sobota, 31 października 2020

BROTHER FIRETRIBE "Feel The Burn" (2020)





BROTHER FIRETRIBE
"Feel The Burn"
(ODYSSEY)

****3/4




Koncertowe bezrobocie przyspieszyło ukończenie "Feel The Burn", które leniwym tempem tworzyło się od 2018 roku, a jego pierwsze symptomy Brother Firetribe zapisali w nutach tuż po zakończeniu trasy promującej poprzednie "Sunbound". I od razu uspokoję, niewiele się zmieniło, co akurat tej konkretnej sztuce wychodzi tylko na plus. Chociaż jedna zmiana jednak jest. A raczej, wymiana. Nastąpił personalny ubytek Nightwish'owego gitarzysty Emppu Vuorinena. Jego obowiązki związane z głównym chlebodawcą - Nightwish - nie pozwalały mu rwać serca w obu kierunkach, tak też przyszło zatrzymać się na gruncie deklaracji - i wygrali Nightwish. Ale Emppu zdążył jeszcze zagrać w dwóch utworach ("Bring On The Rain" oraz "Battleground"), zanim schedę po nim przejął Roope Riihijärvi. Niezły muzykant, a jednocześnie żaden gitarowy nowicjusz, pomimo iż do tej pory posiadaną profesją raczej zabawiał na wycieczkowych statkach oraz przeróżnych tym podobnych imprezach.
Kibicuję Finom od dawna, a nawet przed trzema laty miałem okazję zawitać na ich koncert. Kapitalny, choć dla przeciwwagi frekwencyjnie skompromitowany. Obecnie o występach grupy nawet nie ma co marzyć, zaś obejrzany niedawno ich występ online, raz - pozostawił we mnie tylko ogromny niedosyt, a dwa - utwierdził, że nic na siłę. Zanim nas nie "od-lockdown-ują", nie warto silić się na akustyczne sety w lokalizacjach pomiędzy wc a kuchnią. Nie da się bez publiczności oraz w pozbawionych przestrzeni i oddechu stosownych aren, w jakichkolwiek domowych warunkach zgotować show, po którym pręgi i pozyskane emocje nie opuszczałyby nas tygodniami. Dlatego, zanim nadejdzie odpowiedni koncertowy czas, chyba najlepiej wykorzystać ograniczenie wolności do realizowania nowych pomysłów.

I oto są. Przed nami najnowszych dziesięć BrotherFiretribe'owych piosenek. Na tłusto wyprodukowanych, zupełnie jak gdyby wokół nic złego się nie działo. Jak, gdyby nie było żadnego wirusa, a my mielibyśmy pomału oswajać się z nimi przed kolejną na linii scena-publika konfrontacją.
Pekka Heino jak zawsze śpiewa do takich melodii, które rozumie, dlatego jest naturalny, dlatego chce się go słuchać. Jego misyjność opiera się na niesieniu głosowymi strunami piekielnie melodyjnych zwrotek i jeszcze dosadniejszych refrenów, bo i też facet dysponuje odpowiednio skrojonym głosem, którym włada z pierzastą lekkością. Zarówno w balladzie "Love Is A Beautiful Lie", bądź w wystrzałowych "Arianne" (cóż za stadionowy refren, cóż za albumowe ujęcie!) oraz "Bring On The Rain", jak też w wynegocjowanym na pierwszego cyfrowego singla, a i o dramaturgicznej konstrukcji "Night Drive", ale i w osadzonym w finale, konkretnie zwięzłym "Rock In The City". Ten ostatni stanowi za ukłon w stronę pewnego fińskiego rockowego, o identycznej nazwie festiwalu, a jednocześnie jest podarkiem dla jego organizatorów. Oj, jak dobrze mieć taki utwór-wizytówkę.
Brother Firetribe, w warstwie lirycznej, jak na r'n'rollowców przystało, zazwyczaj oferują koktajl przeróżnych odcieni relacji damsko-męskich, choć w takim skojarzeniowo z Vangelisem zatytułowanym "Chariots Of Fire" ("... rozpal ten rydwan w ogniu! ...), Pekka Heino wystawia chęć przełamywania utartych schematów, większą wiarę w siebie, a wszystko w imię miłości.
Skandynawowie (choć od lat niektórzy zapewniają, że Finlandia to żadna Skandynawia) na każdym kroku tej niewiele ponad 40-minutowej płyty rozsiewają izotopy tylko pozytywnej energii. Chce się tę muzykę wspólnie śpiewać, a wraz z jej rytmem pulsować. Chce się przy niej pocić i zarzucać grzywą. Nawet jeśli ten rytuał zastrzegli sobie przed laty fani Slayer.
Klawiszowo-gitarowy soft metal w wydaniu Brother Firetribe to taki nienadający się do filozoficznych dysput rock, który nie dźwiga wraz z sobą misji naprawiania tego świata, a mimo to paradoksalnie swym pozytywnym przekazem bardzo się ku temu przyczynia. I kompletnie nie mam pojęcia, czy "Feel The Burn" jest lepsze od "Sunbound", bądź jeszcze wcześniejszej "Diamond In The Firepit", a już tym bardziej od którejkolwiek z dwóch pozostałych. Czas pokaże, po którą za czas jakiś sięgać będę najchętniej. Bo i też tylko kwestią drobnych detali będzie można przechylić szalę na czyjąś korzyść.
Finowie posiedli smykałkę do chwytliwych melodii, pod których ciężarem ziemia drży. Grają też taki metal, na który wszelkie Annihilatory, Destructiony i GraveDiggery wargi wstrzemięźliwości względem obelg zacisną, a mnie "Feel The Burn" urzeka bezlitośnie i jakiejkolwiek możliwości amnestii.
Czuwa nad grupą kamerton, a jej twórczość ubiera mą duszę. I tak długo, dopóki Fajertrajbsi będą tak właśnie grać, nie zaprzestanę kupowania ich płyt.

P.S. Powinno być pięć gwiazdek, ale są tacy, co już się czepiają.


A.M.


czwartek, 29 października 2020

BLUE ÖYSTER CULT "The Symbol Remains" (2020)



 


BLUE  ÖYSTER CULT
"The Symbol Remains"
(FRONTIERS)

*****

 

 

 

Na początku epoki 70's Blue Öyster Cult mieli stanowić za amerykańską odpowiedź na Black Sabbath. Aura okultyzmu, zjawisk paranormalnych, mroku i jeszcze kilku tym podobnych kwestii, bardzo obie formacje do siebie zbliżyły, choć muzycznie było inaczej. Poza tym, Bi Ou Si mieli przemiennie czworo wokalistów, a Sabbs jedynie Ozzy'ego. A mimo to pionierzy amerykańskiego heavy metalu zainspirowali wielu entuzjastów, nie tylko głośnego grania, ale też niejednych psychodelików czy progrockowców, zasiadając na królewskim tronie, z którego do teraz nie dali się zepchnąć.
"The Symbol Remains" - tytułem nawiązujące do frazy ze starszego numeru Bi Ou Si "Shadow Of California" - ukazało się po 19 latach od bardzo fajnej i mocno niedocenionej płyty "Curse Of The Hidden Mirror". Album zawiera 14 premierowych kompozycji, zupełnie nieczujących najmniejszej skruchy wobec czerpania z tego, co już było, plotąc jednocześnie całkiem świeże wianki i z dumą podążając przed siebie. Bo i też kompletnie nie słychać, że tym panom przybyło o dwie dekady siwych włosów. Nowa płyta rozwala entuzjazmem, napawa świeżością, a przy tym jest uroczo staromodna. Mało tego, połowa jej "gorszej" części fantastyczna, a druga na poczet mojej odpowiedzialności genialna. W czubie wiwatującej stawki "Tainted Blood", "Nightmare Epiphany", "The Machine", "Florida Man", "Secret Road" - cóż za gitarowe dialogi!, "The Return Of St. Cecilia", "Train True (Lennie's Song)" plus nastrojowe i brzmiące niczym czterdziestoletni klasyk "Fight". Jest jeszcze trzymające w napięciu, posępne i spowolnione "The Alchemist", gdzie Eric Bloom chwilami śpiewa, jakby szyją zawisł na drążku. A przecież, wysunięty ku albumowej promocji "That Was Me" (tutaj w gościnie w chórku niedawny muzyk pierwszego szeregu Albert Bouchard) czy "Box In My Head", zdają się niemal o kapkę nie ustępować. Tak przy okazji, "Box In My Head" uświadamia, iż nasz umysł to zagadkowe i jednocześnie fascynujące miejsce. No właśnie, teksty. Bi Ou Si mają przestronne pole widzenia, a swym metaforycznym myśleniem bywa, że wyrażają się mrocznie, wampirycznie, z nutką od zawsze skrywanej magii, ale również epizodycznie zahaczając o świat nowoczesnych technologii. I wszystko to wzajemnie sobie nie przeszkadza.

Dzisiaj trudno prorokować, czy wśród rozsianego na placu "The Symbol Remains" dobrodziejstwa narodziły się nowe potęgi, miary "(Don't Fear) The Reaper", "Burnin' For You", "Veteran Of The Psychic Wars" czy "Godzilla". Jedno wszak pewne, nie brak tu fantastycznych i nierzadko piorunujących melodii, jak również dobrze znanych z historii BÖC zabójczych gitarowych riffów, pewnej równie znajomej niepohamowanej intensywności, jak też przemiennie kontrastujących zadziornych bądź pozornie słodkawych partii wokalnych, za których demokratyczne linki pociągają Eric Bloom, Donald "Buck Dharma" Roeser oraz Richie Castellano. Ci dwaj ostatni, dodatkowo jeszcze szarpią wszystkie riffy na gitarach prowadzących, co jednocześnie w żaden sposób nie czyni ich roboty uprzywilejowanej, albowiem cały kolektyw w swej pracy zbiorowej zasłużył tu, oprócz kilku dodatkowych zer na koncie bankowym, przynajmniej na dyplom uznania, przybranego asparagusem goździka oraz kawę z wuzetką.
Rewelacyjny album, choć szkoda, że z nędzną okładką.


A.M.


środa, 28 października 2020

STEVE HOWE "Love Is" (2020)




STEVE HOWE
"Love Is"
(BMG)

***1/2






Steve Howe o posiadanej kolekcji gitar mógłby opowiadać niemal tyle, ile niedawno zmarły Jerzy Kalibabka o kobietach, a jednocześnie naciskany pytaniami nie wyobraża sobie obecnych Yes z Jonem Andersonem. Twierdzi, iż narosłe pomiędzy oboma panami różnice są na tyle spore, że o jakiejkolwiek fuzji mowy być nie może. Dlatego nie będzie kolejnego "Union", do którego doszło przed trzema dekady, gdy na moment zjednoczyli się wszyscy aktualni i ex-Yes'owcy. Obecnie już tylko sądy będą rozstrzygać, na którym etapie, jaka ekipa będzie dźwigać sztandar "Yes", a która "Yes featuring". A gdzieś pomiędzy tym wszystkim, muzycy poróżnionych obozów serwują solowe projekty, na których naprawdę warto zawiesić ucho. Po niedawnym udanym "1000 Hands" - Jona Andersona, teraz otrzymujemy nie mniej wysokooktanowe "Love Is" Steve'a Howe'a.
Okładka oraz tytuł subtelnie nawiązują do epoki "dzieci kwiatów", no ale przecież pod koniec lat sześćdziesiątych nasz bohater był zadeklarowanym hipisem, równie ceniącym miłość, co zwierzęta czy przyrodę. Jako zaś depozytariusz otrzymanego od natury talentu, całe swe życie podporządkował muzyce, której jest w pełni oddany. I nikt nie kreśli takich gitarowych spirali oraz niedefiniowalnych melodyjnych improwizacji, co on. Rzeczy wymykających się spod jakichkolwiek encyklopedycznych reguł. Bo i też Howe to kompletnie inny na gruncie rocka, pełen wyobraźni wirtuoz, z jakim lepiej do zawodów nie stawać. "Love Is" tylko to potwierdza, dostarczając ogrom wspaniałej muzyki.

Jest to taki typowy przekładaniec - na przemian, raz instrumentalnie, raz wokalnie. Maestro nie będąc wybitnym wokalistą, czaruje głównie gitarowo, pomimo iż co drugi śpiewany tu utwór wcale o boleści nie przyprawia. Tym bardziej, że w dodatkowych partiach wokalnych zręcznie wspomaga go tutaj basista Jon Davison, natomiast gwoli dopełnienia składu, za zestawem perkusyjnym zasiada latorośl Steve'a, Dylan Howe. I ot cały zespół, i naprawdę wystarczy.
Do muzyki z "Love Is" trzeba trochę podejść, jak do niedawnych słów sprawcy tej płyty, kiedy w jednym z wywiadów odniósł się do relacji na linii nauka a natura. Howe stwierdził, iż nauka nigdy nie opisze natury poprzez krzywe i parabole, albowiem natura to mistyka. Jeśli więc całkowicie ulegniemy naukowcom, stracimy z życia wieledziesiąt procent niezdefiniowanych fascynacji. I właśnie muzyka to także jeden z podległych naturze działów.
Szczególnie polecam, blisko 6-minutowe "Love Is A River". Dawno nie słyszałem z takim polotem grającego Howe'a. Od razu przypomniały mi się najlepsze momenty jego odległej już nieco, a pełnej pomysłów instrumentalnej płyty "Turbulence", jak również taki niesamowity utwór "Passing Phase", jakiego dokonał dosłownie chwilę później. I proszę dać wiarę, wszystkie najlepsze składniki tamtych dokonań, właśnie wylądowały w partyturze "Love Is A River". A przecież ze statywu wydobywa się równie przyjemny szelest naturalnie przewracanych kartek u wszystkich pozostałych na "Love Is" kompozycji.
Buduje forma Howe'a. Szczególnie, gdy słyszę jego instrumentalne odloty w "Sound Picture", "Pause For Thought", "Fulcrum" czy "The Headlands", ale też śpiewne wobec nich kontrapunkty, z choćby "Imagination" bądź "See Me Through" na czele. Ten ostatni zdaje się sugerować, byśmy potrafili zastrzegać sobie prawo do wiary w rzeczy, których nauka nie potrafi udowodnić. Na szczęście na odczuwanie potęgi muzyki nie wymyślono dotąd żadnych wzorów, bo już dawno byłoby po nas.
Cieszy nowy album lubianego Yes'owca. Cieszy cała jego zawartość, która jednocześnie wyrasta na jeden z probiotyków potrzebnych do przeżycia na tej naszej coraz bardziej nieprzyjaznej Zielonej Planecie.


A.M.


poniedziałek, 26 października 2020

"NAWIEDZONE STUDIO" - audycja z 25 na 26 października 2020 / Radio "Afera" - 98,6 FM Poznań










"NAWIEDZONE STUDIO"
z niedzieli na poniedziałek, z 25 na 26 października 2020 - godz. 22.00 - 2.00
 
RADIO "AFERA", 98,6 FM (Poznań)
www.afera.com.pl 


realizacja i prowadzenie: Andrzej Masłowski

 

 

ROYAL HUNT "Devil's Dozen" (2015) - obyś nigdy nie podążał w odosobnieniu i zapomnieniu - zauważa D.C. Cooper - mój ulubiony głos Royal Hunt. Ulubiony, bowiem właśnie od niego w 1997 roku rozpocząłem przygodę z tym duńskim niegdyś, a w latach ostatnich raczej już międzynarodowym zespołem. Płyta "Paradox" oraz finałowe z niej "It's Over", to jedno z ważniejszych zjawisk na mojej mapie tamtego okresu. Ale cieszy też, że zespół nadal w formie. Ich ostatnie płyty - mówiąc powściągliwie - kapitalne. Dlatego z dumą rozpocząłem fragmentem jednej z nich nasze wczorajsze spotkanie. Historyczne - co pragnę zaznaczyć - albowiem po raz pierwszy w historii N.S. przyszło mi całkowicie poprowadzić program w pojedynkę. Jednak, z tego co wiem, w razie gdyby, Majka czuwała przy odbiorniku i pod telefonem do samego końca. Jest niesamowita.
- May You Never (Walk Alone)

STEVE LUKATHER "Ever Changing Times" (2008) - 21 października 63-urodziny obchodził Steve Lukather - gitarzysta Toto. A, że to jeden z bardziej przeze mnie cenionych muzyków, tak też poszło w eter tytułowe nagranie z jednej z jego pozazespołowych płyt. I tutaj ważny cytat, który w świetle ostatnich wydarzeń, szczególnie przyda się pewnemu maluśkiemu draniowi, który poróżnił moich rodaków, doprowadzając do potężnego zła: "... jedyną nadzieją na przetrwanie, to zetrzeć kłamstwa...".
- Ever Changing Times

TOTO "Kingdom Of Desire" (1992) - lubię ten album, pomimo iż nie jest równie udany, co choćby dwa wcześniejsze - "The Seventh One", a szczególnie "Fahrenheit". Na "Kingdom Of Desire" zabrakło preferowanego przeze mnie Josepha Williamsa (na szczęście od pewnego czasu ponownie w ekipie), przez co wszystkie wokalne obowiązki przejął na siebie Steve. Jego zadziorny, chrapliwy i zarazem zdarty głos, doskonale nadaje się do numerów, typu wczorajsze "Don't Chain My Heart", ale i do pełnych mocy ballad, w rodzaju "2 Hearts". Na tę drugą kompozycję zabrakło wczoraj czasu, bo brakowało go od samego początku.
- Don't Chain My Heart


EAGLES "Live From The Forum - MMXVIII" (2020)
- najnowsi koncertowi Eagles. Zapamiętam to wydawnictwo, albowiem mowa o czymś z dodatkowymi, pozamuzycznymi przeżyciami. Włosy stanęły mi dęba, gdy przy pierwszym odsłuchu, początek drugiego dysku kompletnie sfiksował. Płyta odmówiła posłuszeństwa przy pierwszej, drugiej, jak i każdej kolejnej próbie, a zarzucona pod światło wydawała się nieskazitelna. Przygotowałem więc paragon, a nawet dokręciłem kilkudziesięciosekundowy film, by personel salonu Świata Książki nie pomyślał, że ich wkręcam. Jednak następnego dnia przypomniałem sobie mojego znajomego, który kiedyś zapewnił, że on zawsze myje każdą nową winylową płytę tuż po rozfoliowaniu - ponoć od poczęcia wszystkie one bywają piekielnie brudne i już po pierwszym cyklu z myjki spływa żybura. Poszedłem jego tropem i postanowiłem delikatnie przetrzeć ów feralny dysk szmatką do okularów. Podziałało. W płytę wstąpiło nowe życie, a my mogliśmy jej wczoraj posłuchać.
- Hotel California
- I Can't Tell You Why
- New Kid In Town

STEVE HOWE "Love Is" (2020)
- napisałem recenzję, za chwilą ją opublikuję, więc rozpisywać się teraz nie widzę sensu. Ale tak na krótko, posłuchajcie tej płyty koniecznie. Kto wczoraj nie dał rady, niech mi zaufa, że po kontakcie z "Love Is A River", na pewno nie odpuścicie. .
- Love Is A River

STEVE HOWE "The Grand Scheme Of Things" (1993) - jeszcze na dokładkę moje numero uno ze sporo starszego "The Grand Scheme Of Things". Fantastyczny instrumental "Passing Phase" niegdyś sukcesywnie prezentowałem. Rzecz pomiędzy flamenco a Yes epoki 70's. Takie numery tylko u mnie, ponieważ większość dzisiejszych radiowców bywa zapatrzonych głównie na nowości, przez co nie mają czasu na tak zapierające dech wspominki. Najgorsze, że wszyscy oni tkwią w sidłach pędu/pośpiechu, nie wykazując zainteresowania sztuką, a jedynie nowościami, do których światowych premier jeszcze trochę czasu. Nie popieram takiego radiowania, ponieważ kłóci się ono z prawdziwą misją oraz miłością do muzyki, jak też nieodłącznego w całej tej zabawie kolekcjonowania płyt. Inna sprawa, pospieszny świat wywiera na nas niesamowitą presję, więc tylko silne osobowości przetrwają.
- Passing Phase

BLUE ÖYSTER CULT "The Symbol Remains" (2020) - Bi Ou Si dają czadu. Zaskakująco świeża nowa ich płyta. I co ważne, niekrótka. Sztuką po 19 latach spłodzić 14 wysokooktanowych numerów, unikając wtop. Niebawem w temacie albumu osobny tekst.
- The Machine
- Florida Man

MANFRED MANN'S EARTH BAND "Angel Station" (1979) - tak po prawdzie, 80-tkę Manfreda Manna powinienem uczcić przynajmniej jednym czterogodzinnym występem, lecz na to potrzebowałbym dodatkowej, jednorazowej, i co istotne, niepłatnej audycji. Nie da się podpiąć bogatej historii tego znakomitego instrumentalisty pod jedno Nawiedzone Studio. Tym bardziej, że ono i tak goni ogrom zaległości ostatniego półrocza. Ale faktem, albumy "Angel Station", "Chance", "The Roaring Silence" czy "Watch", są tak wyśmienite, że powinny z krótkim komentarzem zostać zaprezentowane w całości. Niczego rzecz jasna nie ujmując "Solar Fire" (z genialnym coverem Boba Dylana "Father Of Day, Father Of Night") czy "Nightingales And Bombers" (z coverem Bruce'a Springsteena, a jednocześnie niemałym niegdyś przebojem "Spirits In The Night"). Powracając na moment do "Father Of Day, Father Of Night", absolutnie genialna rzecz, którą Manfred Mann z krótkiej ballady rozbudował do rozmiarów mini suity, a całość o ładunku i rozmachu najwyższych lotów rocka progresywnego. Jeśli zna się takie kompozycje, nie dziwcie się później, że śmieszy mnie większość tych dzisiejszych cieniutkich, niczym mocz pawiana, neoprogowych kapelek.
- Angels At My Gate - /śpiew CHRIS THOMPSON/

MANFRED MANN'S EARTH BAND "Chance" (1980) - z tym albumem wiążą się moje licealne wspomnienia, więc jego wartość nie podlega żadnym ocenom. Ten powszechnie uważany za najgorszy album Ziemskiej Orkiestry, dla mnie jest jedną z ważniejszych i najpiękniejszych płyt życia. Dlatego w nosie mam zgnuśniałych i przygłuchych żurnalistów, którzy w jej temacie bzdury przepisują jeden po drugim - i tak przy każdej okazji od 40 lat. Płytę kupiłem w 1980 roku (gdy była jeszcze nowizną!) u osławionego w Poznaniu Żydka w jego płytowym secondhandzie, mieszczącym się u splotu ulic Długiej a Strzałowej. Kapitalny sklep. Wówczas jedyny taki. Moje pokolenie musi potwierdzić moje zeznania, podobnie jak z łezką w oku wspomnieć zainstalowanego tam Daniela (to taki efektowny na sensorach gramofon), z którego nieżyjący już Pan Adler prezentował uroki oferowanych przez siebie płyt. A za słynną kotarką to dopiero musiały być skarby. Tam Pan Adler odkładał smaczki dla swoich preferowanych klientów. I nie było mowy, by na zakulisowe stosy załapało się zdefektowane Nazareth "Hair Of The Dog", z przeskakującym "Beggars Day". Ale nie marudź Masłowski, bo zamiast 600 złotych, z tego powodu żydowskim targiem stanęło na 450.
- On The Run - /śpiew CHRIS THOMPSON/
-
No Guarantee - /śpiew DYAN BIRCH/

THE BEATLES "Yesterday And Today" (1966) - obiecałem niedawno Bitlaji mojej anglistce Ewie, więc tym przyjemniej było jej, jak i moim koleżankom z roku, zadedykować poniższe dwa kawałki. Długo zachodziłem w głowę nad czymś specjalnym, a łatwo nie było, ponieważ Beatlesi niczego już nie wymyślają, zaś do najnowszego Paula McCartneya "McCartney III" jeszcze chwilka. Wybrałem więc osławioną rzeźnicką okładkę, której historia długa i ciekawa, a o której słówko też wczoraj było. Czy wiecie, że połowa dziewczyn z roku mnie nadsłuchiwała? Serio. Pozdrowień nie było końca. Dla takich chwil warto.
- We Can Work It Out
- Day Tripper

TRAVIS "10 Songs" (2020) - powtórka sprzed tygodnia, ale nie umiałem się powstrzymać. Bo i oprzeć się "Kissing In The Wind" nie sposób. Cóż za piosenka! Już teraz kandydatka do przeboju roku. Jednocześnie wątpię, by poza moim notowaniem gdziekolwiek na nią postawiono. Gdy słyszę muzyczne preferencje dobiegające z podgłośnionych na ulicach smartfonów, rysuje się we mnie prawdziwa załamka. Co też tym młodziakom dzisiaj wchodzi. Ok, stary zgred jestem, ale gdy byłem smarkaczem, moi rówieśnicy naprawdę słuchali wszystkiego co dobre, natomiast dzisiaj tylko rap, rap i jeszcze raz rap. W wielu jego odmianach, którego można podzielić na ten inteligentniejszy oraz rynsztokowy. Skoro jednak dzieciaków to rusza, niech im będzie. Sztuki nie wolno cenzurować. Nawet takiej. W mojej rozgłośni nie zakazałbym takiej muzyki. Każdy ma prawo do swojej. Okey, ja jej nie cierpię, ale nakazy i zakazy niczemu nie służą.
- Kissing In The Wind

OST "Rocky III" (1982) - początek trzeciej godziny uderzył pozytywnym motywem z trójki Rocky'ego. Tak lubię ten konkretny kawał muzyki, że mógłbym z niego nawet upichcić kolejną radiową zajawkę.
- Gonna Fly Now - /śpiew DeETTA LITTLE oraz NELSON PIGFORD/


BRUCE SPRINGSTEEN "Letter To You" (2020)
- Boss klasa, jak zawsze. Wczoraj zaserwowałem trzy piosenki z jego gorącego "Letter To You". I zakładam, nie obyło się bez wzruszeń. Bo, gdy po raz pierwszy posłuchałem "House Of A Thousand Guitars", aż walnąłem głową w sufit. Ależ genialna piosenka - "... obudź się i otrząśnij z kłopotów przyjacielu. Pójdziemy tam, gdzie muzyka nigdy się nie kończy - od stadionów po małe miejskie bary rozświetlimy dom tysiąca gitar...". Co za facet. Do tego wciąż tak śpiewa, że ciary po plecach.
- Last Man Standing
- House Of A Thousand Guitars
- I'll See You In My Dreams

THE OUTFIELD "Play Deep" (1985) - krótki hołd wobec zmarłego przed tygodniem Tony'ego Lewisa - wokalisty i basisty bardzo fajnych The Outfield. Obecnie już niemal kompletnie zapomnianych. A przecież ten właśnie płytowy debiut sprzedano tylko w samych Stanach w trzech milionach egzemplarzy. Tak tak, miało to miejsce jeszcze w tych czasach, kiedy wartość muzyki wyrażano nakładami płyt.
- Your Love

 

CLANNAD "In A Lifetime" (2020) - kompilacja. Wspaniała, co trzeba dodać. Przed tygodniem poszło z niej premierowe "A Celtic Dream", zaś wczoraj druga nowość. Równie okazała, a jednocześnie będąca hołdem dla Sandy Denny - młodo zmarłej folk-rockowej artystki, którą zakładam, cenimy nie tylko za Fairport Convention. Urodzinowy podarek od Andrzeja z Zielonej Wyspy ma się u mnie bardzo dobrze, podobnie jak Alaniska od radiowego Szymona, do której zajrzymy za tydzień.
- Who Knows (Where The Time Goes) - nowy utwór


EPITAPH "Five Decades Of Classic Rock" (2020) - trzypłytowa kompilacja niemieckich hard/prog/rockowców, a w latach późniejszych nawet softmetalowców, no i znowu po czasie hard/rockowców. Świetna grupa. Bardzo ją lubię, ale zdaje się przy recenzji tego wydawnictwa rozpisałem się już wyczerpująco. Odnajdźcie proszę na blogu. 
- Edge Of The Knife

BLUE TEARS "Blue Tears" (1990)
- z cyklu: "lakier we włosach potargał wiatr". Rewelacyjny hair metal. Niestety powstały w bardzo złym dla tej muzyki okresie. Właśnie świat przeżywał jobla na punkcie grunge'u i na długo przyguchł na tego typu granie. Gdyby Blue Tears nagrali tę płytę ze trzy/cztery lata wcześniej, głowę daję, wbijaliby w czuby list bestsellerów, podobnie jak konkurencyjni stylistycznie Loverboy, King Kobra, Aldo Nova, Danger Danger bądź nawet nieosiągalni sławą Bon Jovi.
- Rockin' With The Radio
- True Romance
- Thunder In The Night

KANSAS "The Absence Of Presence" (2020)
- najnowsi, pięknie wydani Kansas, trochę mnie rozczarowali, aczkolwiek to wciąż zespół z górnej półki. Rozbudowana ballada "Memories Down The Line" ma w sobie dawną moc, nawet jeśli odstawia nogę od "Dust In The Wind" czy "Hold On".
- Memories Down The Line

THE NIGHT FLIGHT ORCHESTRA "Aeromantic" (2020) - tych to bardzo lubię. Kolejna znakomita płyta dowodzonych przez Björna Strida Szwedów. Dobrze, że mają własny styl. Dzięki niemu dostarczają wielu kłopotów wszelakim gryzipiórom, których łupież po łbie dręczy, do której to szufladki by ich tu dopasować? Dobrze dobrze, niech ich dręczy, niech z tego powodu nie śpią, a w tym czasie niech wielka muzyka triumfuje.

- Sister Mercurial

TAME IMPALA "The Slow Rush" (2020) - co za lekkość, co za swoboda i elegancja. Australijska ekipa Tame Impala, za którą w zasadzie stoi jeden facet - Kevin Parker, od pewnego czasu, zamiast rock psychodelii, woli elektronikę, stosując subtelne bity i przestrzenną synthpopowość. Klimatyczne piosenki, które wyłamują się spod każdego festiwalowego szablonu. Do Sopotu ich nie zaproszą.
- One More Year
- Instant Destiny


ENNIO MORRICONE "60 Years Of Music" (2016)
- nie miałem wcześniej okazji oddać hołdu wielkiemu Ennio. Myślę, że na dobre ku temu posłużyła niedawna płyta nagrana z Czeskimi Symfonikami, której fragmenty zrealizowano w kilku miastach Europy, w tym w Polsce. Wczoraj w eter poszły nowe edycje kompozycji do "Cinema Paradiso" oraz do polskiej "Magdaleny" Jerzego Kawalerowicza, a jednocześnie późniejszego tematu "Zawodowca" - z Jeanem-Paulem Belmondo w roli głównej.
- Love Theme
- Chi Mai

SPENCER DAVIS GROUP "The Best Of Spencer Davis Group feat. Stevie Winwood" (1967) - kolejne pożegnanie. Tym razem kres przypadł na Spencera Davisa - walijskiego wieloinstrumentalistę, pomimo iż światu znanego jako gitarzystę oraz wokalistę własnych Spencer Davis Group. W rozruchowym okresie grupa miała mocny skład, z Petem Yorkiem oraz oboma braćmi Winwood, Muffem plus słynniejszym Steve'em. Tego drugiego imię z początku zapisywano: Stevie - widać to także na tej okładce. Spencer utorował Steve'owi drogę do późniejszej potężnej kariery, więc choćby tylko z tego powodu warto poznać kręgosłup jego poczynań, na którego płatach numery "Keep On Running", "I'm A Man" czy "Gimme Some Lovin' ", to tylko kilka odnóży bogatszej kariery.
- This Hammer - /oryginalnie LP "The Second Album", 1966/
- Together Till The End Of Time - /1967/
- Keep On Running - /singiel 1965 oraz na LP "The Second Album", 1966/


ROYAL HUNT "Far Away" (1995)
- japońska EP-ka. Na dobry wieczór poszybowało Królewskie Polowanie, to i na dobranoc także. I kiedy na dobre byłem rozochocony dalszym poprowadzeniem audycji, ot przyszło ją zakończyć. A zatem, do usłyszenia, do kolejnej niedzieli ...
- Epilogue

 

 

Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę, godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań lub www.afera.com.pl
 

"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"

W Pestce mają na analogu najnowszego Johna Andersona. To jedna z płyt tego roku. Niech mi ktoś sprzed nosa wykupi, bo mogę nie zapanować.

Dumnie prezentuje się ta okładka w dziale "A", jako pierwsza z brzegu.  

Kolejny winyl posypany okruchami złota, bo chyba na te 120 złotych, oprócz sztuki, nie składa się tylko sam papier i te trochę wyrzeźbionego rowkami winylu.





niedziela, 25 października 2020

solówka

Dzisiaj będzie inaczej. Po raz pierwszy w 26-letniej historii Nawiedzonego Studia przyjdzie mi się zrealizować i poprowadzić audycję. I zakładam, dam radę. Muszę, nie ma innej opcji.
Majka przed tygodniem, i dwoma też, pokazała co i jak, więc teraz czas na próbę generalną. A właściwie, jaką próbę? Przecież to okraszony specjalnymi wejściówkami premierowy spektakl, na który nie ma prawa wkraść się nawet jedna zadyszka, a w pierwszych rzędach sami oficjele.
Piszcie proszę w trakcie audycji. Potrzebuję tego. Nawet bardzo. Jednak nie stawiajcie znaków zapytania, nie oczekujcie od ręki odpowiedzi, bo całkiem serio mówiąc, ostatnimi czasy mam prawdziwy zapieprz i zero możliwości na czat. Aby to zrozumieć, musielibyście podejrzeć mnie w robocie, no ale wówczas magia radia całkowicie by się rozprysła.
Dopilnowanie szczegółów pochłania całe wnętrza prezentowanych kawałków, więc serio zapewniam, nie jest tak, że zapodaję w eter kawał muzyki, po czym leżę z listkiem trawy w prawym kąciku ust odłogiem i beztrosko obserwuję księżycowe wędrówki po niebie. Nic z tego, nie ma tak dobrze. Tak to mogę słuchać muzyki w domu, jednak przy Św. Rocha panuje autentyczny zaiwan. 

Od pewnego czasu obserwuję, jak wszyscy radiowi mocarze aktywują na radiową działalność zbiórki poprzez patronite.pl. Na takim koncepcie uruchomiło się Radio Nowy Świat, podobnie na sile przybiera rodzące się Radio 357, a jeszcze ostatnio coraz dostrzegalniej o dorzutkę na tacę uprasza się Rock Serwis FM (może więc i ja powinienem?). I co, ludzie nie wpłacają? Wpłacają, i to jeszcze jak. Bo na tym świecie jedynie Masłowski walczy z tygodnia na tydzień, z czego by tym razem urwać budżetowi na powrotną z radia taryfę, skąd na ten czy tamten album, by w nasze niedzielo-poniedziałki nigdy niczego nie brakowało. I chyba nie brakuje, przynajmniej taką mam nadzieję.
W tym momencie przypomniało mi się, jak przed laty pewien Sławek, a były dryndziarz, zaproponował mi poaudycyjną odwózkę. Jak stwierdził, niech będzie to taka od niego cegiełka na wspomożenie lubianej audycji. Ot nadarzyła się właśnie okazja, by mu oficjalnie podziękować.

Na najnowszym longplayu Springsteena znalazłem sporo dobrej muzyki. Szczególnie spodobały mi się "Last Man Standing" oraz "House Of A Thousand Guitars". Ten pierwszy stanowi za odę do czasów, kiedy Springsteen zabawiał jeszcze w młodzieńczej grupie The Castiles. To jeszcze czasy sprzed Still Mill, więc naprawdę nie trzeba pamiętać szczegółów. Uderzająco jawi się także finałowa piosenka "I'll See You In My Dreams". Boss śpiewa, gdy wszystkie lata odejdą, zobaczymy się w moich snach. A zobaczymy się w nich, kiedy ponownie spotkamy się w innej krainie, bo przecież śmierć to nie koniec.

Springsteen jak zawsze bywa epicki, pomimo iż z jego narracji wydobywają się typowe dla tradycyjnych piosenek zapamiętywalne refreny. No i jeszcze okładka. Nieczęsto zdarza się, by przemówiła do mnie zimowa sceneria, a tutaj nawet przemarznięty Boss wygląda na emocjonalnie rozgrzanego.
Uwaga, podwójny winyl, w zależności od koloru edycji, oscyluje wokół dwóch paczek. Pogłupieli z tymi cenami. Czyżby te współczesne analogi wzbogacano trocinami ze złota? Nie dość, że wszystkie te dzisiejsze 180-gramówki są jakieś nienaturalnie nieelastyczne, to jeszcze przyciężkawe, zmasowane z ciężkiego kartonu okładki, z mocnymi niczym Panzerfaust grzbietami, a temu wszystkiemu zazwyczaj towarzyszy cichy i płaski dźwięk. Mnie nie nabiorą. Chyba, że na okładki, do których dużego gabarytu wciąż mam słabość. Ja stary giełdziarz Wawrzynkowy wiem, jak powinny być opisywane nalepki na płytach, jak same winyle powinny giąć się sprężyście, i jak powinny brzmieć. Dlatego do dzisiaj nie dałem się nabrać na te współczesne kolorowe "cuda", które grają jak zatkana pyrą rura wydechowa.

Do usłyszenia o 22-giej na 98,6 FM Poznań lub afera.com.pl

 
A.M.


piątek, 23 października 2020

podłe dranie

Wyrok Trybunału Konstytucyjnego w sprawie zabraniania usuwania chorych oraz zdeformowanych płodów to już nawet nie jest draństwo, to nieopisywalne zbydlęcenie. Jakim trzeba być podłym skurwysynem, by nie liczyć się z uczuciem matek, których cierpienie wystawia się w imię jakiegoś swojego Boga. Co to by musiał być za Bóg, który by nas ludzi tak bardzo nienawidził? I co to za obrzydliwe typy, które pod jego patronatem uzurpują sobie prawo do nieswoich macic. Do dyrygowania czyimś życiem, sumieniem, szczęściem.

Poniższe zdjęcia kieruję ze szczególną dedykacją dla wszelakich hipokrytów oraz fanatyków, którzy chcą, by koniecznie się urodziło. Cokolwiek. Nieważne kto/co, byle się urodziło. Byle zaspokoić tylko własne fanatyczne religijne sumienia. A późniejsze matczyne koszmary to już nieważne. To się nie liczy.

 



środa, 21 października 2020

in memory ...

Odeszli Wojciech Pszoniak, Dariusz Gnatowski, Gordon Haskell, Spencer Davis oraz Tony Lewis. Jeszcze ktoś? Mam nadzieję, że na nich na razie poprzestaniemy. 
Wczorajsze pożegnanie Boczusia z Kiepskich bardzo mnie zasmuciło. Wyjątkowo przeurocza postać. I choć Dariusz Gnatowski zapewne pragnąłby pozostać zapamiętanym za jeszcze wiele innych kreacji, w które wbijał się przez ponad trzydzieści lat pracy aktorskiej, to jednak dla mnie na zawsze pozostanie Arnoldem Boczkiem - mieszkańcem wrocławskiej kamienicy przy ul. Ćwiartki 3/4.

Spencer Davis

Także wczoraj oficjalnie pożegnaliśmy dzień wcześniej zmarłego Spencera Davisa - wieloinstrumentalistę, pomimo iż głównie (słusznie zresztą) kojarzonego jako gitarzystę i wokalistę Spencer Davis Group. To on utorował pierwszy etap kariery Steve'a Winwooda, którego w pierwszej połowie 60's zwerbował wraz z jego bratem Muffem do swojej świeżo upieczonej formacji. I zanim Winwood zainicjował prog-psychodelicznych Traffic, przez pierwszych kilka lat dzielnie pełnił posługę u Spencera. Owocem ich współpracy, m.in. "Keep On Running", "Gimme Some Lovin' " jak też fantastyczne, acz dużo mniej popularne "This Hammer" czy "Together Till The End Of Time".

Także przedwczoraj zmarł nagle Tony Lewis - basista i wokalista przefajnej grupy The Outfield. Popularnej szczególnie w drugiej połowie 80's.
Brytyjczycy mieli dużo celujących piosenek, jak: "For You", "Voices Of Babylon" czy "Your Love". Zresztą ta ostatnia, a pochodząca z debiutanckiego albumu "Play Deep", była nawet trochę znana i u nas. Bo i w ogóle, "Play Deep" było wyśmienitą płytą. I jeśli nic nie stanie na przeszkodzie, posłuchamy jej w najbliższą niedzielę.

Tony Lewis

O Gordonie Haskellu napisałem słówko w poniedziałkowej audycyjnej rozpisce, natomiast o wybitności Wojciecha Pszoniaka niech głoszą mądrzejsi. Bo choć zdaję sobie sprawę, iż przy tej okazji powinny paść tytuły: "Wesele" czy "Ziemia Obiecana", to ja jednak zapamiętam tego znakomitego aktora za trafne epizody, jak m.in. z serialowej "Parady Oszustów" bądź jego genialny kawiarniany gejowski motyw z "Czterdziestolatka". 
Ronnie Atkins


Martwi mnie jeszcze komunikat, jaki za pośrednictwem Frontiers Records, ze dwa/trzy dni temu wystosował wokalista Pretty Maids, Ronnie Atkins. Niestety powróciła choroba nowotworowa, w dodatku w najcięższym stadium. Praktycznie odbierając wszelakie nadzieje. Ronnie jednak nie pragnie się nad sobą użalać i myśli, by pozostały mu czas wykorzystać na wzmożoną muzyczną aktywność - dopóki starczy sił.
Nawet nie próbuję wyobrazić sobie, co on teraz czuje, a moje trzymanie za niego kciuków, też przecież na niewiele się zda. Jeśli trzeba, pomodlę się za Ciebie Ronnie!

Z tematów radośniejszych, poświętujmy dzisiejszą 80-tkę Manfreda Manna. Genialnego instrumentalisty klawiszowego, a i szefa kilku przez siebie wiedzionych zespołów. A więc, od uroczego w latach 60-tych Manfred Mann, ze śpiewającym Paulem Jonesem, poprzez trochę zakręcone psychodeliczno-jazz-improwizacyjno-rockowych Manfred Mann Chapter Three, aż po mój faworyzowany okres Ziemskiej Orkiestry, czyli Manfred Mann's Earth Band. Już w minioną niedzielę miałem na posterunku albumy "Angel Station" oraz "Chance". Wiem, że kilka wcześniejszych jest dużo bardziej cenionych, jednak od tych dwóch rozpoczynałem z nimi przygodę, i to one są moimi naj naj najukochańszymi. No dobrze, ex-equo z genialnym "The Roaring Silence", które też należy do mojego grona życiówek.

Manfred Mann

Na prym posłuchania przemawia jednak "Chance", ponieważ niedawno, tj 10 października, pożegnaliśmy jedną z wokalistek tamtego albumu, Dyanę Birch. Ta niemal kompletnie nieznana poza Manfredem Mannem artystka, zaśpiewała tu w rewelacyjnym "No Guarantee". Ale jak wiemy, album skrywa też wiele innych niespodzianek, jak m.in. kapitalny cover Bruce'a Springsteena "For You" czy interesującą dla polskiego odbiorcy kompozycję "Hello, I Am Your Heart", na podstawie której od razu słychać, czym inspirował się Grzegorz Stróżniak konstruując klawiszowy motyw do "Adriatyku, Oceanu Gorącego". Ale oczywiście kocham całą tę płytę i trudno przyszłoby mi żyć, gdyby mnie z niej ograbiono. 

Ach, jeszcze dzisiaj 63-urodziny obchodzi Steve Lukather. Zatem, wszystkiego najlepszego dla Manfreda i Steve'a.


A.M.


poniedziałek, 19 października 2020

"NAWIEDZONE STUDIO" - audycja z 18 na 19 października 2020 / Radio "Afera" - 98,6 FM Poznań





"NAWIEDZONE STUDIO"
z niedzieli na poniedziałek, z 18 na 19 października 2020 - godz. 22.00 - 2.00
 
RADIO "AFERA", 98,6 FM (Poznań)
www.afera.com.pl 


realizacja: Majka Chaczyńska
prowadzenie: Andrzej Masłowski

 

 

KISS "Crazy Nights" (1987) - na dobre otwarcie, to raz, a dwa, tygodniami marzyłem na powrót naszych niedzielno-poniedziałkowych, trochę szaleńczych wieczoro-nocy; these are crazy crazy crazy crazy nights - co dostrzegł również Paul Stanley.
- Crazy Crazy Nights

BROTHER FIRETRIBE "Feel The Burn" (2020) - kolejna arcymelodyjna płyta Finów. A co ważne, w tej muzyce nie słychać kowidu i kwarantann.
- Rock In The City
- Battleground


MAD MAX "Stormchild Rising" (2020) - za dwa lata ekipa Michaela Vossa obchodzić będzie czterdziestkę, co dla realizującej Nawiedzone Studio Majki Chaczyńskej wydaje się liczbą abstrakcyjną. Bo tak czuje się osoba żyjąca od zawsze, a mająca na liczniku ledwie połowę tej stawki. Mad Max uprawiają tradycyjny heavy metal, osadzony w duchu lat osiemdziesiątych, z wyrazistymi gitarami, którym nie przeszkadzają żadne scratche, loopy czy inne syntetyki. Szczególnie do polubienia przez fanów Dokken, do którego to lidera Dona Dokkena, Michael Voss miewa podobny styl śpiewania.
- Talk To The Moon
- Take Her - /Rough Cutt cover/

U.D.O. "We Are 1" (2020) - Udo Dirkschneider plus towarzysząca mu orkiestrowa Bundeswera, niegrająca ani kapkę lżej, niż zdaje się prezentować "subtelny" wygląd oraz do kompletu brzmienie nazwiska lidera tej całej metal machiny. Mamy jednak pewne novum, otóż miło zrypanemu gardłu Udo oraz tnącej gitarowo-perkusyjnej sekcji, tym razem asystują jeszcze smyki, dęciaki, pianino, a nawet wbity we frak dyrygent. Germański orkiestrowy hajlihajlo heavy metal, nie dla mięczaków.
- We Are One
- Future Is The Reason Why

BONFIRE "Fistful Of Fire" (2020) - solidna niemiecka hard'n'heavy ekipa, tym razem bez wzlotów, ale też bez upadków. Wczorajsze "Warrior" to jeden z moich pupilków nowego albumu, podobnie jak niezagrane jeszcze "Gotta Get Away". Reszta trzyma fason poprzednich kilku płyt, na których fotelu wokalista Alexx Stahl rozsiadł się bardzo wygodnie. Niebawem ukaże się dwupłytowe akustyczne wydawnictwo grupy. Zapewne nudne, jak większość dzieł metalowców, którym wyłącza się prąd. Rozumiem, że brak koncertów uaktywnił Bonfire do działania w studio, ale po kiego od razu na bałałajkach?. Nie dziwię się polityce AFM Records, iż ci nie wykazali chęci współfinansowania pozbawionego prądu wydawnictwa, z góry przekreślając wiarę w jego sukces. Też grosza bym nie dołożył.
- Warrior

HOUSE OF LORDS "New World - New Eyes" (2020) - mam tę płytę od dnia premiery, a jednak do dzisiaj nie wyrobiłem sobie w jej temacie ostatecznego zdania. Właśnie dlatego nie napisałem recenzji, pomimo iż przyobiecałem ją jednemu z moich Słuchaczy. Poza zaprezentowanym wczoraj "The Summit", spodobały mi się jeszcze "Better Of Broken", "We're All That We Got" oraz pierwsze dwa od rozbiegówki: "New World - New Eyes" i "Change (What's It Gonna Take)".
- The Summit

PRIDE OF LIONS "Lion Heart" (2020) - ależ ten czas leci. Dopiero zadebiutowali, a tu już szósta płyta. I kolejna dokładnie taka, jak pierwsza, druga, trzecia... Wszystko podług szablonu, a jednak bez pejoratywnego tonu z mojej strony. W tej muzyce chodzi o wyeksponowanie silnego głosu Toby'ego oraz kompozytorskich i instrumentalnych możliwości byłego Survivor'owca, a jednocześnie współtwórcy gigantycznego "Eye Of The Tiger". Klawiszowo-gitarowy melodyjny hard rock, idealny pod radiowe strzechy fm, choć nie liczcie na to, że poza Nawiedzonym Studiem gdziekolwiek usłyszycie.
- We Play For Free
- Carry Me Back

ROBERT PLANT "Digging Deep: Subterranea" (2020) - niemal bezbłędna kompilacja byłego LedZeppelin'owca, dokonana na podstawie solowych osiągów, a tymczasem polski odbiorca poczuje spory niedosyt z powodu kolejnej już absencji "Moonlight In Samosa". Kolejnej, ponieważ na poprzedniej składance też tego zabrakło. Tyle, że wówczas otrzymaliśmy coś w rodzaju "greatest hits", więc Samosy, z racji niebycia przebojem, zwyczajnie być nie mogło. Tym razem jednak Pan Robert przygotował składankę o szerszym zasięgu, na której oprócz przebojów, także nieprzeboje. A więc teoretycznie stworzyło się pole dla Samosy. Niestety nasz bohater nie ceni tej piosenki równie mocno, jak moi rodacy.
- Nothing Takes The Place Of You - /previously unreleased/

DENNIS DeYOUNG "26 East, Vol.1" (2020) - najlepszy solo album wokalisty Styx. O płycie niegdyś tak intensywnie się rozpisałem, co i wczoraj w radio rozgadałem, także może tym razem wyhamuję.
- You My Love
- Run For The Roses


GORDON HASKELL "Butterfly In China" (1997) - w miniony czwartek odszedł ten lubiany u nas Artysta, pomimo iż oficjalna informacja dotarła dopiero wczoraj. Nie trzeba być w rodzinie King Crimson, by znać nazwisko Gordona Haskella. I myślę, że większości sympatykom przemiłej piosenki "How Wonderful You Are", kompletnie do szczęścia nie są potrzebne płyty "In The Wake Of Poseidon" oraz "Lizard", na których możemy posłuchać jego głosu w okowach nieco bardziej skomplikowanej muzyki. Stawiam dolary przeciwko orzechom, iż takie "Cirkus" czy "Happy Family", nie przeszłyby weryfikacji u większości typowych radiowych konsumentów, którzy radioodbiornika na co dzień używają głównie w biurze lub samochodzie.
- Pelican Pie

KING CRIMSON "In The Wake Of Poseidon" (1970) - drugi album Karmazynowego Króla. Większość pośpiewał tu Greg Lake, jeszcze zanim na dobre prysnął do ELP. Ale w jednej kompozycji pojawił się już Gordon Haskell. I wczoraj właśnie ona. Szkoda, że ogólnie było tego niewiele. Z założenia Haskell miał pośpiewać nieco dłużej, a skończyło się tylko na tym utworze plus kilku z następnego, a wydanego jeszcze w tym samym roku "Lizard". Obie płyty kapitalne, pomimo iż adresowane raczej do bardziej wyrobionego odbiorcy.
- Cadence And Cascade

CLANNAD "In A Lifetime" (2020) - ta nowizna to urodzinowy upominek od Andrzeja z Zielonej Wyspy. Tegoroczna dwupłytowa kompilacja Clannad, obok wielu przebojów zawierająca też dwa nagrania premierowe. Jedno z nich wczoraj. Szkoda, że "A Celtic Dream" nie posłużyło za tytuł omawianego wydawnictwa. Chyba lepiej zabrzmiałoby "A Celtic Dream", niż wybrane w tym celu "In A Lifetime". Nie, żeby mi się nie podobało, lecz mieliśmy już niegdyś kompilację pod takim tytułem. I pewnie z czasem będą się nam myliły.
- A Dream In The Night (The Angel & The Soldier Boy) - /oryginalnie na LP "The Angel And The Soldier Boy", 1989/
- A Celtic Dream - /nowy utwór, 2020/

ALANIS MORISSETTE "Such Pretty Forks In The Road" (2020) - kolejny upominek urodzinowy. Tym razem od radiowego kumpla, Szymona Dopierały. Spodziewałem się maksymalnie jakiegoś drobiażdżku, a Szymon wjechał walcem. I jeszcze trochę mnie wbił w zakłopotanie, ponieważ dotąd nigdy za Alaniską nie przepadałem. Mr. Simon Says jednak zapewnił, że tej Kanadyjce z amerykańskim paszportem bliżej obecnie do Keane niż do "You Oughta Know", czyli do piosenki, której kiedyś nie cierpiałem. Zamierzam zmierzyć się z tą płytą, nawet na recenzenckim polu, ale póki co, już teraz polecam świetne "Reasons I Drink". Piosenkę będącą próbą stawienia czoła własnym problemom alkoholowym. A co ważne, z równie uzależniającą melodią.
- Reasons I Drink

RENAISSANCE "Symphony Of Light" (2014) - to już tacy nowsi Renaissance, lecz wciąż z bezbłędnie śpiewającą Annie Haslam. Wokalistką o potężnych płucach oraz bliską mym oczekiwaniom wrażliwością. Szkoda, że nie zdecydowałem się wczoraj na zagranie jeszcze "Grandine Il Vento", no ale znacie tę piosenkę, ponieważ prezentowałem ją przed laty. Mogę nieskończenie słuchać tego pełnego uniesień pianistycznego rocka, z jakże czytelnymi nawiązaniami do muzyki dawnej.
- Immortal Beloved

RENAISSANCE "Azure D'Or" (1979) - "Kalynda" (... jesteś moją ucieczką, miejscem, do którego muszę dotrzeć, by choć przez chwilę wytchnąć...) jest nie tylko moją ulubioną piosenką tego albumu, ale też absolutnym top 5 śpiewnika tej jakże niesamowitej grupy.
- Kalynda (A Magical Isle)


ILLUSION "Out Of The Mist" (1977) - kolejna cudowna ekipa. W zasadzie, stylistycznie, jak i personalnie, to kolejni Renaissance. Tylko szkoda, że tak krótko działali. Dwie płyty, to niewiele. Na pocieszenie, obie wspaniałe. Jane Relf kompletnie inna od swej Renaissance'owej następczyni Annie Haslam, a z drugiej strony, jakże przewrotnie do niej przylegająca. Wczoraj poszło nagranie z drugiego longplaya "Out Of The Mist", które zresztą pierwotnie Jane zaśpiewała właśnie w czasach "własnego" Renaissance. Uwielbiam tę beztekstową wokalizę, wbitą w refren piosenki. Kolejny widok z góry najwyższej.
- Face Of Yesterday - /Renaissance cover/

TRAVIS "10 Songs" (2020) - od rana zapętliłem tę płytę, której z każdym uśmiechem słońca oraz srogimi ripostami chmur staję się coraz większym niewolnikiem. A taki byłem z początku nieprzekonany. Teraz to już tylko krok od kandydatki do albumu roku. I całkiem serio uważam "Kissing In The Wind" jako piosenkę zagrażającą ostatnim dokonaniom Keane. W najbliższych tygodniach planuję dogranie tego albumu po ostatni takt.
- Kissing In The Wind
- Nina's Song

AL STEWART "24 Carrots" (1980) - nareszcie mam na CD. Może nie jest to jakaś szczególnie efektowna edycja, a jedynie cieniutki kartonik, będący zresztą częścią 5-płytowego okrutnie taniego boxiku, ale dzięki temu nie musiałem na potrzeby audycji przegrywać wysłużonego winyla. Kto wczoraj przysnął, jego duża strata. Wszystkie trzy wyselekcjonowane piosenki to absolutne perły. Niestety repety nie będzie, ogrom zaległości trzęsie się pod moimi stopami.
- Running Man
- Merlin's Time
- Mondo Sinistro


ROGER WATERS "Us + Them" (2020) - początkowo mnie naszło: znowu kolejny koncertowy album żyjącego w niewoli przeszłości Watersa. A jednak live znakomity. Pomimo, iż na obu CD otrzymujemy pozlepiane okruchy z kilku występów, do jakich doszło na przełomie 2017/18.
- Déjá Vu
- The Last Refugee
- Picture That

NICK MASON'S SAUCERFUL OF SECRETS "Live At The Roundhouse" (2020) - przed drugą w nocy fragment tego, co najwyżej poprawnie przeprowadzonego show, zabrzmiał dużo lepiej niż moja niedawna o nim recenzja, napisana jednak za białego dnia. Oto kolejny dowód, że recenzowanie nowych płyt, gdy te są bardzo na czasie, mija się z celem, ponieważ czas działa na ich korzyść.

- Green As The Colour - /Pink Floyd cover/
- Let There Be More Light - /Pink Floyd cover/

MOON HALO "Chroma" (2019) - były wokalista nieznanej szerzej formacji Gabriel, a i obecnie dowodzący równie nieosławionymi Riversea, w towarzystwie muzyków Mostly Autumn bądź Mandalaband, stworzył księżycowo-baśniową płytę, która powinna zachwycić wielbicieli romantycznego lica rocka progresywnego. Delikatne śpiewanie, porywające, acz uduchowione partie gitarowe, plus utrzymane w stosownej tonacji klawiszowe odyseje, tylko sprzyjają ostatecznemu efektowi. Piękne coś.
- Rise Up

 


Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę, godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań lub www.afera.com.pl
 

"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"