czwartek, 29 listopada 2018

kręć się, kręć wrzeciono


Nie na wszystkim się da, a nawet nie na wszystkim być wypada. Należy iść za głosem serca, a ja obecnie kompletnie nie mam ochoty na zbliżający się koncert Colina Bassa. Nie poświęcę więc dla niego audycji, w której zdecydowanie będę wolał posłuchać z Szanownym Państwem muzyki Queen oraz poopowiadać o Pradze, do której jutro wybieramy się z Tomkiem oraz naszymi żoneczkami.
Poza tym, ostatnimi czasy coś nudzą mnie niemiłosiernie te wszystkie progresywne spektakle, jak choćby niedawnego Fisha. Jednocześnie zamęcza widok ludzi, którym przy każdej tego typu okazji zmuszony bywam odpowiadać na pytania, z gatunku: czy prowadzi pan jeszcze tę audycję, zaraz zaraz, bodaj w Radio Afera? Po co w ogóle tego typu głupie zaczepki?. Pewnie, że dla ciebie bratku nie prowadzę, skoro zadajesz kurtuazyjne, lecz nieprzemyślane zapytanie. Od razu przecież widać, że guzik cię to obchodzi. Jeśli komuś naprawdę zależy, wszystko przecież można sprawdzić w internecie. Jest coś tak ułatwiającego życie, jak wyszukiwarka Google, do której wpisujemy imię danego delikwenta, jego nazwisko, plus zaczepne hasło: "radio". I wszystko się oczom ukaże. Nie zadawajmy więc głupich pytań, bo to tylko denerwuje i pokazuje lekceważący stosunek do osoby, której niby okazujemy szacunek. Bo gdybym to ja wdał się w pogawędkę z dajmy na to powszechnie cenionym redaktorem Kaczkowskim, na pewno nie zapytałbym o coś podobnego, ponieważ nie słuchałem, nie słucham i nie mam zamiaru słuchać jego audycji. Nie interesują mnie one, więc jaki sens zakładać lepsze portki od tych lubianych postrzępionych. Po co więc piąć się na kogoś, kim nie jesteśmy? Przez życie należy podążać za głosem sumienia, nawet jeśli z tego powodu nie zjednamy sobie i tak najczęściej papierowych przyjaciół.
Dlatego bierzmy przykład z życia Freddiego Mercury'ego. Takiej osobowości należy mu pozazdrościć. I choć wiemy o tym od dawna, to wczorajsza projekcja (w Cinema City) "Bohemian Rhapsody" przekonała mnie o tym raz jeszcze.
O moich filmowych odczuciach polecam wcześniejszy wpis. To informacja dla tych, którzy zgarniają przeważnie tylko pierwsze teksty z brzegu.
Wracając jednak na łono nadchodzącego koncertu Colina Bassa dodam, iż na pewno będzie to udany występ. Jestem przekonany, ze facet da z siebie wszystko i nieźle poCameluje Poznaniem. Ja jednak dla niego nie poświęcę audycji, choć miałem nawet w rękach zaproszenie, na które odpowiedziałem odmownie. Abym zatarł wrażenia z kończącego się udanego tygodnia, musiałby mnie jedynie podstępnie skusić tylko jakiś armatni koncert.
W poniedziałek byliśmy z Tomkiem na świetnym występie Krzysztofa Cugowskiego, wczoraj w Cinema City na "Bohemian Rhapsody", a jutro w nocy wyjeżdżamy do Pragi. I wystarczy tego dobrego. Zresztą, Tomek w ostatnich dniach zrobił dla mnie więcej, niż ci wszyscy "koledzy" gawędziarze, którzy zawsze tylko myślą o sobie. A wszak nie od dziś wiadomo: liczą się czyny, nie słowa.








Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"
 
  ==================================
 
 Grupa na Facebooku:
"Nawiedzone Studio - Słuchacze"







Bohemian Rhapsody

Jak mogłem tyle zwlekać, tak długo dać się namawiać. Cóż za pięknie opowiedziana historia. I co z tego, że niekiedy nie będzie się wszystko zgadzać z biograficzną literaturą. Zupełnie nie przeszkadza (wzruszająca zresztą) scena, w której podczas próby przed występem na Live Aid Freddie oznajmia kolegom o swojej chorobie, a która jak wiemy odbyła się w innym czasie. Przecież to film fabularny, a więc sztuka, nie dokument. Choć ogląda się właśnie, jak gdyby nim był.
Znakomity Rami Malek. Przed nim też drzwi stoją otworem, bo gdy się ktoś śmiało wciela w Jej Królewską Wysokość, to... Lecz pozostałe Królowe też świetne.
"Bohemian Rhapsody" jest opowieścią o geniuszu Freddiego, o fenomenie Queen, ale też o poszukiwaniu szczęścia. O potrzebie miłości, bliskości, o co trudno nawet, gdy się zdobędzie ponad przeciętną sławę i pieniądze.
Jest troszkę do uśmiechu, a nawet do śmiechu, lecz podczas kilku scen nie skąpcie łez. Zresztą, te same popłyną.
Nikt Wam tego filmu nie opowie, jeśli nie wchłoniecie go przez skórę. A całości towarzyszyć będzie TA muzyka. Najwspanialsza. Taka, dla której warto było i jest stąpać po tym pełnym zachwiań świecie. Rami Malek ustami Freddiego też o tym wszystkich przekona. Właśnie we wspomnianej na samym początku tego tekstu scenie. I nie wierzę, by Wam serce nie walnęło mocno, i jeszcze mocniej.
Obejrzycie w skrócie zarys Queen'owskiej biografii, od czasów Smile do koncertu Live Aid na nieistniejącym już w tej formie stadionie
Wembley. Choć gdy już finałowe napisy na ekranie będą dobiegać końca, z głośników kropkę nad "i" postawi "The Show Must Go On". Ale o tym przekonają się tylko ci, którzy posiedzą do samego końca - jak my z Tomkiem. Tak tak, z Ziółkowskim Tomkiem, tym który zaciągnął mnie do kina, posadził w jedenastym rzędzie kompleksu Cinema, dodając: siedź, nie ruszaj się, oglądaj. On już nawet po raz piąty, i kto wie, może i ja też do tej liczby wkrótce dobiję?
Jako smaczek polecam kapitalną scenę negocjacji pomiędzy zespołem a dyrektorem wykonawczym EMI, w sprawie wydania na singlu "Bohemian Rhapsody" - miód !
Kto do tej pory jeszcze do kina nie dotarł, niech nie zwleka.



napisy końcowe
cały czas lista płac
w holu nieopodal kas biletowych




Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"
 
  ==================================
 
 Grupa na Facebooku:
"Nawiedzone Studio - Słuchacze"







wtorek, 27 listopada 2018

w radiopodobnej rzeczywistości

Podekscytowałem się informacją o nadchodzącym warszawskim koncercie Phila Collinsa. Nie tylko ja, przecież w ogóle wczorajszy Facebook zagrzmiał. Wspaniale byłoby dotrzeć na występ Artysty, którego twórczość znaczy więcej, niż tylko odwieczne i namiętne słuchanie nagromadzonego od dawien dawna kompletu płyt. Bilety drogie jak jasna cholera, ale ten przesympatyczny śpiewający perkusista przecież droższy mi jeszcze bardziej. Choć akurat o samej perkusji mowy nie ma. Obecny stan zdrowia wyklucza Collinsowi paradowanie na tym instrumencie. Nic nie szkodzi, na szczęście pozostaje TEN głos, TA osobowość. Reszta to tylko przymiotniki.
Miałem również nadzieję wybrać się z moimi muzycznymi kompanami na czerwcowy Kiss do Krakowa, ale oni nie po raz pierwszy pomyśleli tylko o sobie. Widać, moja osoba jest im tylko potrzebna do spotkań przy wódzie i snuciu nieistotnych pogaduszek przy gramofonie, na którym kręcą się ich ostatnie bazarowe za taniochę nabytki. Dlatego więcej spotkań nie będzie. Z kolejnymi butlami gorzały przygarnie mnie przecież jeszcze niejedno towarzycho.
Gdyby żył, miałby 60 lat. Tomek Beksiński - polski radiowiec wszech czasów. Człowiek o niespotykanej wrażliwości, inteligencji, uczciwości, rzetelności oraz pełnionej pasji w sposób godny pozazdroszczenia. Dzisiaj takich osobowości matka natura już nie wykluwa, dlatego nie warto kręcić gałkami radioodbiorników w poszukiwaniu uduchowionego fm. Nie ma, jest tylko pustka. Obecnie dobre radio nie funkcjonuje i nigdy już nie zacznie. Wraz z dniem 24 grudnia 1999 roku zostały zatrzaśnięte godne uwagi eterowe wrota. I nie próbujmy ich otwierać, bowiem dopadnie nas zamęt, sztuczność, słabość, nierzetelność i zafałszowany obraz, jakże bolesny względem naszych oczekiwań.
Po śmierci Nosferatu nawet nie próbowałem poszukać jakiegokolwiek zamiennika. Mój nos nigdy nie zawodzi, więc szkoda czasu na szansonistów, którzy mają parcie na mikrofon, lecz do powiedzenia niewiele, a raczej nic.
Często o Beksiu myślę. Powracam też niekiedy do stosownej literatury, jak również utrwalonych na nośnikach jego wspaniałych audycji. Ale brakuje mi nowych. Jakże chciałbym zasiąść w sobotę o północy przy 96,4 FM i usłyszeć: dobry wieczór, wita państwa Tomasz Beksiński... Ciekawe, jak postrzegałby tę dzisiejszą rzeczywistość i czy potrafiłby się w niej odnaleźć? Czego by słuchał, czym by się fascynował, wreszcie, co by go irytowało, radowało, kogo by pokochał, a kto nareszcie jego? Jakikolwiek by nie był, byłby dla nas ciągle ważną postacią, autorytetem, byłby najważniejszą osobą w tym dogorywającym świecie muzyki, sztuki i dobrego smaku.
Ale ja też już nie słucham Jego ukochanej muzyki. Nie potrafię. Już jej nie czuję, najczęściej też nie kocham. Lecz gdyby Beksa wciąż z nami był, na pewno byłoby inaczej. I tak, jak nowe płyty Lacrimosy nie znaczą dla mnie nic, nadal je kupuję, ponieważ w ten sposób wyrażam wobec Tomka szacunek. A te, na pewno są piękne, lecz bez odpowiedniej słownej oprawy, wiele nie znaczą. Zazwyczaj są zimne i puste, niczym na pożółkłych zdjęciach opuszczone gierkowskie uzdrowiska. Głupio mi, że odsunąłem się od takiej muzyki. Boli mnie, że już jej nie potrzebuję. Szkoda, naprawdę bym chciał.








Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"
 
  ==================================
 
 Grupa na Facebooku:
"Nawiedzone Studio - Słuchacze"






KRZYSZTOF CUGOWSKI Z ZESPOŁEM - poniedziałek 26 XI 2018, Klub B17, Poznań

Ostatnio niektórzy ludzie traktują mnie z honorami. Nie inaczej było też wczoraj, kiedy Tomek Ziółkowski nie dość, że podjął się zrealizowania Nawiedzonego Studia, to jeszcze w drodze na Rocha zaproponował dzisiejszy koncert Krzysztofa Cugowskiego, z podwózką i odwózką. W zasadzie niemal od razu podjąłem decyzję o przyjęciu zaproszenia, jednak początkowo postanowiłem Tomka nieco nastraszyć, a że mogę nie dać rady, że kiepsko z czasem, itp... I gdy zobaczyłem na twarzy Szanownego realizatora delikatne rozczarowanie, szybko oznajmiłem chęć niezmarnowania takiej okazji. Pomyślałem, jeszcze mi kto wejdzie w paradę.
O tym koncercie wiadomo było od dawna, ale że go nie planowałem, emocje cyrkulowałem ku środowemu kinu, gdzie bohaterem Freddie Mercury i reszta Królowej.
Sprawa z dzisiejszym Cugowskim przedstawiała się następująco, otóż pierwotnie koncert zaplanowano dla klubu B17, jednak po jakimś czasie plany zmieniono i pojawiła się informacja o Sali Ziemi. Niestety wkrótce sprzedaż biletów do tego obiektu została zablokowana, po czym powróciło lokum B17 i sprzedaż kart wstępu odżyła. Po dzisiejszej frekwencji pojmuję, skąd rozsądny pomysł na ostateczne miejsce przy Bułgarskiej 17. W fajnym klubie, osadzonym w stadionowych murach, a jednocześnie zachwycającym zaprojektowaną przestrzenią. Otóż, czy pojawi się w B17 mniej więcej trzystu widzów - jak dzisiaj, czy tysiąc i więcej, wszystko da się tak zaplanować, porozstawiać, wręcz poupychać, by na widowni nie było pustek. Jestem pod wrażeniem.
Nie oszukujmy się, koncert niewyprzedany i na pewno ze sporą finansową wtopą, jaką poniesie organizator, któremu teraz przyjdzie odrabiać straty na innych, oby intratnych imprezach. Ale zostawmy ekonomię, skupmy się na aspekcie artystycznym. A w tej materii, fantastycznie. Zupełnie nie spodziewałem się tak dobrego koncertu, i to pod każdym względem. Gdyby Krzysztof Cugowski, zamiast tytułu show "Sen o Dolinie", zareklamował się jako Krzysztof Cugowski i nieznana młoda Budka Suflera, zapewne dotarłyby tłumy. Niestety ludzie potrzebują etykietek, a sama sztuka niejednokrotnie ciągnie długi ogon zbierający kurz.
Maestro Cugowski w rewelacyjnej formie. Ten obłędny wokalista, ale też w swoim czasie zagubiony przez moment senator prostackiego ugrupowania, jakim Prawo i Sprawiedliwość, od zawsze przecież śpiewa kapitalnie, co jednocześnie wyraża się faktem, iż głos mu nie siada nawet na moment. Siła i potęga. Gdyby więc za oświetlenie czyniły tradycyjne świece, spektakl już po pierwszych oktawach odbywałby się w ciemnościach. Jak On to robi? Przecież nikt mi nie wmówi, że ten jego genialny głos regulują tabletki Vocaler. 
Czy było długo? Nie, absolutnie nie. Pod tym względem otrzymaliśmy przyjemny niedosyt. Ktoś powie: że o dwa, może nawet o trzy utwory pograło za krótko, lecz wg mnie to bardzo dobrze. Nie ma nic lepszego, jak lekki niedosyt. Nie lubię sztucznie przydługawych koncertów. Te nigdy nie pozostają w dobrej pamięci. Powinno się zawsze kilka nut samemu dośpiewać. I tak właśnie było dzisiaj. I niestety, gdy porównam moc, rześkość i entuzjazm Krzysztofa Cugowskiego, do całkiem niedawnego Fisha w hali targowej, to weryfikacja wychodzi boleśnie na niekorzyść skądinąd lubianej Ryby. Tamten koncert dłużył się, niczym wigilijna pasterka, podczas, gdy dzisiejszy przeleciał, niczym klaps w zad i hajda.
No to zgaduj zgadula, od czego Cugowski z zespołem zaczęli? Wiem wiem, pytanie retoryczne. Od tego, co zawsze: "znowu w życiu mi nie wyszło...", a więc od Budkowego "Snu o Dolinie". Bo i w ogóle głównie było Budkowo. Jedynie spoza ram naszego lubelskiego rockowego giganta wyszły ze dwa pięciominutowe jazz-rockowe instrumentalne popisy, w których na pierwszy plan wysuwał się sprawny gitarzysta Jacek Królik. No i jeszcze gdzieś tam z początku wetknięty "Zaklęty Krąg" - z repertuaru Cugowskich, czyli śpiewających w oryginale synów i ojca. Poza tym, zdominowany repertuar Budki Suflera, choć zagrany i zabrzmiały zgoła odmiennie od charakterystycznej sekcji na linii Lipko-Zeliszewski. A więc popłynęły: "Twoje Radio", "Noc Nad Norwidem", "Cisza Jak Ta", "Ratujmy Co Się Da", "Martwe Morze", "Pieśń Niepokorna", "Młode Lwy", "Memu Miastu Na Do Widzenia" - jeden z moich Budkowych faworytów, "Jest Taki Samotny Dom" czy jedyny bis: "Cień Wielkiej Góry". I może coś jeszcze, co podczas pisania tego tekstu niedoskonała pamięć przeoczyła.
Pomyśleć, jeszcze wczoraj do godziny 21-szej nie byłem świadom nadchodzącego uczestnictwa w tak udanym koncercie. Dzięki Tomek!


P.S. Koncert na siedząco, co ostatnio wyjątkowo dobrze mi służy, szczególnie z uwagi na mój starzejący się kręgosłup, a i niesprawne żyły. A co najważniejsze, spektakl zagrany za jednym pociągnięciem, bez żadnych sztucznych przerw, które w ostatnim czasie stały się parszywą domeną choćby takiego klubu Blue Note, który zaczyna kontraktować koncerty z przymusowymi antraktami, by barek wyszedł na swoje. Ekonomia nawet zrozumiała, jednak ja zamiast spędzania w klubie dwóch godzin, muszę przebierać z nogi na nogę trzy, co nie jest wygodne dla faceta z brzuszkiem po pięćdziesiątce. A raczej, po pięćdziesiątym roku życia, by być dobrze zrozumianym.





Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"
 
  ==================================
 
 Grupa na Facebooku:
"Nawiedzone Studio - Słuchacze"









poniedziałek, 26 listopada 2018

60-tka Beksy

Na dzisiaj przypada 60-rocznica urodzin Tomka Beksińskiego. Najlepszego (i jedynego - jak dla mnie) radiowca wszech czasów !!!
Wraz z Twym odejściem skończyło się prawdziwe radio.
Nosferatu, bardzo mi Ciebie brak.









Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"
 
  ==================================
 
 Grupa na Facebooku:
"Nawiedzone Studio - Słuchacze"


"NAWIEDZONE STUDIO" - audycja z 25 listopada 2018 / Radio "Afera" - 98,6 FM Poznań






"NAWIEDZONE STUDIO"
niedziela 25 listopada 2018 - godz. 22.00 - 2.00
 
RADIO "AFERA", 98,6 FM (Poznań)
www.afera.com.pl 


realizacja: Tomek Ziółkowski
prowadzenie: Andrzej Masłowski








QUEEN - "Bohemian Rhapsody" - (1991) - singiel CD - hołd dla Freddiego Mercury'ego, który w tym formacie ukazał się wkrótce po jego śmierci.
- Bohemian Rhapsody - {pierwotnie na LP "A Night At The Opera", 1975}

BONFIRE - "Legends" - (2018) - nie odrywam się od tej kolekcji rockowych przeróbek. Niby oryginał to zawsze oryginał, a jednak wszystkich zawartych tu kopii słucha się rewelacyjnie.
- Child In Time - {Deep Purple cover}
- Doctor Doctor - {UFO cover}
- Lights Out - {UFO cover}

DANNY SPANOS - "Passion In The Dark" - (1983) - mini LP - kompletnie zapomniany amerykański wokalista i perkusista, który w latach 80/84 nagrał tylko dwa albumy oraz pomiędzy nimi jeden mini album. Wczoraj właśnie z niego dwie kompozycje, wśród których "Hot Cherie" - powszechnie bardziej znane z objęć grupy Hardline, a ostatnio przypomniane przez niemiecką formację Bonfire. Danny Spanos był obdarzony bardzo fajnym zdartym głosem, którego brzydota jak dla mnie cudowna.
- One Track Heart (Passion In The Dark)
- Hot Cherie

NORDIC UNION - "Second Coming" - (2018) - kolejny wyciąg z drugiego albumu skandynawskiej formacji, w której wokalnym przywódcą Ronnie Atkins (ten z Pretty Maids).
- Rock's Still Rolling

RICHARD BARONE - "Primal Dream" - (1990) - stawiam dolary przeciw orzechom, że tego faceta, gdyby przeprowadzić na polskich ulicach sondy uliczne, rozpoznałaby max jedna osoba na populację wielkości miasta, typu Gniezno. A szkoda, bowiem ten wciąż aktywny wokalista/gitarzysta/kompozytor nagrał przynajmniej kilka wspaniałych, niepozwalających się zapomnieć płyt. Wczoraj jedna z nich.
- I'll Be Your Mirror - {The Velvet Underground & Nico cover}
- Where The Truth Lies
- Before You Were Born

MUMFORD & SONS - "Delta" - (2018) - czwarty album Brytyjczyków stanowi za celujący powrót do klimatu kapitalnego debiutu "Sigh No More". Producent Paul Epworth wybił ekipie Marcusa Mumforda podlizywanie się dzieciarni openerowych lub tym podobnych festiwali, gdzie muzykę raczej się zalicza, niż przeżywa.
- Guiding Light
- Woman
- Slip Away

INXS - "Kick" - (1987) - teledysk do tej piosenki nakręcono w mieście, do którego już za kilka dni wybieramy się z Tomkiem Ziółkowskim oraz naszymi damami.
- Never Tear Us Apart

MARK KNOPFLER - "Down The Road Wherever" - (2018) - poniższa, a przyprawiona fletem oraz  skrzypcami ballada, stanowi za jeden z najokazalszych fragmentów płyty sprokurowanej przez szefa dezaktywowanych już dawno Dire Straits.
- One Song At A Time

THE VELVET UNDERGROUND & NICO - "The Velvet Underground & Nico" - (1967) - dawno niczego nie zagrałem z tej płyty. Dopiero fajny cover poniższej piosenki w wydaniu Richarda Barone'a wywołał banana Andy'ego Warhola do tablicy.
- I'll Be Your Mirror

THE BEATLES - "The Beatles" / "White Album" - (1968) - 50 lat minęło!
- Back In The U.S.S.R.
- Dear Prudence
- Glass Onion
- Ob-La-Di, Ob-La-Da
- The Continuing Story Of Bungalow Bill
- While My Guitar Gently Weeps

KARAT - "Über Sieben Brücken" - (1979) - w kąciku "Demoludy" wczoraj NRD'owski prog/rock. Założę się, że słabo u nas znany, ponieważ Polacy nie lubią śpiewania po szwabsku, a to błąd. W tamtym syfiastym socjalistycznym systemie Niemcy ze Wschodu dysponowali przynajmniej kilkoma naprawdę niezłymi grupami, jak choćby: Die Puhdys, Electra, Stern Combo Meissen czy właśnie wczoraj zaprezentowani Karat.
- Musik Zu Einen Nicht Existierenden Film
- Auf Den Meeren
- Albatros
- Über Sieben Brücken Mußt Du Gehn

THE MOODY BLUES - "In Search Of The Lost Chord" - (1968) - co prawda tej płycie 50-tka stuknęła minionego lata, jednak dopiero 2 listopada wydano jej specjalny deluxe, złożony z 3 CD oraz 2 DVD. Oddaje on komplet nagrań z całej sesji, czyli album oraz wszystkie mono i stereo miksy, ponadto sesje BBC czy inne wersje piosenek. Nie mam zamiaru dokupować czwartej edycji tej znakomitej płyty, dlatego wczoraj jej upamiętnienie z nieco wcześniejszego remasteringu.
- Voices In The Sky

BRYAN FERRY - "As Time Goes By" - (1999) - w chwili wydania tej płyty, na jej zawartość ziewałem, lecz blisko dwadzieścia lat później całkowicie zmieniło się moje nastawienie, i teraz jako ponad pięćdziesięcioletni grzybek uwielbiam ją w całości. Właśnie zapisując na bloga wczorajszą setlistę słucham jej już po raz trzeci. W piątek nowa płyta Mistrzunia - z orkiestrą i w klimacie lat 20-tych. Już zamówiona. Nie mogę się doczekać. Czuję, że będzie smakowicie.
- I'm In The Mood For Love
- Where Or When

JEAN-MICHEL JARRE - "Equinoxe Infinity" - (2018) - dużo tu świetnej muzyki, choć niezaprezentowany wczoraj utwór tytułowy, okropny.
- The Watchers
- Flying Totems
- Robots Don't Cry
- All That You Leave Behind
- If The Wind Could Speak

QUEEN - "The Game" - (1980) - Królowa w mniej znanym odzieniu. Bo zamiast po raz n'ty przypominać "Another One Bites The Dust" czy "Crazy Little Thing Called Love", lepiej wrzucić na radiowy ruszt jakieś inne, świetne, a mniej oczywiste piosenki.
- Sail Away Sweet Sister - {śpiew BRIAN MAY & FREDDIE MERCURY}
- Coming Soon - {śpiew FREDDIE MERCURY & ROGER TAYLOR}

QUEEN - "Jazz" - (1978) - jak wyżej. Przecież nawet muzyczny laik tysiąc razy słyszał "Bicycle Race", "Mustapha" czy "Don't Stop Me Now". Wszystko genialne, ale niekiedy naprawdę warto bezpieczny twarożek zamienić na śmierdziela z pleśnią.
- Fun It - {śpiew ROGER TAYLOR & FREDDIE MERCURY}
- Leaving Home Ain't Easy - {śpiew BRIAN MAY}

====================================
====================================

Początkowa faza "Nocnika" zagrała z płyt Tomka, a oto one:



====================================
====================================





Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"
 
  ==================================
 
 Grupa na Facebooku:
"Nawiedzone Studio - Słuchacze"





niedziela, 25 listopada 2018

przyjaźń do końca

Dokładnie 23 listopada 1991 roku, Polskie Radio podało informację o tym, że Freddie Mercury cierpi na chorobę niedoboru odporności, popularnie zwaną AIDS. Następnego dnia, to samo państwowe radio, mniej więcej o podobnej porze, przekazało wieść o Jego śmierci. W obu przypadkach pośrednikiem pomiędzy radiem a mną, był mój Tata, który w tamtych latach zabierał ze sobą radioodbiornik do łazienki, by ten towarzyszył mu podczas golenia.
Datę 24 listopada 1991 roku, zapisałem w swej pamięci jako jedną z najczarniejszych, przez co o niej nie zapominam.
Obecnie w kinach niepodzielnie króluje film "Bohemian Rhapsody". Wciąż mam go zapisanego w kajecie, na stronie: najbliższe plany. I najprawdopodobniej powinienem ów plan zrealizować w przyszłym tygodniu, a to za sprawą naciskającego Tomka Ziółkowskiego, który "zaliczył" film już bodaj cztery razy, a w miniony piątek postawił ultimatum: Andrew, zrealizuję cię w najbliższą niedzielę, wszak pod warunkiem, że wybierzesz się ze mną po niedzieli na film o Fredku. I tak, jak nie odmawia się kobiecie, tak też Tomkowi wobec takiego postawienia sprawy też nie potrafię.
W ogóle muszę z Tomkiem dobrze żyć, bowiem w nadchodzący piątek obaj zabieramy nasze panie na wycieczkę do miasta, w którym kręcono klip do jednej z najwspanialszych piosenek grupy INXS, "Never Tear Us Apart".
Audycja zatem się odbędzie. Zastanawia mnie tylko, co by było w zaistniałej sytuacji, gdyby nie Tomek? Dlatego muszę zgłębić tajniki didżejki, nawet kosztem zainwestowania w stosowny dla własnych potrzeb mikrofon.
Skoro było słówko o Freddiem, może teraz krótka dygresja o Queen. Przeukochanej grupie, którą wielbię za całokształt, choć wiadomo, niekiedy za coś bardziej, a za coś innego jeszcze bardziej. Kłopot tylko mały dźwigam od lat, bowiem z powszechnie cenionych przebojów, jakoś do dzisiaj nie pokochałem dwóch. A mianowicie, "Save Me" oraz przede wszystkim "Friends Will Be Friends". Nie wiem, co jest tego powodem, i pewnie już nigdy się nie dowiem. Dlatego, gdy słucham fantastycznej płyty "The Game", wyłączam ją zaraz po dziewiątym w obiegu "Coming Soon", z kolei do "Friends Will Be Friends" nawet nie docieram, gdyż po prostu nie przepadam za longiem "A Kind Of Magic". W mojej opinii jest to najsłabsza płyta Queen, jeśli nie policzymy niezjadliwej filmowej "Flash Gordon" oraz niedokształconej, nieatrakcyjnej repertuarowo "jedynki", czyli "Queen". Choć cóż to, w szczególności do najbardziej wnerwiającego pozdrowienia, jakim codzienne: "miłego dnia!".
a wmawiają, że nie słucham jazzu
Mimo wszystko, choć "A Kind Of Magic" słaba jak cholerka, nawet na niej pojawia się kilka fajnych piosenek, co: tytułowe "A Kind Of Magic", jedno wcześniejsze "One Vision", jak również jedno późniejsze "One Year Of Love" oraz otwierające stronę B "Who Wants To Live Forever". Największym utrapieniem wcale niebędące na końcu płyty trzy nietrafione nudziarstwa, a powszechnie uznane "Friends Will Be Friends". Piosenka, na którą, nie wiedzieć czemu, mam alergię. Podobnie jak na "Jolkę" Budki Suflera, "Lato" Formacyji Nieżywych Schabuff lub nieszczęsnych kiczowatych Kult. Jednocześnie najmocniej przepraszam za postawienie tego ostatniego badziewia w towarzystwie Królowej. Ale ale... przecież właśnie w tekście bujankowatego "Friends Will Be Friends", w którymś momencie padają słowa: "kiedy masz dość życia i porzuciłeś wszelką nadzieję, wyciągnij dłoń, bo przyjaciele pozostaną przyjaciółmi do samego końca". 







Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"
 
  ==================================
 
 Grupa na Facebooku:
"Nawiedzone Studio - Słuchacze"




coś jeszcze na tych drzewach pozostało
osiedlowe grzybobranie
Zdjęcie sprzed kilku dni. Skąd ten cygan wydobył tego orzecha?



piątek, 23 listopada 2018

równanie z jedną niewiadomą

Zupełnie, jak na przełomie 91/92, zapanowała queenomania. Wyświetlany właśnie w kinach "Bohemian Rhapsody" robi furorę. I wszyscy zdaje się już byli, tylko nie ja. Wstyd. Oczywiście film muszę zobaczyć. Jeśli nie uda się teraz, zawsze pozostaje wiosenno-letnia ramówka Canal+. Niekiedy nawet lepiej, gdy już dym opadnie.
Pragnę przy okazji dodać, iż muzyka tej wielbionej powszechnie grupy, często gości w mym mieszkanku, nawet jeśli nie słychać jej w nawiedzonym fm przy Rocha. Queen prezentuję okazjonalnie uznając, że i tak wszyscy znają. Tkwię jednak w nadziei, iż sympatycy Królowej doceniają również piosenki śpiewane przez Briana Maya oraz Rogera Taylora.
Wpisuję więc "Bohemian Rhapsody" na listę pragnień, albowiem już pół wieku temu Marek Hłasko napisał: "po co człowiek żyje, jeśli nie ma żadnych pragnień?". Do tych pragnień, dodałbym jeszcze: pasji.
Nie wiem co z niedzielną audycją. Mam przygotowaną, ale do teraz nie wiem, jak się sprawy mają z ewentualnym realizatorem. Podobno nie ma chętnych. We wtorek powiadomiono mnie, że nikomu nie pasuje, więc istnieje obawa, że ta niedziela nam wypadnie. Następnej też nie jestem pewien. Wyjeżdżam w piątek za tydzień na trzy dni - w siną dal - z zaplanowanym powrotem w niedzielę, ale czy zdążę na program? Zrodzą się nie do nadrobienia zaległości, także, hmmm...
Od dawna marzę o didżejce. Chciałbym spróbować, po czym zaprzyjaźnić się z taką opcją na zawsze. Nie musiałbym się nigdy o nic martwić. Wszystko by zależało tylko ode mnie, a ja lubię polegać tylko na bliskich memu sercu oraz na sobie.
Nie lubię entropii, choć z drugiej strony świat jest jednym wielkim chaosem i splotem przypadków, który zapoczątkował przecież Wielki Wybuch. Niekiedy próbuję coś jednak uporządkować, dlatego wciąż czekam - odnośnie najbliższej niedzieli - na jakąś pozytywną wieść.






Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"
 
  ==================================
 
 Grupa na Facebooku:
"Nawiedzone Studio - Słuchacze"






środa, 21 listopada 2018

NAZARETH - "Tattooed On My Brain" - (2018) -








NAZARETH
"Tattooed On My Brain"
(FRONTIERS) 

**




Prawa do nazwy "Nazareth" dziedziczy basista Pete Agnew - jedyny ostały z oryginalnego składu muzyk, a jednocześnie wciąż aktywny zespołowy współzałożyciel. Po opuszczeniu - ze względów zdrowotnych - ekipy przez odwiecznego wokalistę Dana McCafferty'ego, przyjdzie nam teraz zaprzyjaźnić się z jego następcą, Carlem Sentance'em. A nie będzie łatwo. Bo choć Sentance dysponuje dobrze podregulowanym gardłem, dysponującym mocnymi wysokimi rejestrami, to jednak jego maniera wokalna bywa irytująca. Nawet, jeśli w nieodległej przeszłości jego talent dostrzegł Don Airey, a w nieco oddalonej, także przez moment Szwajcarzy z Krokus. Dla mnie osobiście śpiew Walijczyka bywa równie męczący, co jego niemal lustrzanego odbicia, Jana Hovinga z grupy dowodzonej przez Whitesnake'owego niegdyś Adriana Vandenberga, Vandenberg's Moonkings. Jest to takie monotonne i wiecznie pełne napięcia śpiewanie, bez żadnych modulacji, czy wyrażania sinusoidalnych emocji. W głosach obu panów słychać podminowanie, które trwa i trwa, i nigdy nie eksploduje. Tym samym, tuż po ukazaniu się tej pierwszej płyty Nazareth bez udziału szlachetnego McCafferty'ego, właśnie zacząłem za nim tęsknić. Inna sprawa, że trudno mi jednocześnie wyobrazić sobie Sentance'a śpiewającego na koncertach klasyki, typu "This Flight Tonight", "Morning Dew" czy heartbreakersowe "Love Hurts" lub "Dream On". Bo zakładam, że przy "Beggars Day" czy "Hair Of The Dog", faktycznie płuca wyskoczą mu z zawiasów.
Być może tkwię w bagnie starczych przyzwyczajeń, że w Queen powinien śpiewać tylko Freddie Mercury, albo zupełnie nikt, podobnie jak Robert Plant w Led Zeppelin, a w Nazareth jedynie słuszny Szkot Dan McCafferty. Jednak mój to problem, albowiem Pete Agnew ma chrapę taszczyć tę kultową machinę, bez względu na napotykane okoliczności. I nic mu nie przeszkadza nazywanie Nazarethem skonsolidowanego jawnego tribute bandu. Fakt, sprawnego, po gruntownej renowacji, jednak o kompozycyjnej sile zwykłych farfocli.
Płyta pachnie zwietrzałą kawą, a honor zespołu bronią już tylko nieliczne okruchy dawnej chwały. Jak całkiem fajny, chwytliwy, pożywny i energetyczny otwieracz "Never Dance With The Devil" oraz następujący po nim przebojowy temat, a jednocześnie tytułowy "Tattooed On My Brain". Po czym płyta zamiera, z sekundy na sekundę zionąc coraz większą nudą i brakiem pomysłów na jej dalszy tok. Wkrada się schematyczność, monotonia, która nie chce ustąpić, niczym nudny koncert dla stojącego widza ze schorowanym kręgosłupem. Dopiero ciekawie zrobi się w przedostatnim "Change". Nawet o dziwo wiecznie spięty Sentance wyczuwa tutaj klimat, zdobywając się na odpowiednie pobuszowanie po jego
wielowymiarowości. Z bluesującej nieco zwrotki, w refrenie następuje ciekawy zwrot akcji w kierunku soulowego hard rocka, takiego z okolic Deep Purple okresu Hughesa i Coverdale'a. Skoro szepnąłem coś o bluesie, być może najzagorzalszym miłośnikom tego gatunku przypadnie do gustu opieszała finałowa 6-minutowa ballada "You Call Me". Na plus można jej zapisać pewną oryginalność, na którą do dnia dzisiejszego Nazareth jeszcze się nie odważyli, lecz jak na moje ucho utwór ten jest tak potrzebny grupie, jak wieprzowina na żydowskim przyjęciu. Podobnie jak stękliwy "Push", mający w sobie tyle entuzjazmu, co konie dowożące safandułowych turystów nad Morskie Oko. I podobnych koszmarków cała tu zgraja. Bo, gdyby nieokazjonalne dobre partie gitarowe Jimmy'ego Murrisona, niemal nie do zaakceptowania wydają się też ewidentne gnioty, pokroju: "Don't Throw Your Love Away", "What Goes Around" czy "Crazy Molly".
Album cierpi na podobne konstrukcje i identyczne linie melodyczne, a największym utrapieniem wokalista, który po prostu za dużo śpiewa. Być może w wersji instrumentalnej potrafiłbym na albumie zaczepić nieco przychylniejsze ucho.  A tak, całość warta tyle, co mój poranny jadłospis. A ja nie jadam śniadań.






Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"
 
  ==================================
 
 Grupa na Facebooku:
"Nawiedzone Studio - Słuchacze"





wtorek, 20 listopada 2018

ACE FREHLEY - "Spaceman" - (2018) -








ACE FREHLEY
"Spaceman"
(eOne Records)

***





Chyba nie można było wymyślić lepszego tytułu. Ktoś pomyśli: aż dziw, że Frehley wpadł na niego dopiero teraz. Otóż nie, pomysł podsunął mu były zespołowy kolega, Gene Simmons. Przypomnę, iż "Spaceman", to przydomek Frehleya wyniesiony z okresu urzędowania w Kiss. A w tym konkretnym przypadku, ma on także za zadanie odnieść się do wspomnień względem tamtych czasów. Stąd też zapewne obecność w dwóch numerach (jako basista i kompozytor w inicjującym album "Without You I'm Nothing" oraz jako kompozytor w "Your Wish Is My Command") jego dawnego, a wspomnianego powyżej Kiss'owskiego kompana. Jednak nie tylko, bowiem w nagraniach "Pursuit Of Rock And Roll" oraz "Off My Back", w bębny wali co tchu Anton Fig - niejednokrotny współpracownik Frehleya na gruncie solowym, co też faktyczny perkusista na albumach Kiss: "Dynasty" oraz "Unmasked". Zresztą, perkusistów na "Spaceman" naprawdę wielu, bo i też znany ze współpracy z grupą Mr.Big, Matt Starr, jak również prawdziwy dzikus Scot Coogan - ten od Brides Of Destruction - kapeli Traciego Gunsa z L.A.Guns oraz Nikkiego Sixxa z Mötley Crüe. Dużo tych nazwisk, a jak powszechnie wiadomo, one same nie grają. I to również odnosi się właśnie do tej płyty. Nie znajdziemy na niej żadnego ponad miarę szaleństwa, ponieważ team Frehleya współtworzą tylko sumienni wyrobnicy.
W takiej sytuacji powinien więc przede wszystkim liczyć się konkretny dobry repertuar, a tutaj z nim tak sobie. Tak naprawdę najlepiej prezentuje się wybrany na singiel "Bronx Boy". Frehley zaśpiewał tu zadziornie (a powinien tak zawsze), ponadto jego gitara nareszcie wykazuje niewymuszoną krewkość. By temu jedynemu z krwi i kości wyróżniającemu się kawałkowi nie było smutno, dorzucę jeszcze niezłe granie w "Pursuit Of Rock And Roll" (gdzie w tekście padają odwołania do Little Richarda, Rolling Stonesów, Chucka Berry'ego, Elvisa Presleya oraz Beatlesów), a także we wstępniaku, brzmiącym pod wczesnych Kiss, kompozycji "Without You I'm Nothing" (proszę się nie martwić, to tylko zbieżność tytułów, nie ma tu na szczęście nawet kapki tych męczydusz z Placebo).
Niestety do średniaków należy przeróbka skądinąd świetnego przeboju Eddiego Moneya (a w oryginale grupy Billy Satellite) "I Wanna Go Back", jak też umiejscowione pod koniec albumu, nieco drętwe "Off My Back" oraz kompletnie wyzbyte jakiegoś ciekawego motywu, instrumentalne "Quantum Flux".
Dla przeciwwagi, jeszcze całkiem niezłe wrażenie pozostawia dość dziarski, a jednocześnie podbarwiony punkową prostotą "Mission To Mars". Choć bardziej na słowa uznania zasługuje tutaj sama skondensowana witalna energia, niż kompozycyjna zawartość. Na tej zasadzie podoba mi się również gitara w "Rockin' With The Boys", bowiem cała piosenka brzmi gorzej, niż wszelacy dotychczasowi naśladowcy Frehleya.
Mimo wszystko, słowa uznania należą się naszemu bohaterowi, gdyż poza nagraniem wszystkich gitar, zdobył się również na zagranie większości partii basu, jak też wziął na siebie odpowiedzialność za kompozycje oraz produkcję.
Album do umiarkowanego posłuchania, albowiem dźwiga on drugi garnitur dawnych możliwości Spacemana. To taka twórczość, z której wypełza uśmiech przez zaciśnięte wargi.







Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"
 
  ==================================
 
 Grupa na Facebooku:
"Nawiedzone Studio - Słuchacze"