środa, 10 stycznia 2018

EISLEY / GOLDY - "Blood, Guts And Games" - (2017) -








EISLEY / GOLDY
"Blood, Guts And Games"
(FRONTIERS RECORDS)

***1/2





Legenda głosi, iż pewnego dnia Craig Goldy odwiedził Davida Glena Eisleya, kopnął w zwyczajowy tyłek, po czym rzekł: pora wziąć się do roboty. Poskutkowało. I tak oto przed nami pierwszy album tandemu Eisley / Goldy, choć nie pierwsza ich kolaboracja. Panowie znają się od dawna, a fani rocka przede wszystkim trzymają w pamięci uczynek z 1984 roku, gdy oboje stanęli obok amerykańskiego czarodzieja instrumentów klawiszowych Gregga Giuffrii, w jego Giuffria. Ta świetna, choć krótkotrwała ekipa, którą przewodził były muzyk uznanej w latach 70-tych formacji Angel, dała Goldy'emu i Eisleyowi przepustkę do dalszej kariery. Niestety Eisley niewiele zdziałał, bowiem o jego solowych projektach mało kto już dziś pamięta, a utworzona po odejściu z Giuffria grupa Dirty White Boy, zaowocowała co prawda znakomitą płytą "Bad Reputation", jednak tylko na tym jednym owocu stanęło.
Lepiej sprawy ułożyły się Goldy'emu, który liznął poważnej międzynarodowej sławy - choćby u boku samego Ronniego Jamesa Dio, a ostatnio stabilizując się w supergrupie Resurrection Kings. Dodam, iż Goldy dekadę temu zakotwiczył nawet w koncertowym składzie Budgie, co miałem przyjemność doświadczyć na własnej skórze.
Nie sądzę, by wydana przed chwilą wspólna płyta Eisleya z Goldym "Blood, Guts And Games", zapisała się w obrębie gatunku złotymi zgłoskami, jednak jej przyjście na świat powinno uradować miłośników klawiszowo-gitarowego hard'n'heavy. Okazuje się, że głos Eisleya trzyma fason, a Goldy wycina solówki - jak i kwestie rytmiczne - jakby upływający czas go nie dotykał. Acha, zapomniałbym zajrzeć wnikliwiej do zespołowego składu, a tu przecież pada jeszcze przynajmniej jedno istotne nazwisko: Chuck Wright. Ten będący z jedną przerwą odwieczny basista Quiet Riot, to także postać ze wspomnianego debiutu grupy Giuffria. A więc, gdyby tylko na moment Gregg Giuffria zawiesił na haku biznesmeński garnitur, i znalazł chwilkę dla dawnych kompanów, mielibyśmy reaktywację tamtego zespołu. Wspomniany Chuck zagrał tu tylko w trzech kompozycjach, za to usłyszymy go w jednej z albumowych pereł, namiętnej balladzie "Lies I Can Live With". A nie znajdziemy na tym albumie drugiej podobnej kompozycji, więc tym bardziej nie spuśćmy jej z oczu. Ślicznie w niej pomajstrował Goldy. Niby z natury metalurg, a z jaką elegancją poprzebierał po strunach.
Dobrą robotą wykazał się też perkusista Ron Wikso. Ten znany z The Storm czy Foreigner instrumentalista, nie uniknął wytwornych uderzeń, choć słychać, że najbardziej lubi bombastyczne akordy. Momentami nasuwając skojarzenia z niedoścignionym Cozym Powellem.
Płyta w zasadzie równa, co nie bardzo przemawia na jej plus, albowiem uniknięcie kompozycji słabych, nie przysporzyło w nagrodę wybitnych. Otrzymujemy solidne hard rockowe rzemiosło, które łykną bez popitki entuzjaści pokrewnych House Of Lords, Whitesnake lub Blue Murder. Druga strona medalu tej satysfakcjonującej płyty podpowiada, iż za dekadę lub dwie, niewielu z nas sobie o niej przypomni. Mnie najbardziej - obok wspomnianej tasiemcowej ballady "Lies I Can Live With" - przypadły do gustu dwa inicjujące całość nagrania: przebojowy, ale zarazem traktujący o poszukiwaniu w życiu kogoś wyjątkowego "The Heart Is A Lonely Hunter" oraz także przebojowy, lecz bardziej umięśniony "I Don't Belong Here Anymore". Do obu powyższych dospawam jeszcze finałową rozbudowaną hard-balladę "Believe In One Another", w której Eisley zaśpiewał głosem naznaczonym cierpieniem, ale też ekspresją.
Płyta z gatunku udanych, chociaż na pewno niepowalających. Fajnie jednak, że w ogóle powstała.






Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"