środa, 31 stycznia 2018

dwadzieścia lat minęło

Równych dwadzieścia lat temu - 31 stycznia 1998 roku -  z grupą znajomych wybraliśmy się pociągiem do Katowic. Do serca górnego Śląska, choć na mapie leżącego poniżej Wrocławia, a więc stolicy Dolnego Śląska. To niemal tak samo przewrotne, jak wyższość profesora zwyczajnego nad nadzwyczajnym. Cel wyprawy: koncert Genesis w nieodległym od kolejowego dworca Spodku. Nie pamiętam dokładnie, co czułem tamtego dnia, ale na pewno musiało mi towarzyszyć uczucie podekscytowania. Koniec końców, spotkanie z taką legendą. To nic, że bez Phila Collinsa, Petera Gabriela czy Steve'a Hacketta. Wszyscy oni przecież jeszcze przede mną. Petera Gabriela pięć lat później ujrzę w Poznaniu, a Phila Collinsa w chorzowskim parku w 2007 roku, na ładnie, choć ulewnie położonym tamtego dnia Stadionie - wciąż jeszcze będącego naszym Narodowym. Na kolejnym koncercie Genesis, i jakże innym, jeszcze bardziej fascynującym, pięknym, przemokniętym, w dodatku autentycznie bez nawet jednej suchej nitki. Nie ostała się wówczas żadna, nawet ta przysłowiowa ostatnia sucha. 
Katowice tamtego dnia były spowite śniegiem, a raczej śniego-chlapą. Co niestety dobitnie odczułem za sprawą przeciekającego jednego z butów. Jedną z największych ulg okazała się wizyta w jednej z tamtejszych kawiarni, w której skosiłem dwie gorące herbatki, plus jakieś ciacho. Włóczęgostwo po Centrum miasta nie należało tamtego dnia do najprzyjemniejszych. Chociaż chociaż... no właśnie, na pewnej śródmiejskiej ulicy (niestety nazwy nie pamiętam) doszło jednak do sytuacji marzenie!. Do koncertu było jeszcze dobrych kilka godzin, a my podczas zabijania czasu dreptaliśmy bez celu, niczym dzielna grupa żuczków brnąca wielką arterią, aż tu nagle przed oczyma staje idąca ku nam znajoma twarz. Twarz, która jakoś tak znienacka płynnie przecisnęła się pomiędzy nami, ambitnie krocząc w sobie dobrze znanym przeciwnym kierunku, co zresztą na połowie naszej ekipy nie zrobiło najmniejszego wrażenia. Zareagowała jednak bez namysłu druga część kolektywu, do którego ja także się zaliczałem. Ktoś zarzucił: "wiara, to był Tony Banks!!!". Spojrzeliśmy po sobie, niektórzy jakby ktoś ich właśnie szpilką wybudził z zimowego snu, a reakcja natychmiastowa: "gońmy go!!!". Tę komendę zarzucił podpisany pod tym tekstem Andrzej Masłowski, lecz Tony Banks był już dobrych kilkadziesiąt kroków za naszymi plecami, i właśnie postanowił przedostać się na drugą stronę jezdni. Ruszyliśmy za nim, niczym misjonarze z Drużyny A, aż któryś z naszych sprinterów wreszcie dopadł celu. Z zadyszką ostatnimi siłami zdążył jeszcze lekko szturchnąć Tony'ego, i grzecznie zapytać: czy maestro zgodzi się na ustrzelenie sobie z nami pamiątkowej fotki? Tony uśmiechnął się, i spuentował krótkim; "ok". Klawiszowiec Genesis musiał się jeszcze wykazać cierpliwością, bowiem pstrykający również zapragnął zostać utrwalonym w kadrze. Poszło zatem kilka zdjęć, z których jedno po mniej więcej miesiącu trafiło na łamy miesięcznika "Tylko Rock" - do rubryki "Obrazki z wystawy". Nadał je Pan Aleksander, który nikomu nie pisnął nawet słówka. Miała być niespodzianka, i była. Po niedługim czasie dostałem ową fotkę, a nawet dwie różne, w dużych formatach. Trzymam je do dzisiaj w klaserze z wszystkimi koncertowymi biletami oraz opisami ciekawszych zajść. Niedawno powróciłem myślami do tamtego dnia, tym samym przypominając sobie oba te zdjęcia. Cóż, moda przez dwadzieścia lat troszkę inna. Dzisiaj bym tamtej czapki nie zarzucił, a i na szczęście po wąsie też tylko pozostało wspomnienie. Z samego koncertu niewiele bym pamiętał, lecz na szczęście zarejestrowała go publiczna Telewizja, tak więc...
Utkwił mi jeszcze jeden kadr z korytarza pociągu, a drogi powrotnej do Poznania. Z kimś w podnieceniu omawialiśmy niedawno zakończony koncert, a w panującym tam ścisku, dało się pomiędzy wierszami wychwycić pogaduszki innych uczestników Genesis'owskiego show. I gdy na chwilę zawiesiłem dyskusję, by pogapić się przez okno nocnego rozpędzonego pociągu, do mych uszu dobiegło coś w rodzaju: "...moją płytą roku jest.... ponadto podobała mi się.... a w takiej audycji Nawiedzone Studio, Lacrimosa wysoko...", na co z ust drugiego osobnika: "...wiem, słuchałem...". Miłe, prawda? Zachowałem w tamtej okoliczności anonimowość, a i lubię tak do dzisiaj. Przez co, z owej fotki na Blogu Nawiedzonego, także nici.
Zajrzę wieczorem do opisu tamtego dnia, i jeśli nikt i nic nie odwrócą mojej uwagi, to wrzucę zdjęcie konkretnie mego biletu, jak też katowicką lokalną gazetkę informującą o koncercie, a rozdawaną pod jednym z podziemnych przejść, a może też na dokładkę obwolutę dwupłytowego bootlegu Genesis - wydanego sporo później, i podobno nie do końca będącego wiarygodnym odzwierciedleniem tamtego na pół-magicznego wieczoru.






Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"





PHIL LANZON - "If You Think I'm Crazy!" - (2017) -







PHIL LANZON
"If You Think I'm Crazy!"
(PHIL LANZON DITTIES)

***3/4





Phil Lanzon od mniej więcej trzydziestu lat jest instrumentalistą klawiszowym Uriah Heep, lecz dopiero niedawno zebrał się w sobie celem nagrania solowego debiutu. Wiadomo, jego nazwisko nie ma tej siły rażenia, co dajmy na to nieżyjący wokalista tej grupy, David Byron, bądź wciąż bardzo aktywny, a i płytowo płodny, także już eks-muzyk tego bandu, Ken Hensley. Nikt nie kusił dotąd Lanzona lukratywnym płytowym kontraktem, więc zrealizowanie skrywanego marzenia, też z racji ograniczonego budżetu, nie mogło być łatwe. Tym samym album "If You Think I'm Crazy" nie ukazał się pod dyktando żadnego wielkiego koncernu, a firmuje go prywatny label Lanzona, na którego barkach spoczywa cała mozolna praca związana z jego promocją oraz dystrybucją. Co sprawia, iż obecność jego na półkach komercyjnych sieci sklepowych, również wydaje się wątpliwa. Warto jednak docenić ciekawą okładkę i posłuchać skrywanych pod jej skrzydełkami dziesięciu kompozycji. Lecz aby ich dostąpić, należy się za nimi cierpliwie rozejrzeć.
Płyta momentami wspaniała. Obfituje w bogactwo instrumentalne (obok typowej rockowej sekcji, pojawia się również okazjonalnie trąbka lub bandżo), a także nie grzeszy mnogością zaproszonych muzyków. Mamy aż czterech wokalistów. W dwóch kompozycjach liderującego Phila Lanzona (w "I Saw Two Englands" oraz w finałowej "Forest"), a także zazwyczaj drugoplanowego Andy'ego Caine'a ("Carolin"), ponadto w aż czterech nagraniach Andy'ego Makina (głos z formacji Psycho Motel) oraz dobrze nam znanego Johna Mitchella - na co dzień wokalistę i gitarzystę art-rockowych It Bites, ale też będącego gitarową siłą napędową Areny. A więc zespołu dowodzonego przez dawnego perkusistę Marillion, Micka Pointnera. Wokaliści wokalistami, lecz najbardziej lśniącą postacią rzecz jasna Phil Lanzon, którego wielobarwna i mistrzowska gra jest absolutną ozdobą całego tego albumu. Muzyk chętnie sięga po różnego rodzaju instrumenty klawiszowe, w tym pianino, bądź organy Hammonda. I choć nie od dziś wiadomo, że nazwiska nie grają, to jednak nie potrafię przy tej okazji odmówić sobie jeszcze podkreślenia obecności troszkę nie do końca docenianego perkusisty, Craiga Blundella - mogącego się nawet poszczycić współpracą u boku Stevena Wilsona - tego od Porcupine Tree, No-Man czy Blackfield.
Phil Lanzon tłumaczy nagranie tego albumu chęcią złagodzenia nudy, która towarzyszyła mu niejednokrotnie w ciągłych zespołowych podróżach. Muzyk z powyższego powodu wziął się także za pisanie opowiadań. Spłodził nawet powieść w klimacie przygodowego fantasy dla najmłodszych. Jednak to nie wszystko, maestro ma także ambicje stworzenia musicalu, choć jak twierdzi, w dzieciństwie szczerze nie cierpiał tego rodzaju sztuki. Ponadto zaczął grać na skrzypcach, wziął się za rysowanie, a jeszcze po tym wszystkim wyraził chęć zakupu wiolonczeli. Przebogato, prawda? I proszę dać wiarę, że te wszystkie pasje dostrzeżemy także w muzyce tego grubo ponad pięćdziesięcio-minutowego albumu. A ten nie zawiera zwyczajnych piosenek. Lanzon każdej z nich nadał odpowiedniego rozmachu, swoistego bogactwa i pewnej poetycko-baśniowej retoryki lub aury. Można się o tym przekonać już od samego początku. Zaśpiewane przez Johna Mitchella "Mind Over Matter" stoi podniosłą art-rockową balladą, którą nie pogardziłaby niejedna prog-rockowa formacja, a i w
katalogu Uriah Heep mogło by się dla niej znaleźć miejsce. I tu obowiązkowo wtrącę jeszcze, iż żadne z tutejszych nagrań nie jest do siebie podobne, co dobitnie stanowi o kompozytorskiej wszechstronności Lanzona, a i też albumowej sile. Nie znajdziemy tu typowych piosenek dla współczesnego radia, więc proszę ich tam nie szukać. No bo, jaka radiostacja zagra dzisiaj bezinteresownie w paśmie dziennym pięcio-/sześciominutowe kawałki? - bez wyciszania ich pod reklamowe bloki. Od tego nadal mamy płyty, właśnie takie, jak ta. A za wyjątkiem zgrabnej, nieco ponad dwuminutowej instrumentalnej i troszkę wirtuozerskiej kompozycji "Step Overture", znajdziemy aż dziewięć piosenek zabarwionych na folk/prog/hard-rockową nutę. Koniecznie powinni się nimi zainteresować nie tylko na co dzień zadeklarowani miłośnicy Uriah Heep, ale i takich Marillion lub Genesis, jak też w linii prostej zwyczajni zwolennicy ładnych niebanalnych melodii.
Obok już wspomnianej "Mind Over Matter", zdecydowanie wyróżniłbym utrzymaną w stylu Asii "Kelly Gang", podlaną jazzem, prog-rockową "Lover's Highway", oraz usadowione pod koniec dzieła trzy niezależne, lecz idealnie zestawione niekrótkie kawałki, jak może i słodkawą, lecz przy tym przeuroczą balladę "Carolin", plus podmetalizowane "The Bells", a także blisko 9-minutową, podszytą chórem i pełną dostojeństwa balladę "Forest". Istny majstersztyk. Lanzon w tym fragmencie płyty wdał się w wiele ciekawych zagrywek, a to też za sprawą kilku przeróżnych użytych do tego celu klawiszowych machin.
Polecam bezzwłocznie rozejrzeć się za powyższą płytą. Tym bardziej, że tego typu wydawnictwa z reguły bywają niskonakładowe, co szybko z nich czyni białe kruki.





Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"






wtorek, 30 stycznia 2018

tanio, jeszcze taniej

Od wczoraj ponownie w sieci Biedronka tanie winyle. Od pierwszej tego typu akcji (grudzień 2016) upłynęło sporo czasu, a i równie sporo się wydarzyło. Z początku w ofercie pojawiło się nieśmiałych dwadzieścia tytułów, a każdy z nich w cenie 49,99 zł. Późniejsze akcje - tak co 2-3 miesiące - przynosiły dość podobne oferty, a i stabilne ceny. Czasem wypadło kilka tytułów, to w ich miejsce wskoczyły inne - wszystkie z mid-price'owego katalogu Universal Polska. Z reguły zawsze te nadwyżkowe, czyli zalegające warszawskie magazyny wspomnianego dystrybutora. O ile głosząca wieść informowała o wielkich sukcesach kampanii promocyjnej, o tyle nie udało się jednak w pełni wyczyścić nadwyżek towarowych, stąd też powtarzające się oferty. Po kilku miesiącach ceny stopniały do 44,99 zł, by od wczoraj przykuć uwagę super ofertą, tj. 34,99 zł/szt. Nooo, to już chyba na krawędzi opłacalności. W takich okolicznościach tylko duży obrót może przysporzyć odpowiedniego zysku. I chyba na to wszyscy liczyli. A tu zamiast oczekiwanej batalii klientów, sprawy się toczą niespiesznym tempem. Trochę niepokojące, wszak obnaża to bolesną prawdę o jednak wciąż wąskiej grupie zainteresowanych winylowym nośnikiem. Brak nowych nabywców na dzieła Bad Boys Blue, Hey, Soundgarden czy The Who, dobitnie pokazuje, że tamci już mają, a pozostałych na łajbie kompletnie nic nie wzrusza.
Wczoraj kilku znajomych natarło na cel, a tu przy kartonach nietłoczno. Nikt niecierpliwie im nie wzdychał za plecami, by samemu dopaść żeru. Pewna osoba bardzo dokładnie opisała mi wczorajszy stan dwóch wystawionych kartonów w Biedronce przy Św. Marcinie. Postanowiłem więc sprawdzić ów dyskont, nie ma to jak na własnej skórze. Po upływie doby stwierdzam, iż stan dwóch kartonów constans, a zawarty w nich asortyment, też jakby nieznacznie tylko oskubany. Miałem nadzieję spotkać kilka znajomych twarzy, lecz niestety. Albo dotarli już wczoraj, albo nowa oferta nie podrzuciła im nowych ciekawych tytułów.
W samym sklepie oblężenie, a do każdej z dwóch otwartych kas, po mniej więcej siedem-osiem osób. Rzuciłem okiem, co ta młodzież (której mrowisko) kupuje. A tam w koszykach królują jogurty, wody jak najbardziej niegazowane, bądź zbożowe fitnessowe batoniki. Płyt u nikogo niet. Skoro więc nikt się nie bije o winyle po trzy i pół dychy za egzemplarz, to niebawem załadowany Universal zostanie zmuszony obniżyć loty do 29,99 zł. I aż strach pomyśleć, jeśli nawet na taką ofertę ludzie pozostaną nieczuli. Cóż, chyba wszyscy zdążyli się już obkupić w Kissy, Nirvany, Soundgardeny czy Guns N'Roses. Teraz wymagania szybują ku Beatlesom lub Pink Floyd. Na szczęście Beatlesów wydaje Parlophone, a tę firmę po upadku EMI reprezentuje Warner Music, Pink Floyd zaś trzyma w ryzach Sony Music. Można mieć więc nadzieję, że tamci potentaci wykażą rozsądek i nie zaczną psuć rynku tego typu wyprzedażami. W mojej opinii, najlepsza muzyka musi swoje kosztować. Ceny obniżyć łatwo, ale przywrócić pięknej muzyce ich należytą wartość, wydaje się już później nie mieć szans.
I jeszcze na koniec... czy nikogo nie zastanawia proponowany za pośrednictwem Biedronek wiecznie ten sam Universal'owski asortyment? Po raz enty "jedynka" Kiss, albo Stones'owska składanka "Big Hits", do tego jeszcze ich katalogowy album "Some Girls", także do znudzenia oferowany debiut Velvet Underground & Nico, bądź "Feels Like Home" Nory Jones. Mógłbym tak jeszcze nieco powymieniać... Dlaczego nigdy nie dadzą takich Kiss "Destroyer" lub inne ich cacuszka, typu "Love Gun", albo "Dynasty"? Przecież to ten sam katalog, ten sam "mid price". Oczywiście wiele z oferowanych albumów, to muzyczna ekstraklasa, ale trzeba mieć świadomość, że obaj potentaci znaleźli do tej pory świetny patent na wyczyszczenie magazynów, zamiast dogodzenia klientom i poszerzenia ich repertuaru. No i najważniejsze: sprzedać, zamiast dać na przemiał.
W latach 90-tych miałem dobry kontakt z jednym z dużych dystrybutorów. Wówczas sprawa rozbijała się o kompakty. I właśnie o ich magazynowe nadwyżki. Nie radzono sobie z nimi należycie, nie chciano też zaniżać cen poprzez tak masowe wyprzedaże, więc po prostu je mielono. Pewien tytuł, którego zdradzić nie mogę, ponieważ tym samym puściłbym parę o kogo chodzi, przemielono w ilości ponad tysiąca egzemplarzy, zamiast dajmy na to wyprzedać po 5 zł za egzemplarz. A wszystko po to, by nie psuć rynku. Tak się czyniło od zawsze z żywnością oraz wieloma artykułami przemysłowymi, to normalna procedura. Zastanawiam się tylko, gdzie jest granica szaleństwa Universal?







Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"




poniedziałek, 29 stycznia 2018

walka o ogień

Jest początek roku 2018, świat tkwi w dalece posuniętych myślach technologicznych, w zasadzie wystarczy jeden guzik, by pogrzebać całą, bądź prawie całą ludzkość. Chyba już dzisiaj moglibyśmy naszą Ziemię poszatkować na kawałki i uczynić z niej kilka bezużytecznych planetoid. My sami też mamy ambicje podbijania kosmosu, docierania do najdalszych jego zakątków, a tu na ziemi przynajmniej radzić sobie póki co, z groźnymi chorobami, do tego poruszać się coraz lepszymi pojazdami, zajadać eko-żywnością, podobnie eko-przyodziewać w wykwintne szaty, a nawet strzyc włosy u coraz modniejszych eko-fryzjerów. Każdy z nas posiada kilka telewizorów, wcale nie mniej komputerów, przynajmniej jednego czterokołowca, dom lub mieszkanie, wódkę w lodówce oraz zaskórniak na czarną godzinę. Na pewno jeszcze sporo innych dziwactw, dzięki którym nie potrzebujemy nawet się ruszać z miejsca, by dotknąć tego czy tamtego. A przemieszczanie się poduszkowcami wydaje się już tylko kwestią czasu, co zresztą trzydzieści lat temu trafnie zarysował na kinowym ekranie Robert Zemeckis - za sprawą drugiej części trylogii "Powrót do przyszłości". Mamy więc dużo, możemy jeszcze więcej, a nasze pragnienia sięgają całej Drogi Mlecznej. Za kilka/kilkanaście lat, wyhodujemy w laboratoriach Wehikuł Czasu, no i dopiero się zacznie...
Gdybyśmy przywrócili do życia takiego Bolesława Chrobrego, ten nie przeżyłby widoku i huku rakiet, jak też turbo-samolotów, bądź latających tuż ponad głowami odrzutowców, a być może zakręciłoby mu się w głowie od samej jazdy na rowerze. Tyle przez tych tysiąc lat osiągnęliśmy.
Donald Trump na każdą podpuchę, z gatunku: "abrakadabra" - z ust Kim Dzong Una, odgraża się komunistycznej Korei najstraszliwszą w dziejach ludzkości wojną. Wojną, jakiej świat dotąd nie widział. Można tylko unieść wodze fantazji, czego dokonałaby wszechmogąca Ameryka, gdyby tylko zmuszona została do ostateczności. Podejrzewam, że Rosja, Chiny czy właśnie wspomniana Korea, oni wszyscy też daliby radę. Nasz kraj trzyma sztamę z Ameryką, więc podskoczyć z buta pod stratosferę, to dla nas też chyba małe piwko. Poza tym, Antoni Macierewicz tak wzmocnił polską Armię, że aż strach pomyśleć, co my tam w tych naszych poligonowych bunkrach przechowujemy. Wyobrażam sobie, że wszechmogący Agent 007, to też tylko jakaś bułka z masłem w oczach tych naszych bojowników. Skoro więc możemy my, mogą tym bardziej wszyscy inni. Tylko do cholery, gdy trzeba sprowadzić konającego z ośmiotysięcznika człowieka, to nikt nie ma odpowiedniego sprzętu, jak również sprzyjających okoliczności. Nie ma go w Polsce, nie ma we Francji, w opływającej bogactwem Ameryce, w całej bezkresnej Azji, że o Kosmosie nawet nie wspomnę. Jest za to wielokrotnie powtarzana wieść o heroizmie pary himalaistów, którzy uratowali Francuzkę z położenia o kilometr niższego, niż konający Pan Tomek. Rozumiem zatem, że myśl technologiczna ze stanem na początek XXI wieku ugrzęzła na poziomie sześciu tysięcy metrów, a do siedmiu z hakiem, potrzebujemy jeszcze kilku wkurwień ze strony reżimowej Korei.
Sytuacja z Nanga Parbat dobitnie pokazuje, do jakiego punktu dotarła nasza cywilizacja. W młodości byłem w kinie na popularnym wówczas filmie "Walka o ogień", i tak sobie głośno myślę, że ów "ogień", to my wciąż próbujemy krzesać.

P.S. Wstrząsające usłyszeć: koniec akcji ratunkowej, zrobiliśmy co możliwe, umieraj.






Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"






"NAWIEDZONE STUDIO" - audycja z 28 stycznia 2018 - Radio "Afera" - 98,6 FM Poznań




"NAWIEDZONE STUDIO"
niedziela 28 stycznia 2018 - godz. 22.00 - 2.00
 
RADIO "AFERA", 98,6 FM (Poznań)
www.afera.com.pl 


realizacja: Tomek Ziółkowski
prowadzenie: Andrzej Masłowski








THE BEATLES - "Magical Mystery Tour" - (1967) -
- Hello Goodbye
- The Fool On The Hill

THE BEATLES - "Let It Be" - (1970) -
- The Long And Winding Road

STARBLIND - "Never Seen Again" - (2017) -
- Eternally Bound

FABIO LIONE / ALESSANDRO CONTI - "Fabio Lione / Alessandro Conti" - (2018) -
- Somebody Else
- Misbeliever

MAGNUM - "Lost On The Road To Eternity" - (2018) -
- Without Love
- Glory To Ashes

PHIL LANZON - "If You Think I'm Crazy" - (2017) -
- The Bells - {śpiew ANDY MAKIN}

==================================
==================================


DAVE HOLLAND
(5.IV.1948 - 16.I.2018)

kącik poświęcony Artyście



JUDAS PRIEST - "British Steel" - (1980) -
- Rapid Fire
- Metal Gods
- Breaking The Law

JUDAS PRIEST - "Turbo" - (1986 / reedycja 2017) -
z dodatkowego CD: recorded live on the fuel for life tour Kansas City - 22nd May 1986
- The Sentinel

TRAPEZE - "Medusa" - (1970) -
- Seafull

===================================
===================================

PHENOMENA - "Phenomena" - (1985) -
- Believe
- Twilight Zone

====================================
====================================



... ciąg dalszy kącika poświęconego DAVE'owi HOLLANDowi ...



JUSTIN HAYWARD - "Songwriter" - (1977) -
- One Lonely Room

JUSTIN HAYWARD - "Night Flight" - (1980) -
- Night Flight


=====================================
=====================================

IAN HUNTER - "All-American Alien Boy" - (1976) -
- Irene Wilde
- You Nearly Did Me In - {w chórkach grupa QUEEN, jedynie bez Johna Deacona}

THE STRANGLERS - "Black And White" - (1978) -
- Tank
- Nice N' Sleazy
- Toiler On The Sea
- Walk On By - {Dionne Warwick cover, kompozycja: Burt Bacharach & Hal David}

TOMMY EMMANUEL - "Accomplice One" - (2018) -
- You Don't Want To Get You One Of Those - {with MARK KNOPFLER}

MIDGE URE - "Orchestrated" - (2017) -
- Vienna

STYX - "Edge Of The Century" - (1990) -
- Show Me The Way
- Carrie Ann
- Homewrecker
- Back To Chicago

BAD ENGLISH - "Bad English" - (1989) -
- Possession
- Ghost In Your Heart
- Price Of Love

REO SPEEDWAGON - "Wheels Are Turnin' " - (1984) -
- Can't Fight This Feeling
- Gotta Feel More

CODE RED - "Incendiary" - (2017) -
- Like I Remember You






Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"





niedziela, 28 stycznia 2018

MAGNUM - "Lost On The Road To Eternity" - (2018) -







MAGNUM 
"Lost On The Road To Eternity"
(STEAMHAMMER)

****




Ponownie baśniowo-mroczna, barwna ilustracja Rodneya Matthewsa, zdobiąca kolejną płytę Magnum. Tak przy okazji, już dwudziestą studyjną w dorobku Tony'ego Clarkina, Boba Catleya, Ala Barrowa i ich dwójki nowych kompanów: Ricka Bentona oraz Lee Morrisa. To właśnie oni obecnie wznoszą zasłużony zespołowy sztandar.
Spójrzmy jeszcze przez moment na okładkę, widnieje na niej także wczesne logo, za którego sprawą grupa z nostalgią powraca do macierzy.
Nie ma już wieloletniego klawiszowca Marka Stanwaya oraz zasilającego band od mniej więcej dekady perkusisty Harry'ego Jamesa. Żałuję, że w nadchodzącym kwietniu nie popatrzę sobie na nich w bydgoskiej Kuźni. Stanway musiał teraz, właśnie teraz, przed pierwszą wizytą grupy w Polsce, opuścić długodystansowych w przyjaźni i muzyce kamratów. Niech go kule. Ach, co za pech. Z kolei, Harry'ego Jamesa nawet miałem zamiar ucałować w te jego łysawe czółko. I wcale nie tylko za robotną tyradę w Magnum, ale przede wszystkim za odwieczność w lubianych Thunder, no i za świetną supergrupę Snakecharmer, których ubiegłoroczna, a zarazem druga w dorobku płyta "Second Skin", rewelacyjna. Niestety, perkusista postanowił skoncentrować się już tylko na Thunder oraz Snakecharmer - szkoda.
Czy z powyższych powodów ucierpiała na czymś muzyka Magnum? A może należałoby zadać pytanie, czy aby nie zyskała? Oceni to czas, mojemu wywodowi nic do tego. Tym bardziej, że ani trochę nie potrafię wzbić się na obiektywizm, darząc ekipę z Birmingham niepohamowanym uwielbieniem.
Ktoś powie: nie ma już dzisiaj szans na płyty, w rodzaju "On A Storytellers Night" lub "Wings Of Heaven". Jasne, że nie ma, przecież czasy zgoła inne, inne realia, technika, postęp, cywilizacja... a i ambicje samych muzyków, też jakby szybują poza horyzontu kres. Nie zważając na nic, Magnum i tak biją na głowę całą konkurencję. Zresztą, jaką konkurencję? Przecież ona w ogóle nie istnieje. Proszę mi tylko wskazać choćby jedną współczesną grupę, która potrafi na jednej płycie skomponować takie perełki, jak: "Show Me Your Hands" (Rick Benton prześlicznie zagrał tu na pianinie), "Storm Baby" - muskularną balladę, której melodia zanurzona w Magnumowskim sosie smakuje jak nic innego w świecie. Weźmy też inny temat, a także podszyty "tymi" chórkami, "tym" znajomym rytmem i jakby już gdzieś słyszanym refrenem - "Without Love" ("...bez miłości nie posiadasz niczego..."), bądź "Tell Me What You've Got To Say" - iście ekstatyczny song - z fajnym, na pół-marszowym mocnym rytmem, wybijanym przez nowiuśkiego Lee Morrisa - niegdyś nawet muzykanta Paradise Lost. Ciepłych słów nie żałujmy też dla: "Ya Wanna Be Someone", "Welcome To The Cosmic Cabaret", "Glory To Ashes" (z absolutnym gitarowym pięknem Tony'ego Clarkina), aż po finałowy i utrzymany w starym duchu "King Of The World". Jedyny wyjątek stanowi tytułowy "Lost On The Road To Eternity". Coś nie mam serca do wyeksponowanego w nim wokalnego duetu na linii Bob Catley / Tobias Sammet (drugi z wymienionych dżentelmenów, na co dzień przewodzi grupom Edguy oraz Avantasia). Ich wspólnie odśpiewany, niemal rycerski song, nawet udany, lecz kompletnie
niepasujący do pozostałej reszty. Rozumiem, że Catley musiał się jakoś odwdzięczyć Sammetowi za Avantasię, ale dlaczego takim kosztem? Na co dzień lubię Sammeta (choć bardziej niegdyś, niż obecnie), ale po co zaraz urządzać Avantasię w Magnum? - nie ta częstotliwość. Może lepiej było poczekać i doczepić piosenkę do któregoś z kompozytorskich zaprzęgów samego Sammeta.
"Lost On The Road To Eternity" jest dobrą płytą. Naprawdę dobrą. W kategoriach ogólnych, wręcz znakomitą, ale na poziomie Magnum, dobrą. Na pewno zauważalnie nie gorszą od dwóch poprzednich ("Sacred Blood Divine Lies" oraz "Escape From The Shadow Garden"), choć rewelacyjnej "On The 13th Day" - sprzed sześciu lat, nieznacznie ustępującą - o historyczne Kargulowo-Pawlakowe trzy palce.
Do zobaczenia 8 kwietnia w Bydgoszczy.







Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"




sen

Rzadko pamiętam sny, a jeszcze rzadziej miewam muzyczne. Tej nocy jednak się takowy przytrafił - Beatlesowski. Piękny sen-marzenie. Paul McCartney u mnie w pokoju, z gitarą, face to face... Słuchaliśmy m.in. płyty "Let It Be", on do niej śpiewał i grał na gitarze... Tylko dlaczego prawą ręką? Sny bywają niewyjaśnione i nie próbujmy tego zmieniać. Jak również tego, że z Paulem gaworzyliśmy z lekkością. I teraz nie wiem, czy On tak wspaniale po polsku, czy ja po angielsku? Nieważne, w snach nie ma barier, wszyscy wznosimy się ponad różnice. Ale odjazd. Przed kilkoma laty Deep Purple zagrali w moim kościele, do którego - jak też żadnego innego !!! - przecież nie chodzę. Purple wówczas po koncercie wyszli i tajemniczo zniknęli. Tamten sen był pełen magii, a ten z Paulem jakiś taki realistyczny.
Przystoi mi zatem zagrać jakiś kawałek Bitlaji - z Paulem w roli głównej. Pomyślę, zapiszę w kajecie, a wieczorem pójdzie na 98,6 FM Poznań.
Zaniepokojony Słuchacz stanem naszej opozycji "pocieszył" porannym smsem: "...nadziei nie ma, wygra PiS...". Nadzieja jest zawsze, choć tym razem owe proroctwa chyba się spełnią. Wszystkie te Platformy i Nowoczesne, to o kant dupy... Cóż, niech naród ma, co sobie wymarzył.
Na obecną sytuację w mojej ukochanej Polsce, nasuwają mi się pewne słowa nieocenionego Stefana Kisielewskiego - vide Kisiela, który dawno temu, w innym, choć podobnym kontekście, ale jakże pasującym do obecnej rzeczywistości, powiedział: "jesteśmy w dupie, ale najgorsze, że zaczynamy się w niej urządzać".
Właśnie w odtwarzaczu leci "Hello Goodbye". A więc Paul McCartney w roli głównej: "...ty powiadasz tak, a ja przekorne nie, ty mówisz żegnaj, a ja witaj...".
Dużo wspaniałej muzyki w dzisiejszym Nawiedzonym Studio, o ile nikt i nic jej nie zakłóci. Do usłyszenia...






Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"




sobota, 27 stycznia 2018

boombastic crap, coming soon...

Dowiedziałem się, że Sting nagrywa z Shaggym. A ja myślałem, że Blue Monday za nami. Spokojnie, obiecuję, na pewno nie posłucham. Pójdę dalej, jakoś w ogóle nie jestem ciekaw nowej płyty Stinga. I pomyśleć, że pisze to człowiek, w swoim czasie rozkochany w "The Dream Of The Blue Turtles", a już szczególnie w "...Nothing Like The Sun. Że o wszystkich albumach The Police nawet nie wspomnę.
Popsuł mi się komputer-maleństwo. Cóż, pora na niego. Choć panowie w warsztacie próbują go reanimować, a nawet na czas sprowadzenia jakiejś rzadkiej - z odległych Chin - części, doprowadzili go do chwilowej użyteczności. Mimo wszystko, może dojść do sytuacji, że na jakiś czas zamilknę. Nie da się na dłuższą metę pożyczać komputera od Mamy. Przewidywana naprawa za około sześć tygodni. No to do boju mości panowie.
Na jutro wszystko przygotowane, zostały mi jedynie do posłuchania trzy nowe albumy, które mogą mieć wpływ na ewentualne korekty w setliście.
I tak na koniec... doszło do mnie, że od poniedziałku cała Polska będzie słuchać tej samej muzyki - z pięćdziesięciu ośmiu winyli. Grunt to dobrze się mająca różnorodność w centralizacji gustów. Tak tak, słyszałem, ćwirki na drzewach nawet donoszą, że akcja cieszy się szczególnym wzięciem w Poznaniu, Krakowie i całej Szkocji.
Do usłyszenia... niedziela, godz. 22.00 na 98,6 FM Poznań...






Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"




środa, 24 stycznia 2018

nie żyje DAVE HOLLAND (5.IV.1948 - 16.I.2018)

Przedwczoraj dowiedziałem się o śmierci Dave'a Hollanda - byłego perkusisty Judas Priest. Muzyk zmarł we wtorek 16 stycznia w szpitalu w hiszpańskiej miejscowości Lugo. Do tej pory jednak nie podano przyczyny śmierci. I choć sąsiedzi Artysty uważali go za sympatycznego i spokojnego faceta, należy pamiętać, iż miał on na sumieniu odsiadkę za próbę gwałtu na nieletniej, do którego się nigdy nie przyznał. Ja jednak zapamiętam Hollanda jako bębniarza z najlepszego okresu Judas Priest. A konkretnie za lata 80-te, począwszy od albumu "British Steel" - z rozpoznawalną na całym świecie okładką naszego Rosława Szajbo - po "Ram It Down" - absolutnie doskonałego dzieła, jednocześnie jednego z moich priorytetowych w zespołowym katalogu. Uwielbiam wszystkie płyty z jego udziałem, więc nic i nikt mi ich nie obrzydzi. Oczywiście Holland, to nie tylko Judas Priest, a także legendarna i kompletnie u nas niedoceniana formacja Trapeze (śpiewał w niej Glenn Hughes, a na gitarze grał Mel Galley - z późniejszej Phenomeny), bądź współpraca z Justinem Haywardem - wokalistą i gitarzystą The Moody Blues, o którym to zespole ostatnio głośniej w Nawiedzonym Studio - z racji niedawnej śmierci Raya Thomasa.
Wracając do kwestii ostatnio coraz głośniejszych molestowań... Oczywiście bardzo współczuję wszystkim dotkniętym tymi ohydnymi czynami, jednak należy pamiętać, iż najłatwiej oskarżyć, gorzej zaś ze zmyciem ewentualnych oszczerstw.
Ostatnio przeczytałem, że nawet adoptowana córka Woody'ego Allena wysnuła przeciw niemu oskarżenie. Z kolei, o głośnym pomówieniu grupy Decapitated, ucichło jak po śmierci organisty. Już pewien czas temu oczyszczono muzyków i zwrócono wolność, o czym media bezczelnie milczą. Warto więc pochylać się nad ofiarami, trzymając jednocześnie dystans do spraw pomówionych i nieudowodnionych.





Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"




MIDGE URE - "Orchestrated" - (1 grudnia 2017 / w Polsce premiera 12 stycznia 2018) -









MIDGE URE 
"Orchestrated"
(BMG)

***1/2





"Orchestrated" trafia do Polski z półtoramiesięcznym poślizgiem. Dobrze jednak, że mimo wszystko dociera w ogóle, wszak nie wszystkim istotnym wydawnictwom szczęście równie u nas sprzyjało.
Midge Ure przygotował całkiem interesujący zestaw kompozycji z repertuaru (wciąż żywych) Ultravox, dodatkowo przyozdobiony kilkoma piosenkami z solowego dorobku, a całość na pop/rock/symfoniczną nutę. Takiej płyty należało się prędzej czy później spodziewać. I o ile takiej Metallice musiało się w swoim czasie odbić nietrawienną sałatką, o tyle piosenkom mojego ulubionego głosu nurtu nowo-romantycznego, chciałoby się podstawić talerz pod dokładkę.
Na co dzień nie zachłystuję się wielbionymi piosenkami, które nienaturalnie przyodziewa się w smoking i ściskającą w grdykę muchę. Nie sądzę również, by wydany niedawno "Orchestrated" nawet na moment próbował zagrozić albumom "Vienna" lub "Quartet", których osiągnięty absolut wydaje się bezdyskusyjny. Płyta jednak dostarcza wzruszeń i pobudza do działania uśpione zmysły, a jej sentymentalny odbiorca z przyjemnością dotrze do jej jądra, nawet jeśli przyjdzie mu się przedzierać przez kłęby pajęczych sieci nagromadzonych latami. 
Już od samego początku robi się przyjemnie, i jakoś nawet cieplej na sercu, gdy do głosu dochodzi blisko 7-minutowy "Hymn". To ten sam utwór, który był finałową ozdobą pierwszej części genialnego "Quartet". Choć wówczas, zamiast orkiestrowego wdzianka i symfonicznego patosu, nastrój budowały instrumenty elektroniczne oraz jedyny w swoim rodzaju głos Midge'a Ure'a. Głos, który swą mocą czaruje także i teraz - o czym pragnę zapewnić. "Hymn" brzmi równie podniośle, jak w roku 1982, nawet jeśli jego tempo choćby na chwilkę nie zapuści się w szybszy rejon. Po takim początku, o pozostałych jedenaście remake'ów możemy być absolutnie spokojni.
"Dancing With Tears In My Eyes", też nie wciągnie nas w wir dawnego dyskotekowego szaleństwa, a wręcz przyodzieje w stroje wieczorowe i zaprosi do nienabitej zbytnio gośćmi przyciemnionej balowej komnaty. Właśnie tutaj możemy przekonać się o wciąż wielkich wokalnych możliwościach Ure'a. Zresztą, piosenki Ultravox bywają na tyle trudne do zaśpiewania, że w każdej z tu dostępnych, dostrzeżemy podobne oktawowe walory, tego blisko już 65-letniego szkockiego dżentelmena.
Proszę posłuchać żywiołowej wersji "Reap The Wild Wind", bądź dla odmiany spowolnionej nieco "The Voice" - obie charakteryzują zgrabnie usytuowane w tle smyczki, zupełnie jakby wyciągnięte spod objęć Wolfganga Amadeusza Mozarta. "Vienna" zaś weźmie na swe barki fuzję smyczków, pianina oraz jakże nieuniknionej elektroniki. Owa pieśń - tak tak, bowiem jest to pieśń, nie żadna skoczna piosenka - nabiera czasem niebywałej dramaturgii - co także wyraża sam Midge Ure, który na moment potrafi zgubić krystaliczność barwy, na rzecz lekkiej chrypki. W drugiej części "Vienny", obok spodziewanego solo na elektrycznych skrzypcach, otrzymujemy jeszcze elektryczną partię gitarową w wydaniu naszego bohatera. Jego gitarę usłyszymy jeszcze we "Fragile" - jednej z czterech zawartych tu nieUltravox'owych kompozycji - obok "If I Was", "Breathe" oraz premierowej "Ordinary Man".
Znalazłem na "Orchestrated" jeszcze jedną ożywioną nutkę odległej przeszłości, a to za sprawą Mae McKenny - szkockiej wokalistki, która dała się namówić do ponownego zaśpiewania w "Man Of Two Worlds". Wyszło równie pięknie, jak w 1984 roku na płycie "Lament". I aby było jeszcze dostojniej, swoje trzy grosze w tejże piosence również dołożył niejaki Troy Donockley - były muzyk ślicznej folk rockowej grupy Iona, a obecnie istotna postać zdecydowanie popularnych Nightwish. Troy, jak to on, tradycyjnie zagrał na fleciku/gwizdku oraz na dudach.
"Orchestrated" nie ma nic wspólnego z przerastającymi formą nad treścią, często nudnymi dziełami, których w podobnym tonie dopuściło się wielu artystów, a nie wszystkim, jak: Scorpionsom, Kissom czy Asii, wyszło to akurat na dobre. 
Midge Ure nie przedobrzył ani o takt, dzięki czemu powstała płyta, której chętnie posłucham za kilka czy nawet kilkanaście lat.






Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"





poniedziałek, 22 stycznia 2018

"NAWIEDZONE STUDIO" - audycja z 21 stycznia 2018 - Radio "Afera" - 98,6 FM Poznań





"NAWIEDZONE STUDIO"
niedziela 21 stycznia 2018 - godz. 22.00 - 2.00
 
RADIO "AFERA", 98,6 FM (Poznań)
www.afera.com.pl 


realizacja: Tomek Ziółkowski
prowadzenie: Andrzej Masłowski






STARBLIND - "Never Seen Again" - (2017) -
- The Everlasting Dream Of Flight
- Pride And Glory

HAMMERFALL - "Glory To The Brave" - (1997 / reedycja 2017) - 20-lecie albumu
- HammerFall
- I Believe
- Stone Cold
- Glory To The Brave

SAXON - "Strong Arm Of The Law" - (1980) -
- Strong Arm Of The Law

SMOKIE - "Greatest Hits" - (1977) -
- Wild Wild Angels - {pierwotnie na LP "Midnight Cafe", 1976}

BETH HART & JOE BONAMASSA - "Black Coffee" - (2018) - PROMO
- Soul On Fire - {Lavern Baker cover}
- Addicted - {Klaus Waldeck cover}

 

 

MAGNUM - "Lost On The Road To Eternity" - (2018) -
- Show Me Your Hands
- Storm Baby
- Tell Me What You've Got To Say

MIDGE URE - "Orchestrated" - (2017) -
- Hymn
- Reap The Wild Wind

================================
================================

kącik poświęcony DOLORES O'RIORDAN
(6.IX.1971 - 15.I.2018)



THE CRANBERRIES - "Bury The Hatchet" - (1999) -
- Delilah
- Fee Fi Fo
 
THE CRANBERRIES

THE CRANBERRIES - "Something Else" - (2017) -
- Zombie
- Why?

================================
================================

MARILLION - "Holidays In Eden Live" - (2011 / reedycja 2018) -
- Splintering Heart
- Cover My Eyes

THE MOODY BLUES - "Keys Of The Kingdom" - (1991) -
- Bless The Wings (That Bring You Back)
- Lean On Me (Tonight)

BEGGARS OPERA - "Waters Of Change" - (1971) -
- Time Machine

INDIAN SUMMER - "Indian Summer" - (1971) -
- Glimpse
- Half Changed Again
- Black Sunshine

ELECTRIC SANDWICH - "Electric Sandwich" - (1972) -
- Devil's Dream

MACHIAVEL - "Mechanical Moonbeams" - (1978) -
- Rope Dancer

 



Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"








niedziela, 21 stycznia 2018

inna klawiatura

Dopinam ostatnie takty do naszego wieczorno-nocnego spotkania. Moja skruszała blogowa aktywność wynika z braku komputera. Chwilowo korzystam z wielkiego laptopa mojej Mamy, która z dobrego serca użyczyła swej machiny na czas naprawy mojego sympatycznego mikrusa. Niby klawiatura qwerty wszędzie taka sama, a jednak moje palce zupełnie na rauszu. Ilość głupot w nią wbijanych zmusza do bezustannych korekt. Nie wyobrażam sobie jutrzejszego przepisywania audycyjnej setlisty. Proszę się jej spodziewać raczej przy podwieczorku, a nie jak dotąd, w porze przedobiedniej.
W środę dostałem nowych Magnum. Zarówno na winylu, jak i CD, tak więc miałem nieco czasu, by zżyć się z najnowszą muzyką Tony'ego Clarkina - zespołowego kompozytora, producenta i gitarzysty w jednym ciele. Dostąpiłem zaszczytu przedpremierowego rozfoliowania "Lost On The Road To Eternity". Tyle mogę uchylić względem dzisiejszego Nawiedzonego Studia. Reszta ujawni się na żywo, już ze Studia przy Rocha. Czekają nas czterogodzinne rockowe tortury. Żadnych ecie pecie. No, może za wyjątkiem jednej, tylko na półrockowej, całkiem fajnej płyty.
Do usłyszenia o 22-giej na 98,6 FM Poznań... w jedynej w Poznaniu słusznej audycji...






Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"




piątek, 19 stycznia 2018

TEN YEARS AFTER - "A Sting In The Tale" - (2017) -









TEN YEARS AFTER
"A Sting In The Tale"
(TEN YEARS AFTER self release)

***





Troszkę żałowałem, gdy grupę opuszczał charyzmatyczny basista Leo Lyons. Nie tylko sprawny muzyk, ceniony producent, ale też prawdziwe sceniczne zwierzę. Pod wątpliwość nasuwało to zarazem sens dalszego funkcjonowania Ten Years After, tym bardziej, że od dawna brakowało w składzie również najszybszego niegdyś - m.in. za sprawą szaleńczego "I'm Going Home" - gitarzysty świata, Alvina Lee. Inna sprawa, że ten zmarły przed kilkoma laty Muzyk, od dawna nie współtworzył już z odstawionymi na bocznicę kolegami. W miejsce wspomnianego Lyonsa, z biegu wszedł legendarny Colin Hodgkinson - ostoja wczesnych Whitesnake, ale też współpracownik Alexisa Kornera, tak więc...
Do niedawna wypełniający misję Alvina Lee, wokalista i gitarzysta Joe Gooch, choć poprawnie czynił swą powinność, to jednak za jego kadencji z najlepszego Ten Years After nie pozostało za wiele. Dobrze więc, iż w jego miejsce w 2014 roku wskoczył (także szerzej dotąd nieznany) pełen zapału - na pół Włoch, pół Anglik - Marcus Bonfanti. Oprócz śpiewu i gry na gitarze, sprawdza się również jako niezły harmonijkarz, a wyglądem nasuwa przywiązanie do epoki Dzieci Kwiatów, z której to grupa się przecież wywodzi. Bardziej dociekliwi powinni nawet Bonafantiego posłuchać w trzech kompozycjach (w tytułowym "Magnetized", "You Belong To You" oraz balladzie "Ghost Of Love") na ostatnim dotąd dziele popowych i niegdyś potężnie popularnych Johnny Hates Jazz. Ich płyta "Magnetized", co prawda do polskiej dystrybucji od czterech lat się nie wdarła, jednak jako jej sympatyk, słowem zaręczam.
Ten Years After na "A Sting In The Tale" niczym nas nie zaskoczą. Nie porwą dawnymi gitarowymi galopadami, nie zagrają też ponad seniorskie możliwości, ale że wciąż wiele potrafią, udowodnił nie tylko niedawny poznański koncert, poniższa płyta także.
Zespół nie próbuje mierzyć się z nadprodukcją, a w tekstach otumaniać werteryzmem, lecz twardo stąpa po ziemi. Tym samym serwuje szeroko zakrojonego blues rocka, jak przystało na muzyków, którzy wiedzą do czego służy gitara, bas, organy oraz perkusja. I choć nie znalazłem tutaj kuzynów "I'm Going Home", "Love Like A Man" czy "Hear Me Calling", to z radością wpadłem w decybelowe objęcia: "Land Of The Vandals", "Suranne Suranne", "Two Lost Souls", "Last Night Of The Bottle" czy "Silverspoon Lady". Na tej urozmaiconej płycie, chyba każdy znajdzie coś dla siebie. Bo i dostojnego powolnego bluesa "Up In Smoke", balladę "Stoned Alone", również na pół walec/pół grom "Iron Horse", bądź przyprawiony szlachetnymi Hammondami "Retired Hurt".
Bonfanti rozruszał Ten Years After, nie tylko jako muzykant, ale też albumowy producent, zarazem stając się w całej tej machinie ważnym trybem.






Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"






środa, 17 stycznia 2018

YES - "Topographic Drama - Live Across America" - (2017) -








YES
"Topographic Drama - Live Across America"
(RHINO RECORDS)

**





Od kilku ostatnich lat panowie z Yes konsekwentnie reanimują podczas koncertów swe klasyczne dzieła lat siedemdziesiątych. Do tej pory na płytach opublikowali rejestracje występów z brytyjskiego Bristolu - pełne wersje albumów "Going For The One" i "The Yes Album", a także z arizońskiej Mesy, gdzie zaprezentowali w całości "Close To The Edge" oraz "Fragile". Na tym jednak nie koniec. Pomimo niedawnej śmierci zespołowego filaru - w osobie basisty Chrisa Squire'a - grupa nie straciła impetu, szybko w jego miejsce wstawiając pamiętnego z dwóch Yes'owskich płyt: beznadziejnej "Open Your Eyes" oraz znacznie ciekawszej "The Ladder", także śpiewającego basistę Billy'ego Sherwooda. Machina więc działa bez zadyszki, i nic to, że w jej składzie z prawdziwego Yes ostali się już tylko gitarzysta Steve Howe oraz perkusista Alan White. Można by jeszcze pochylić się nad klawiszowcem Geoffreyem Downesem - znanym przede wszystkim z Anderson'owskiej "Dramy" i wzmożonej aktywności lat ostatnich, lecz jego postać chyba na zawsze wpisała się jednak w zasługi Asii.
Yes ambitnie i nieco pospiesznie realizują się ostatnio pod szyldem starego zespołowego logo Rogera Deana, zupełnie jakby się bali wkrótce je utracić na rzecz obozu Jona Andersona, Ricka Wakemana oraz Trevora Rabina. Być może w oczy zajrzał strach, szczególnie po niedawno uzyskanych prawach powyższej trójki do poruszania się nazwą Yes, choć na razie jeszcze bez możliwości przyswojenia oryginalnego logotypu.
Tytuł najnowszego wydawnictwa "Topographic Drama - Live Across America" wiele wyjaśnia. Po pierwsze, otrzymujemy nagrania z różnych miejsc Stanów Zjednoczonych z lutego 2017 roku, po drugie: tym razem do głosu doszły albumy "Drama" (z bardzo popularnym u nas utworem "Into The Lens") oraz "Tales From Topographic Oceans". Z tym, że o ile "Dramę" zaprezentowano w pełnej okazałości, o tyle z Topograficznych Oceanów pojawiają się jedynie dwie z czterech suit, tj: "The Revealing Science Of God" oraz "Ritual", plus element z suitowej topograficznej układanki "The Ancient", w postaci "Leaves Of Green". Aby nie było zbyt krótko, oba kompakty wzbogacono o zagrane podczas tej samej trasy najstarsze i zarazem szczególnie lubiane przez zespołowych sympatyków kompozycje: "And You And I", "Heart Of The Sunrise", "Roundabout" oraz "Starship Trooper".
Można nawet docenić pomysł prezentowania dawnych albumów na żywo, jednak nie bardzo przychylam się do napinającego głosowe struny Jona Davisona - w przeszłości stojącego na czele karykaturalnie podszywającej się pod Yes formacji Glass Hammer. Muzyk przesadnie stara się wcielić w drugiego Jona Andersona, pręży więc Amerykanin muskuły, podczas gdy ten jego falsecik wypłowiały jakiś. O ile poprzedni wokalista Benoit David  (znany z LP "Far From Here") miał w a'la Andersonowskim naśladownictwie sporo wdzięku, o tyle Jon Davison nasuwa skojarzenia z szefem prowincjonalnego kościelnego chóru zbitego z parafialnych gospodyń i ich panoczków. Słucha się tego okropnie, choć przyznaję, że w samej warstwie muzycznej, trudno się do czegokolwiek przyczepić. Sądzę ponadto, iż każdy sympatyk tego zasłużonego dla prog/rocka zespołu, i tak będzie sięgać po pierwowzory - niepodważalne i najpiękniejsze.
Gdyby nie barwna charakterystyczna gitarowa gra Steve'a Howe'a, pozostałą piątkę muzykantów należałoby umieścić w dziale: kolejny Yes tribute band. Czekam zatem niecierpliwie za przejęciem od lat lubianego znaku firmowego "Yes" przez Andersona i spółkę, nawet jeśli z repertuaru znikną takie "And You And I", bądź "Ritual", a w ich miejscu zagoszczą przebojowe "cyferki" lub "wielki generator".







Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"





poniedziałek, 15 stycznia 2018

nie żyje DOLORES O'RIORDAN (6.IX.1971 - 15.I.2018)

Nie żyje Dolores O'Riordan. Dowiedziałem się w porze kolacyjnej. Miało już dzisiaj nie być takich wieści. W ogóle myślałem, że styczniowy limit wyczerpał się w pierwszych dwóch posylwestrowych tygodniach.
Taka młoda dziewczyna, co się do cholery stało? Oficjalnie nie podano, choć snuje się teorie wokół zaburzeń afektywnych dwubiegunowych, które Artystkę niegdyś dotknęły. Nie interesuje mnie przyczyna, raczej mam żal do tego, co karty tasuje.
Zawsze bywam z Państwem szczery, nie inaczej będzie więc tym razem. Lubię/łem Dolores, choć zaślepionym maniakiem Cranberries nigdy nie byłem. Kiedy grupa zaczynała, ja byłem na etapie Pendragonów, Marillionów i tym podobnych prog/rockowych formacji. Dokopywałem się do przeróżnych dziwactw w obrębie gatunku, nie zawsze dostrzegając walory wielu młodych wówczas atakujących wykonawców, którzy grali po prostu fajnego prostego piosenkowego rocka. Zupełnie przeoczyłem pierwszą płytę Żurawinek, choć dostrzegłem jej wschód oraz prasową przychylność. Pewnego razu znienacka pojawiło się "Zombie" i wszyscy oszaleli. Pójdę dalej, "Zombie", to przecież początki mego radiowania. Wszystkie po medialnym fachu koleżanki, a i także radiowi koledzy, słuchali tej piosenki po kres ludzkich możliwości. Z początku nienawidziłem tego kawałka, a jeszcze bardziej irytowało mnie, tak circa o dekadę młodsze bractwo, które w stosunku do tej piosenki nie miało umiaru. Gdziekolwiek byłem, wszędzie "Zombie" i "Zombie". W knajpie, w radio przy Rocha, czy w konkurencyjnej, lecz też memu sercu bliskiej rozgłośni przy Dożynkowej, do tego w radiowych odbiornikach poznańskich taksówek, którymi wówczas poruszałem się niemal każdego dnia (tak było, sic!), do tego nie było zwyczajnej prywatki, by Dolores nie zaśpiewała "Zombie". A wszystko to chyba specjalnie dla mnie. Miałem dość i jeszcze raz dość. Najlepsze, że gdy wreszcie po kilku latach polubiłem zupełnie bezwiednie tę piosenkę, wszyscy dawniejsi jej entuzjaści słuchali już zupełnie czego innego, a na kolejną emisję "Zombie" reagowali z obrzydzeniem, w rodzaju: oj, wyłącz to, nie mogę już tego słuchać. Dodam jeszcze, iż w epoce szarpnąłem się na cały album "No Need To Argue", który wydał mi się całkiem przyjemny, lecz nie na tyle, by postawić go na półce obok Pendragon, Genesis czy Rush. Cranberries rzucili na mnie klątwę, która w konsekwencji pozwoliła mi niemal kompletnie przejść obojętnie przy kolejnej ich płycie "To The Faithful Departed". Nawet mój radiowy guru Tomek Beksiński docenił twórców "Zombie", podczas gdy ja nadal byłem na nich głuchy, jak pień.
Przełom nastąpił w 1999 roku za sprawą czwartego długograja "Bury The Hatchet". Była to ostatnia prosta skrywanego w sercu Radia Fan, a ja wciąż wierzyłem w jego uratowanie przed szponami łapczywych medialnych hien, które tylko zacierały ręce przed wykupem naszego pasma. Niestety ostatecznie nas/mnie pokonując. Zakochałem się w "Bury The Hatchet", i to na zabój. Słuchałem tej płyty nieprzerwanie. Nawet kilku znajomych wyraziło zaniepokojenie mym entuzjazmem, często kąśliwie doszukując się we mnie słomianych zachwytów, a to z uwagi na towarzyszącą dziełu piękną a'la Pink Floyd'owską albumową okładkę. Fakt, jej autorem Storm Thorgerson, ale nie o szatę sprawa się rozbijała, a o treść. Dolores też przecież zaśpiewała jak nigdy dotąd. Kompletnie odmieniona, niby ten sam głos, lecz jakże inaczej nim władała. Zrobiło się mniej mrocznie, w zamian spora doza entuzjazmu, zupełnie jakby Dolores wiedziała, że mój szczęśliwy nastrój należy podlać odpowiednią lekkością kompozycyjną i na przestrzał śliczną melodyką. Całość zaowocowała piosenkami, które niosły się same. Niemal z lekkością piórka na wietrze, mieniąc się wszystkimi możliwymi barwami. Chwytającymi za serce balladami, jak i arcy-porywającymi kawałkami rockowymi. Powstała płyta doskonała, wręcz genialna! Czternaście piosenek i czternaście nieskazitelnych. Począwszy od utrzymanej w uroczo leniwym średnim tempie "Animal Instinct", gdzie solowa gitara nawet przypominała bas Petera Hooka za czasów "Sub Culture" - a więc wspominanych we wcześniejszym dzisiejszym tekście "Blue Monday" New Order'ów. Po tak królewskim otwarciu ruszyła do boju pełna witalnej energii "Loud And Clear" - ze słyszalnymi dęciakami, których w obsadzie przecież nie było. Jako trzecie, kąśliwe w zwrotce, a zatrzymujące krew w żyłach przy refrenie "Promises". Po prostu czysta eksplozja! Każda melodia genialna, a Dolores najlepsza na świecie. I choć z "Promises" uczyniono światowy przebój, to jeszcze lepsze w tej materii w moim odczuciu na albumowym rewersie "Delilah". O kurcze, prawdziwy czad. Mocne, wręcz charczące gitary, plus Dolores wypluwająca płuca. O melodii nawet nie wspomnę, bo to rzecz z gatunku: raz po razie. Na płycie było też pełne polotu "Desperate Andy", gdzie Dolores nawet jodłowała. Ale "Bury The Hatchet", to też kilka ballad, z absolutną "petardą" na czele, jaką stoi rozpruwająca serce "Fee Fi Fo", ale też do szpiku poruszająca "Shattered". Można by o nich, jak i całej tej płycie, napisać przynajmniej pracę magisterską, zamiast o jakiś silnikach lub innych inżynieryjnych nudziarstwach. Po tej płycie stałem się kopniętym wariatem na punkcie Dolores i jej kompanów, choć wcześniejsze płyty nadal mi niespecjalnie smakowały. Gdy więc dwa lata później zapowiedziano następczynię "Bury...", czekałem niecierpliwie. Tym bardziej, że "Wake Up And Smell The Coffee" zdobiła równie finezyjna okładka - ponownie autorstwa Storma Thorgersona. Niestety, nic nie dzieje się dwa razy. Płyta okazała się ledwie przyzwoita, a tym samym rozczarowała na całej linii. Po tygodniu słuchania postawiłem na półce, pozwalając kurzowi na jej obleganie. I tak spoczywa w bezruchu do teraz.
Wkrótce Cranberries pożegnali się na zawsze, Dolores niedługo potem nagrała dwie zgrabne solowe płyty, by po upływie dekady cały band ogłosił triumfalny powrót. W dniu premiery poleciałem do sklepu po ich nowiuśkie "Roses". Fajna płyta, polubiłem od razu. Może inna, może niedoskonała, może już nie tak młodzieńca, ale fajna. Słuchałem i prezentowałem w Aferze, lecz nikt nie podzielał mego entuzjazmu. Cóż, nie było tam nowego "Zombie", nie było też lekkości caluśkiej "Bury The Hatchet", ale to nadal byli dobrzy Cranberries. I kiedy już myślałem, że znowu się rozpadli, wiosną ub.roku wydali unplugged'ową płytę, której z nieznanych mi powodów, jakoś nie kupiłem. Jeszcze w minionym grudniu, będąc w Saturnie, wziąłem album do ręki, ale jednak po chwili odstawiłem do przydzielonej mu przegródki. Coś nie miałem natchnienia, ni duchowej potrzeby. Teraz pewnie pobiegnę i jednak kupię. Coś czuję, że wówczas nie miałem nosa.
Przykro jest pogodzić się z tak smutną nowiną. Właśnie naciskam "play" przy "Bury The Hatchet", zaczynam słuchać, zaczynam wspominać.... Ach, jak cudownie wciąż brzmi ta płyta. No tak, przecież pięciogwiazdkowy koniak nie miał prawa wywietrzyć.
Dziękuję Ci pięknie Dolores za wszystkie muzyczne skarby tu pozostawione, a teraz brnij do świata lepszego...






Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"