa się zbieractwo. Chociaż sama też trochę zbiera różne rzeczy…
Ł.Sz: Skoro już jesteśmy przy filmie. Interesuje się muzyka filmowa?
J.L: Średnio. Najbardziej interesuje mnie muzyka z filmów powstałych pod koniec lat 60 – z wiadomych względów. Tak szczerze mówiąc to mocno dręczy mnie świadomość istnienia winyli z soundtrackami z późnych lat 60-tych, zawierających np. kapitalną, psychodeliczną muzyką - a których nie znam i być może nigdy do nich nie dotrę. Typowym tego przykładem i moim osobistym numerem 1 jest ścieżka dźwiękowa do francuskiego filmu Le Route de Salina („Droga do Saliny”) z 1970. Za komuny film prezentowany był kiedyś w polskich kinach i zawiera genialną muzykę łączącą elementy francuskiego, ambitnego popu; brzmień w stylu Ennio Morricone jakby żywcem wziętych ze spaghetti westernów sergio Leone, oraz… psychodelicznego grania w stylu wczesnych Pink Floyd! Dwa utwory wykorzystał niedawno Quentin Tarantino w swoim „Kill Billu 2” – niestety na CD jest tylko jeden fragment. Mnie najbardziej kręci moment w którym Daryll Hannah jedzie samochodem pustynią, by podrzucić Michaelowi Madsenowi węża (wtajemniczeni wiedzą o co chodzi- przyp. Red.). Przez 50 sekund słychać grę pulsującej sekcji rytmicznej, Hammondów i fletu. Obłęd! Jak się okazało była to amerykańska, choć stacjonującej we Francji, nieco kopiująca Pink Floydów - grupa Clinic. Niestety, wydany lata temu i niedostępny na rynku francuski CD soundtrack jest obecnie niemożliwy do zdobycia! Na szczęście mam go na oryginalnym, francuskim winylu który upolowałem po blisko rocznym poszukiwaniu w Ebayu! Doskonała jest też ścieżka dźwiękowa z filmu What’s The Good For The Goose z 1969 roku – gdzie wystąpili i zagrali w 5 kawałkach The Pretty Things w swojej najbardziej psychodelicznej odsłonie – z niejakim Winkiem na bębnach! Film jest strasznie naiwny, ale mam go ze względu na muzykę i na samych The Pretties, których strasznie lubię! Niestety te kawałki dostępne są tylko na szczęśliwie wznowionym niedawno longpleju nagranym kiedyś dla… bibliotek i wydanym pod szyldem Electric Banana. Brak tego na CD. Fajny jest też soundtrack do psychodelicznej w sumie „Barbarelli”, choć jak dla mnie nieco zbyt lekki. Natomiast jeśli chodzi o nową, ale tradycyjną muzykę filmową, np. tę wzorowaną na muzyce klasycznej, to oczywiście doceniam fakt, że częstokroć jest ona wspaniała i porywająca, ale bez filmu – słuchana z CD już nie ma takiej mocy. Poza tym ja nie zbieram CD…
Ł.Sz: Na pewno w ciągu swojego życia byłeś świadkiem jak upadały legendy, umierali twoi bohaterowie. Jak choćby Syd Barrett, czy niedawno Rick Wright. Wcześniej Zdzisław Beksiński i jego syn Tomasz. Te dwa ostatnie nazwiska przywołuję nieprzypadkowo, gdyż wiem, że znałeś ich osobiście. Kim byli w twoim życiu? Mógłbyś coś o tych dwóch postaciach powiedzieć?
J.L: Wiesz, pierwsi moi bohaterowie których śmierć naprawdę mną poruszyła to byli John Bonham i przede wszystkim John Lennon – obaj zmarli w 1980 roku i obaj spowodowali, że nie mogłem powstrzymać płaczu. Syd Barrett pomimo, że żył, to od lat wydawał mi się raczej martwy od środka; natomiast niedawne odejście Ricka Wrighta było niespodziewane i strasznie przez to przykre.
Co do Tomka Beksińskiego… On był strasznie trudną osobą. Był jedyny w swoim rodzaju, skupiał na sobie uwagę; często był w centrum zainteresowania, jednak ludzie którzy do trochę znali, generalnie go unikali. Tak naprawdę to było przynajmniej ze czterech Tomków: jeden w radiu, na falach Trójki, czyli delikatny, natchniony, spokojny facet dla którego istniała wyłącznie muzyka i teksty prezentowanych tam kawałków. Był Tomek za przeproszeniem wiecznie wkurwiony, mający dość dziwne natręctwa, narzekający na wszystko na świecie; klnący jak szewc i robiący tragedię i sceny na środku ulicy np. z powodu zgubionego właśnie długopisu za 7 zł. Był Tomek z całym ciężarem swojego życia prywatnego, które było tak pogmatwane, że w końcu stało się to głównym powodem tego co się stało (J. L. miał na myśli jego samobójczą śmierć- przyp. Red.). Był też Tomek, którego znałem od początku lat 80; taki trochę mentor; facet który miał do powiedzenia mnóstwo ciekawych rzeczy i który przybliżył mi wielu fajnych wykonawców i dzięki któremu poznałem wiele fajnych płyt a także setki zapomnianych, kultowych filmów których nigdy bym prawdopodobnie nie obejrzał. Ale jeszcze raz powtarzam: to było kilka osobowości w jednym ciele. Ponieważ obydwaj siedzieliśmy do późnej nocy – on się kładł o 3 rano, więc często rozmawialiśmy godzinami przez telefon o sprawach ważnych choć z reguły o pierdołach. Z drugiej strony okazało się na koniec, że go wcale nie znałem… Pamiętam, że jeszcze feralnego grudnia 1999 poszliśmy we dwóch na film „I stanie się koniec” z Arnoldem Schwarzeneggerem (Beksa go bardzo lubił, tak…) i kto wie czy nie dało mu to jednak do myślenia…
Ł.Sz: Czy jak byś mógł wrócić czas to co byś zmienił w swoim życiu? Chodzi mi głównie o muzykę.
J.L: Hmmm… Jeżeli mógłbym coś zmienić to w latach 80-tych zainteresowałbym się szerszym kręgiem wykonawców; poza tym sięgnął bym dalej niż tylko ciężki rock czy ogólnie pojęta progresja. Miałem wtedy swoich Beatlesów, Purpli, King Crimson, Genesis a nawet Colloseum i Van Der Graaf Generator i myślałem sobie, kto jeszcze mógłby grać?! Okazało się, że tysiące, choć może tylko nieliczni, aż tak dobrze. Oświecenie przyszło do mnie wraz z nadejściem kompaktu, który był po prostu zbawieniem. Można oczywiście narzekać, że winyl umarł, ale gdyby nie kompakt to nie poznalibyśmy nawet 5% muzyki którą znamy dziś. To był wielki przełom. Dzięki wyjazdom za granicę i bywaniu w różnych sklepach płytowych i na giełdach zacząłem poznawać ludzi, którzy zaczęli coś tam doradzać natomiast gdybym mógł się cofnąć się 10 lat wstecz, to zamiast cały czas wychwalać rocka progresywnego więcej promowałbym o latach 60, o brytyjskim freakbeacie, o psychodelii, a amerykańskim garażu – generalnie o latach 1966-69… U nas w Polsce uważa się z reguły, że to lata 70-te były szczytem rockowej sztuki; natomiast na Zachodzie największą estymą cieszy się druga połowa lat 60-tych i ja, przyznam się – zdecydowanie skłaniam się ku tej drugiej teorii. Niestety u nas rządzi tylko Pink Floyd i King Crimson…
„Cóż, rocka jakoś nikt nie broni. Nawet politycy unikają tego tematu jak ognia.”

Ł.Sz: Czym jest dla ciebie odkrywanie nowych/starych kapel, nowej muzy? Czy jest jeszcze coś co, by cię zaskoczyło?
J.L: Kilka razy w roku przeżywam jakieś zaskoczenia, ale niestety jest ich coraz mniej i są one coraz mniejszego kalibru. Ostatni wstrząs i dotyk magii przeżyłem 2 lata temu jak odkryłem przez przypadek Slough Feg. Do dobrego jednak człowiek się szybko przyzwyczaja i bogactwo oraz dostępność tytułów powoduje, że nie ceni i nie przeżywa się tej muzyki tak jak kiedyś – za komuny.
Ł.Sz: Kiedyś było to zapewne jak odkrywanie nowego świata?
J.L: Początek lat 90-tych i te wszystkie nieznane grupy z początku lat 70; te pierwsze tytuły wydawane na CD przez Repertoire, See For Miles, BGO, czy doskonały, ale już zapomniany już Line… To było coś niesamowitego. Nie mogłem uwierzyć, że taka dobra muzyka mogła egzystować tak po prostu – że nikt jej tutaj nie promował. Oczywiście po fakcie łatwo komuś dokopać – mam tu na myśli Panów Redaktorów Muzycznych w latach 70-tych, ale może zamiast prezentowania po raz dziesiąty tych samych płyt Genesis czy The Beatles – można było sięgnąć po coś mniej znanego. Może od kogoś pożyczyć – od kogoś bardziej znającego się na rzeczy…
R.N: Nie myślałeś kiedyś o wydawaniu własnej gazety poświęconej starej muzie?
J.L: Oczywiście, że myślałem – ostatni raz rok temu! Niestety dziesiątki powodów sprawiły, że przestałem nad tym się zastanawiać. To jest coś nienormalnego, żeby w naszym 40 milionowym kraju działało tylko jedno pismo rockowe i kilka, które są wyłącznie organami wytwórni płytowych: Mystic Art., czy Metal Mind (o jakie gazety chodzi, łatwo się można domyślić- przyp. Red.). Np. Empik przyjmie Twoje pismo do dystrybucji, ale zapłaci dopiero po ukazaniu się 3 numerów! Znajdź leszcza który zainwestuje 150 czy 200 tysięcy złotych w rozruch 3 numerów w miarę niezależnej, kolorowej gazety o klasycznym rocku. W każdym razie ja chętnie wezmę udział w takim przedsięwzięciu!
Ł.Sz: Oczywiście monopol wygrywa ze sztuką.
J.L: Cóż, rocka jakoś nikt nie broni. Nawet politycy unikają tego tematu jak ognia. Weźmy np. taką ‘Rzeczpospolitą’ – gazetę którą czytuję codziennie i to z wielką przyjemnością, ale której dział muzyczny stoi na dramatycznie niskim poziomie. Tylko Depeche Mode, Madonna, hip- hop, albo wszechobecny jazz – głównie czarne divy. Wciskają tym biednym ludziom dziesiątki podobnych, otyłych Murzynek, jakieś wizytujące Polskę gwiazdki smooth jazzu, czy Methenego w duecie z Jopkówną i wmawiają, że to jest dopiero granie i sztuka najwyższa... Niestety, młodzi, powiedzmy 25-30-letni ludzie, którzy chcieliby posłuchać nieco ambitniejszej muzyki od popu siłą rzeczy słuchają tego gównianego jazzu bo nie mają pojęcia, że jest inny świat. Słuchają jazzu, bo nie znają progresywnego rocka, albo choćby starego jazz rocka w stylu Mahavishnu Orchestra, Colosseum czy doskonałych na początku Blood, Sweat & Tears. Nie ma w tym kraju odpowiedniej, rockowej edukacji muzycznej. To właśnie tutaj powinien wkroczyć ten cały Teraz Rock z serią jakiś fajnych, przekrojowych artykułów o różnych stylach – dać jakiś wybór, wskazówkę. Niestety oni wolą napisać o tym gdzie jeździ na wakacje szefowa Sony Poland, albo, że Roger Waters szykuje nową płytę która ma ukazać się w 2018 roku…
Ł.Sz: A czy nie uważasz, że w czasach poprzedniego ustroju, w których ten kapitalizm trzymał wszystko żelazną ręką, kultura polska była na wyższym poziomie niż obecnie, że bardziej o nią dbano; że było więcej ciekawych wykonawców, nie tylko z dziedziny jazzu, ale także i rocka?
J.L: Ja komuny po prostu nienawidzę i to z kilku powodów. Chociażby dlatego że nie mogłem dorastać w normalnym kraju i w normalnych warunkach – jak moi rówieśnicy z Zachodu – w latach 80-tych kupujący sobie za kieszonkowe płyty w dniu wydania i chodzący na koncerty Led Zeppelin, na Iron Maiden z Paulem Di’Anno, czy choćby na Metallikę promującą u boku Ozziego Osbourne’a – LP Master Of Puppets. Byli wszędzie tam, gdzie działo się coś ważnego. A u nas? Oczywiście ja ani żaden z moich kumpli nie mieliśmy wtedy takich możliwości i zostawały nam zagraniczne gazety kupowane za horrendalne pieniądze - z fotkami a czasem nawet z plakatami ówczesnych idoli, czy też duże płyty warte czasem więcej niż dwutygodniowa wypłata ciężko pracującego robotnika w fabryce – albo lekarza, czy profesora uniwersytetu… Filmy wchodzące do nas w 3 lata po światowej premierze uchodziły za nowości. Te dziesięcioletnie i tak wciąż były nowoczesne... I za co ICH lubić a nawet tolerować? I jeszcze bardzo osobisty wątek - nigdy nie zapomnę jak w 1986 SB zupełnie bezzasadnie chciało mnie wysłać do kompanii karnej - do budowy tamy na Solinie… Wszystko dlatego że powiedziałem kilka słów za dużo w gronie kilku dwudziestokilkulatków – prawie moich rówieśników! I tylko cudem, po 2 miesiącach nerwów udało mi się wyjść z tego bigosu, bo któryś znajomy moich rodziców znał kogoś w wojskowej wierchuszce, kto studiował w Riazaniu z Generałem…
Ł.Sz: No tak, racja, ale w tamtej epoce powstało jednak wiele świetnych polskich filmów, polskiej muzyki - więcej niż obecnie… Choćby polish jazz…
J.L: Oczywiście. W przeciwieństwie do rocka - polski jazz w latach 60-tych i 70-tych stał na bardzo wysokim poziomie. Ludzie uciekali w muzykę, w film – po prostu w sztukę, w zabawę, gdyż chcieli trochę sobie ubarwić tę wieczną szarówkę za oknem. Dziś to nie wydaje się takie złe, tak podłe, bo wszyscy byli młodsi, piękniejsi… Ja natomiast nie zapomnę, bo codziennie przypominam sobie co mnie ominęło… Natomiast dzisiejsza młodzież słucha jakiegoś Feela czy Wilków i wierzy że to jest muza z wyższej półki.
R.N: Jesteś szczęśliwym facetem?
J.L: Tak, nawet bardzo. Mam rodzinę, mam świetną i co ważne - wyrozumiałą żonę; kapitalną, niestety już prawie dorosłą córkę. Mam też fajnego, choć niezbyt rozgarniętego psa wabiącego się swoją drogą Ozzy... Szczęśliwie oboje moich rodziców mają się całkiem dobrze... Jest fajnie. Doszło nawet do tego że w domu są 3 gramofonu, bo najpierw żona a teraz córka zaczęły słuchać muzyki z czarnych płyt; a które swoją drogą jeszcze niedawno były symbolem dziadostwa i obciachu. Oczywiście mam jakieś problemy, ale jak każdy zresztą. Mam choćby sporą nadwagę, gdyż żyję w nocy, kładę się około 5 rano a śpię do południa. Mam 42 lata (chociaż jeszcze niedawno miałem 24) więc pewne myśli przychodzą nieco częściej niż jeszcze kilka lat temu, ale oczywiście tak - jestem szczęśliwym facetem. Nie muszę się martwić o zatrudnienie… Praca w sklepie i związana z tym odpowiedzialność jest dość sporym obciążeniem psychicznym; czasem całkiem bez powodu puszczają mi nerwy, ale wydaję mi się że jakoś daję sobie radę. Tak sobie myślę że może ten wywiad kończy się w nieco amerykańskim stylu (śmiech) i to co mówię może nie wszystkim podpasuje, ale cóż, nie będę ściemniał.
Ł.Sz: Tak, więc Jacku działaj dalej i kształtuj tę rockową świadomość u młodych ludzi, by zamiast słuchać Filca (Feela), lepiej dotarli do czegoś znacznie ciekawszego.
R.N i Ł.Sz: Dziękujemy za wywiad.
J.L: A ja bardzo dziękuję za cierpliwość.
Wywiad przeprowadzili: Łukasz „Ch- Fu” Szewczyk i Robert „Nierob” Niemira