wtorek, 29 grudnia 2020

pamięć

Nie mam odruchu zakładania maseczki. Tyle czasu, a ja wciąż nie przywykłem. Znowu złapało mnie groźne spojrzenie - tym razem w osiedlowym spożywczaku. Od razu zrozumiałem, że jest coś nie tak, gdy przeszyło mnie ono na wylot. Czym prędzej pospieszyłem z zasłonięciem wymaganej części ciała, a jednak jeszcze szybsza pani ekspedientka zdążyła w międzyczasie zwrócić uwagę. I łyso mi teraz strasznie. Serio. Bo, o ile wkurzam się na noszenie szmatki w miejscach wyzbytych ludzi, o tyle nie jestem całkowitym antymaseczkowcem. Tym bardziej nie chcę nikogo pozbawiać poczucia bezpieczeństwa. A jednak nigdy o niej nie pamiętam. I coś czuję, że dopiero jakiś mandat zmusi mnie do popracowania nad tą pamięcią. 


A.M.

poniedziałek, 28 grudnia 2020

"NAWIEDZONE STUDIO" - audycja z 27 na 28 grudnia 2020 / Radio "Afera" - 98,6 FM Poznań






 

"NAWIEDZONE STUDIO"
z niedzieli na poniedziałek, z 27 na 28 grudnia 2020 - godz. 22.00 - 2.00
 
RADIO "AFERA", 98,6 FM (Poznań)
www.afera.com.pl 


realizacja i prowadzenie: Andrzej Masłowski

 

Ostatnie tegoroczne wydanie "Nawiedzonego Studia" obfitowało w kolejną porcję "niespodzianek", jednak udało się poprzez telefoniczne łącza rozwiązać problem, z kim? - oczywiście z Majką. Nieocenioną Majką Chaczyńską. Gdyby nie fakt jej rozpoczynania dnia wraz z nadejściem nocy (bo z Majki taki nocny marek, jak ze mnie), nie zaskoczyłby nasz kapryśny w studio komputer. Urządzenie, które musi trwać, by szlag nie trafił całego radia. A najgorsze, że przez około dwie godziny walczyłem, czyniąc wszystko, by po Nawiedzonym Studio machina działała perfekt, tym samym zaniedbując własne poletko. Oczywiście w takim układzie połowa audycji do kosza, i nikt mi tego czasu nie zwróci. Tym samym uciekła mi cała przyjemność z jej poprowadzenia. Ale ale, co problem rozwiązany, to jednak spokój mej duszy. Mimo wszystko liczę, że w Nowym Roku obędzie się bez takich chrztów bojowych. Że zacznie poprawnie działać wszystko, co wznosiło bunt. W ostatnim radiowym tygodniu miałem aż dwa, i proszę dać wiarę, wcale nie proszę o więcej.

 


MAGNUM "The Serpent Rings" (2020) - jedna z pierwszych premier płytowych tego roku, o ile nie pierwsza. Ten zespół nie potrafi rozczarować, nawet gdyby chciał. Zawsze staje na wysokości zadania. Nigdy nie ograbia swoich wielbicieli z dobrych emocji i jeszcze lepszej muzyki. To już taka ekipa - z Tonym Clarkinem i Bobem Catleyem na czele. Stara dobra szkoła. Bez tych panów nie byłoby tutaj "tej" gitary oraz od niemal pół wieku znajomo brzmiących kompozycji, a także "tego" głosu. Wielka paka węglowodanów, bez której nie potrafię funkcjonować.
- The Archway Of Tears
- The Serpent Rings


ELLEFSON "No Cover" (2020)
- no cover? - jak to, przecież na tych dwóch płytach właśnie tylko one. Niektóre zapodane tak ordynarnie i kiczowato, że aż zazgrzytałem z radości zębami, ponieważ trafił mi się idealny album do pierwszej fazy wczorajszego Nawiedzonego. Przyznam, mierzi mnie już to naciskanie na granie ładnej muzyczki. Coraz częściej odnoszę wrażenie, że 90% moich Słuchaczy tylko takowej wypatruje. I gdy tylko kończę z łomotem, od razu przy pierwszej balladce wskakuje do mego smartfona tuzin gloryfikujących sms-ów. Najczęściej z odpowiednim komentarzem, z którego jasno bije przekaz: nareszcie nastał ten moment. Od razu mam ochotę dowalić jakimś hardcore'em, lecz na całe moje nieszczęście nie cierpię takiej muzyki, a do kolekcji płyt mego Tomka trochę po nocy za daleko. I w tym miejscu pragnę sobie życzyć na Nowy Rok, bym nie ulegał presjom, bym zawsze grał tylko to, co mi w duszy świszczy, i bym nigdy nie rezygnował z chęci wyemitowania w eter takich Motörhead na rzecz zapewne bardziej akceptowalnej Celine Dion. Bo jeśli dojdzie do takiej sytuacji, że z powodu "mojej najbardziej ukochanej" muzyki zacznie mi maleć słuchalność, moja misja dobiegnie końca. Z innej zaś beczki, spójrzmy na okładkę, nawiązującą do debiutu Def Leppard. Właśnie za jej przyczynkiem zainteresowałem się całą resztą.
- Love Me Like A Reptile - {Motörhead cover}
- Wasted - {Def Leppard cover}
- Sweet F.A. - {Sweet cover}

HAREM SCAREM "Change The World" (2020)
- jak to możliwe, że do wczoraj na moim fm nie ruszyłem najnowszej muzyki tych pozytywnych Kanadyjczyków. A przecież bardzo ją lubię i mam od dnia wyklucia. Odpowiedź prosta - oto kolejny album, który nieszczęśliwie pojawił się w okresie zalockdownowania wiosną Afery. Wiem, wstyd, tylko jedno nagranie, ale niech będzie zwiastunem lepszych dni.
- Aftershock

BLACK SWAN "Shake The World" (2020)
- z tą płytą też była niezła jazda. Nie zamówiłem w pierwszym tygodniu po premierze, a chwilę później zniknęła z oferty. Pan z dystrybucji doradził, bym się na nią zapisał, a gdy dotrze do ich magazynu, dostanę powiadomienie. No więc czekałem, tydzień, dwa, miesiąc, dwa... aż w końcu zapomniałem. Inne nowe albumy zaczęły przyciągać mą uwagę, a że w tym roku, z racji oczywistych jakby ich więcej ... I niedawno skomunikowałem się z kimś w sprawie lubianej muzyki, i weszło tak jakoś na temat Black Swan, po czym szybko uświadomiłem sobie, że oto kończy się rok, a powiadomienie o dostępności płyty wciąż nie dotarło. Nie zważając na jego brak, wysłałem ponowne zapotrzebowanie - po dwóch dniach płytę miałem w domu. Ech, te subskrypcje. Najważniejsze, że ex-MichaelSchenkerowy Robin McAuley śpiewa jak na dawnych petardach "Perfect Timing" czy "Save Yourself". Tylko kompozycyjnie jest nieco inaczej, bowiem Black Swan to supergrupa, w której każdy chce mieć coś do zamieszania. A, że grają tu muzycy z Winger, Whitesnake, Dokken, Foreigner czy Mr.Big, tak też siłą rzeczy jest różnorodniej.
- Sacred Place

STAN BUSH "Dare To Dream" (2020)
- uwielbiam tego Florydczyka. Nie tylko za przeszłość, bo przecież jego nowe piosenki są dokładnie tak samo udane, jak te sprzed ponad trzydziestu lat. Szkoda tylko, że do dzisiaj na półce nie postawiłem "Fight To Survive" - ozdobę filmu "Krwawy Sport".
- Dare To Dream
- Heat Of Attack


STARDUST "Highway To Heartbreak" (2020) - Dopiero co zrecenzowałem ten album, tak więc nic dodać, nic ująć. Dobrze wpasowało się "Runaway" do kącika melodic'rockowego grania, który nabrał rumieńców trochę po dwudziestej trzeciej, gdy jeszcze radiowy komputer nie zwiastował nadciągającej burzy.
- Runaway

DREAMS OF AVALON "Beyond The Dream" (2020) - debiut album w wydaniu nie żadnego nowicjusza, a branżowego wygi. Grupa dowodzona przez Szweda Joachima Nordlunda - faceta, który od blisko dwudziestu lat pociąga za sznurki w formacji Astral Doors, po drodze zaliczając epizody w Sky Of Rage oraz SunStrike. Okładka zdaje się sugerować coś z obszaru epickiego heavy metalu, jednak to nieskomplikowany klawiszowo-gitarowy, lekki hard rock, na który mają szansę załapać się wielbiciele wczesnych Bon Jovi, i tym podobnych ekip. A zatem, witamy w Avalon - w krainie rozkoszy, nieustannej wiosny i niekończących urodzajów.
- Young Wild Hearts
- Under The Gun
- Shing Light

RPWL "God Has Failed" (2000)
- gdy piszę te słowa, sąsiad kretyn znowu pastwi się z wiertarką za moją ścianą. Remont za remontem. To już trzeci w jego wydaniu w okresie ostatnich dwunastu miesięcy. Typowy dupek, którego żona nie przytuli, jeśli nie przywiesi kolejnego karnisza lub półki na wabiące kurz wazoniki. Ale zostawmy smutnego pana, zajmijmy się muzyką. 20-lecie debiutanckiego albumu RPWL stało się faktem. Bardzo kiedyś lubiliśmy tę płytę - z tego co pamiętam. A jeśli nic się w Szanownych Państwa uczuciach nie zmieniło, uwaga! - za chwilę winyl, także "live in studio" blu-ray i pewnie jakieś z publicznością koncerty również, o ile znowu zaraza niczego nie zakłóci. Miały być w okresie X/XI 2020, przeniesiono je na III 2021, ale czy ta data to jednak nie za duży optymizm?
- Crazy Lane
- Fool
- Hole In The Sky (Part 3... The Promise)

ESTHESIS "The Awakening" (2020)
- podarek na święta od Piotrka "nie tylko maszyny są naszą pasją". Dostałem też innego rajcownego progrocka od Korfantego, lecz nie było wczoraj atmosfery na jego zaprezentowanie. Esthesis to żabojady lubujące się w Pink Floyd, wczesnych Porcupine Tree i tym podobnych dźwiękowych oscylatorach. Pogram jeszcze z tej płyty nieraz, jednak na wczoraj musiało wystarczyć tylko tych nieco ponad dziesięć minut. Gdyby wartość omawianej muzyki przełożyć na język piłkarski, ująłbym sprawę następująco, nie jest to Liga Mistrzów, ani nawet wierzchołek Ligi Europy, ale na pewno przodownicy - co prawda nieistniejącego już - Pucharu Intertoto.
- High Tide

LESLIE WEST "Unusual Suspects" (2011) - Leslie zmarł nagle na tuż przed świętami. Kolejna druzgocąca wieść z lubianego świata muzyki. W takiej chwili zawsze sięgam na półkę po właściwą muzykę i zapisuję w radiowym zeszycie propozycje do najbliższej audycji. Tym razem zanotowałem trzy solo kawałki Lesliego, dwa w duetach, plus dobry tuzin z katalogu Mountain, a jak zawsze stanęło na połechtaniu podniebienia - jeden numer z autorskiego albumu plus jeden ze składanki Mountain, o której poniżej. Radio zawsze zweryfikuje, gdy postraszy szczupłymi ramami czasu. 

- Standing On A Higher Ground - {feat. BILLY F. GIBBONS}

MOUNTAIN "Over The Top" (1995) - kompilacja. Nie kocham składanek, ale też nie odrzucam. Niekiedy skrywają rzeczy, których gdziekolwiek indziej na próżno szukać, i ta też ma takie chwile. Jednak wczoraj postawiłem na kawałek z mojego ulubionego LP Mountain, z którego niedawno coś tam zagrałem, tak więc, by nie było na blogu z tej samej okładki, postanowiłem przerzucić się na inaczej zilustrowaną kompilację.
- Travelin' In The Dark - {oryginalnie na LP "Nantucket Sleighride"}


PAUL McCARTNEY "McCartney III" (2020)
- gwiazdkowy prezent od mojej Mundi. Od poprzedniego "Egypt Station" trochę mam kłopot ze słuchaniem McCartneya, ponieważ nie poznaję jego głosu. Wiadomo, temu starszemu obecnie panu natura brutalnie obniżyła skalę, co oczywiście jako fakt przyjmuję, jednak nie słucha mi się jego ostatnich poczynań z przyjemnością. Ale, że mimo wszystko jestem jego dłużnikiem uspokoję, kupię każdą kolejną płytę podpisaną tym cudownie Beatles'owskim nazwiskiem. W kwestii repertuaru jeszcze się nie wypowiadam. Niech czas zrobi swoje. Po pierwszym kontakcie byłem zdruzgotany, po drugim zrobiło mi się na sercu lżej, a po trzecim zacząłem nawet odnotowywać ulubione fragmenty. Oto kolejny fonograficzny owoc tej cholernej pandemii. Artyści mają więcej czasu, więc nagrywają, tworzą, kreują, a my tylko na tym korzystamy.
- Lavatory Lil
- The Kiss Of Venus
- Seize The Day
- Deep Down

CITA "Heat Of Emotion" (1996)
- lubię tę płytę, niczym moja Zulcia śmierdzące żwacze wołowe. Rozpromieniła mnie w nocy ta muzyka, a potrzebowałem takich nut szczególnie, gdy z Majką ostro walczyliśmy o przywrócenie zdolności PC na radiowym sprzęcie. Zyskali Słuchacze, mniej gadaniny na rzecz zbitków kilku'utworowych. Takie commercial radio, w wydaniu faceta, który wszystkim podobnym najchętniej posłałby solidnego w dupę kopa.
- Far Behind
- Heat Of Emotion
- Livin 4 Somebody Else

ERIC CLAPTON "Backless" (1978)
- miałem akurat ukończone trzynaście lat, gdy "Backless" przyszło na świat. Jako ówczesny stary Wawrzynkowiec na każdej giełdzie widywałem tę okładkę, a że ta ogromnie mi się podobała pewnym było, że pokochanie muzycznej zawartości będzie już tylko kwestią pierwszego odsłuchu. Jakoś w miarę szybko wszedłem w posiadanie tej płyty, i rzeczywiście spodobała mi się, jak jasny pierun. Nie miała ona jednak u ówczesnych wapniaków wysokich notowań, tym bardziej szczególnego poważania, jakim darzono takie "Slowhand" lub grupę Derek And The Dominos. Pewnie dlatego, że "Backless" nie zawierało zbyt dużo konkretnego bluesa. Oczywiście bluesa było sporo, ale było to takie bluesowanie pomiędzy wierszami, nie zawsze stricte, a zaprzysiężeni Claptonowcy bywali bezlitośni. I co gorsza, niereformowalni. Dlatego Clapton na "Backless" zagrał przede wszystkim dla mnie. Idealnie wyczuł moje zapotrzebowanie. I dodajmy, działo się tak w okresie eksplozji disco, kiedy moi rówieśnicy jarali się Bee Gees'ami, Donną Summer, Village People czy Boney M. - na których punkcie też zresztą miałem kręćka.
- Promises
- Golden Ring
- Tulsa Time

CPR "CPR" (1998)
- elegancki wyciszony rock, typowo amerykański, z nutką folku, country, nawet jazzu, ale przede wszystkim z pięknym śpiewaniem Davida Crosby'ego. Faceta o delikatnym, wręcz harmonijnym podniebieniu, jednak ciężkim charakterze. Zapomniałem na antenie dodać, że na tej płycie mamy w gościnie takiego fajnego basistę, Lelanda Sklara. Faceta od Phila Collinsa - sympatyczny dziadziunio w kolistych okularach i zaroście Dziadka Mroza. Anty hołd wobec Doors'owego Jima Morrisona otwierający tę płytę, i tylko w tekście ( pod płaszczykiem przytulnej melodii) wyraża nastawienie Crosby'ego wobec Króla Jaszczura: "był szalony i samotny, i ślepy jak nietoperz... zbyt głuchy, by usłyszeć samego siebie...".
- Morrison
- It's All Coming Back To Me Now
- Time Is The Final Currency

STEVE HOWE "The Steve Howe Album" (1979)
- suplement do ubiegłotygodniowej prezentacji Claire Hamill z płyty "Summer". Jeden z odosobnionych wokalnych fragmentów na w sumie instrumentalnej wczesnej płycie gitarzysty Yes, a później też Asii. Nie jest to jego wielkie dzieło, choć numer z udziałem Claire Hamill wspaniały.
- Love Over Your Shoulder - {śpiew CLAIRE HAMILL}

DEEP PURPLE "Whoosh!" (2020)
- na dobranoc księżycowa kompozycja Purpurowych, do której wyemitowania posłużyła najwspanialsza albumowa okładka 2020 roku. Zależało mi, by pojawiła się raz jeszcze w tym roku - i udało się. Dzięki Kochani za wczoraj, do usłyszenia w przyszłym roku - oby lepszym.
- The Power Of The Moon

 

 

 

Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę, godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań lub www.afera.com.pl
 

"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"

 


niedziela, 27 grudnia 2020

tanie filmowanie

Szkoda, że 8-odcinkowy "Król" dobiegł końca. Nareszcie zrobiliśmy ciekawy, choć niepozbawiony pikanterii wobec potrzeb współczesnego widza serial, na który nieprzymuszenie się poświęcałem.

Reklamowaną biografię Osieckiej obejrzałem pierwszy odcinek. A, że to kolejna tandeta, na nim też poprzestanę. Która to już polska niskobudżetowa produkcja, jaką otula się ciekawą historycznie postać. Nie mam ochoty na więcej. Agnieszce Osieckiej powinno poświęcić się jeden dobry, z hollywoodzkim rozmachem film, zamiast tej wieloodcinkowej szopki - z wypożyczonymi naprędce rekwizytami, które następnego dnia trzeba zwrócić, by nie policzono kolejnej doby. To ta sama taniocha, by nie rzec: filmowy blamaż, co "Ikar. Legenda Mietka Kosza", "Sztuka Kochania" bądź rozbudzony wielką nadzieją, a w sumie skompromitowany serial o Annie German. Albo więc znajdujemy środki na czcigodny film, albo zwyczajnie nie ruszajmy tematu.

Dzisiaj nasze ostatnie grudniowe spotkanie. Cieszę się, że zamykamy 2020 rok. Nie przyniósł on wiele dobrego. A kto wie, czy jeszcze bardziej nas nie poróżnił. Okazuje się, że już nie tylko polityka, ale i człowiek na ulicy w masce wrogiem wobec tego, który na świeżym powietrzu głosem rozsądku buzi nie zakrywa. Mnie też zawsze o założeniu maseczki przypomina zawieszony na mej twarzy pierwszy napotkany nienawistny wzrok. Narosła pandemia wyzwoliła w szarym ludzie wiele złych instynktów, a jednocześnie uwolniła u rządzących kolejne zdolności manipulacyjne. Bo, o ile kapiszonowe ograniczenia podczas minionych świąt były tylko gęsią skórką, by nie wkurzać tradycji, o tyle zakazy sylwestrowe wchodzą na terytorium ograniczenia wolności, pomimo iż nie wprowadzono stanu klęski żywiołowej czy innego stanu wyjątkowego. Mamy zatem jasny dowód priorytetów tego rządu, który tworzą dobrze wyselekcjonowani dewoci.
Na dzisiaj sporo chili. Do usłyszenia o 22-giej na 98,6 FM Poznań lub afera.com.pl


A.M.


ROB MORATTI "Paragon" (2020)

 


 

 

ROB MORATTI
"Paragon"
(AOR HEAVEN)

****

 

 

Ten trochę niespełniony melodyjno-rockowy Kanadyjczyk od pewnego czasu jest coraz bardziej uznaną postacią w swej branży, jednak dopóki nie zastąpił w Sadze będącego na moment w odwrocie Michaela Sadlera, jego rozpoznawalność długo była wręcz niewyczuwalna. Rob Moratti to jednak ambitny facet i trochę taki mający wielki apetyt na sławę atencjusz, pomimo iż wciąż stołuje się w barach szybkiej obsługi. Jak dotąd na jego korzyść nie zmieniła owego faktu zaplanowana na szeroki rozgłos płyta z coverami Journey, ani przygoda ze wspomnianą Sagą, co też kilka klawych albumów autorskich. I zapewne niewiele zmieni też najnowszy "Paragon", zawierający bez odstawiania stopy koherentny zbiór rajcownych rock-numerów, albowiem w dzisiejszym showbusinessie takie granie to przecież żaden blockbuster. Nie sądzę też, by horyzontowi atrakcji dopomogli, Whitesnake'owo/NightRangerowy Joel Hoekstra (dla sprawy wyrzeźbił tu aż pięć gitarowych solówek) czy zaproszony w gościnę niedawny kompan z Sagi, Ian Crichton, którego gitarowa solo maestria do fantastycznego "Bullet Proof Alibi" stanowi za prawdziwy ornament drugiej albumowej części. Ale warto zaznaczyć, iż w skład podstawowego kwartetu wchodzi też wcale nie mniej utytułowany basista Tony Franklin - ten od Blue Murder czy The Firm. Jego elokwentne napinanie strun trzyma w ryzach nieźle podkręcone wobec całości tempo, jednocześnie określając wyzbyty nudy kierunek działań. No, ale jeśli grało się u boku Jimmy'ego Page'a, Paula Rodgersa czy Johna Sykesa ...

Na nieomyłkowo sporządzonym "Paragon" nie ma rzeczy zbędnych, są tylko dobre lub jeszcze bardziej chwytliwe numery. Moim niekwestionowanym faworytem, przyozdobione niedającym się wymknąć z pamięci riffem Torbena Enevoldsena (tego od Acacia Avenue) oraz smakowitym solo Joela Hoekstry "Remember" (cóż za refren!), ale też cała depcząca mu po piętach plejada równie żywiołowych killerów, z "Drifting Away", "Stay Away", "Break The Chains" i wspomnianym "Bullet Proof Alibi" na czele. Dobija do nich również, zionąca symfonią przyjemności, podrasowana nieusypiającym tempem ballada "Where Do We Go From Here" - i tylko szkoda, że w tym zestawie osamotniona.

A.M.


STARDUST "Highway To Heartbreak" (2020)

 


 

 

STARDUST
"Highway To Heartbreak"
(FRONTIERS)

***1/2

 

 

Węgierscy i przyjemnie brzmiący softmetalowi Stardust zabrali się za profesjonalne muzykowanie w wieku, w którym piłkarze zazwyczaj przechodzą na emeryturę, lecz ich pełnometrażowy debiut obfituje w wiele dobrych momentów, przez co nie da się go zignorować.
"Highway To Heartbreak" ewidentnie zbazowano na dawnych dokonaniach Bon Jovi, Kiss, Firehouse czy nawet Europe, i spowodowano, by całość zabrzmiała niczym produkcja ze złotego dla tej muzyki okresu, a więc w grę wchodzą lata 1984-88.

Nad całością czuwa obdarzony rozległą, acz nieprzesadnie silną barwą głosu Adam Stewart. I w jego pozytywnym śpiewie prędzej usłyszymy słońce Kalifornii, niż dostrzeżemy bardziej spodziewanych spienionych wód Dunaju. Stewart jest nie tylko wokalistą, ale także obok Faceya jednym z dwojga zespołowych gitarzystów, a co ważne, wyjątkowo sprawnym kompozytorem. Myślę, że gdyby pod tym względem całość tej płyty należała tylko do niego, mielibyśmy zapewne wystrzałowy debiut 2020 roku - pomimo iż Stardust mają już przecież na swym koncie wydaną przed czterema laty inicjującą ich karierę EPkę. Bo właśnie najlepsze piosenki otrzymujemy spod pióra Adama Stewarta ("Bullet To My Heart", "Shout It Out" czy skomponowane do spółki z Tommym Denanderem "Runaway"). No cóż, może być to nawet pewnego rodzaju potwarzą dla poproszonego o pomoc legendarnego Mike'a Spiro, który znacząco swym kompozytorskim talentem wzbogacił inną, i też dużą część omawianej płyty. Niestety szkoda, iż tym razem jego propozycje ("Perfect Obsession", "The River Is Rollin' " czy ewidentnie wylatujący z naszyjnika koral "2nd Hand Love") to tylko kapiszony. Na szczęście ponad tymczasową obniżkę talentu Mike'a Spiro wyrósł precyzyjnie sporządzony cover Pat Benatar "Heartbreaker" oraz niedalekie od rasowego hard rocka, chwytliwe "Eye To Eye".
Jeszcze ze dwa/trzy albumy, a z niewinnej jak dotąd pianki zrodzi się wodospad.


A.M.


sobota, 26 grudnia 2020

czytać z gwiazd

Nigdy nie lubiłem składania życzeń przez telefon - na jakiekolwiek okazje czy święta - bo i w ogóle nie cierpię wisieć na sznurze. Zawsze wydawało mi się, że w tej całej kurtuazyjnej blubraninie żadna ze stron nigdy nie wyhamuje z pozdrawianiem ciotek, wujków, babć i wnucząt, a z każdą kolejną minutą będzie tylko narastać lista następnych zasłużonych do honorów i odznaczeń. Na szczęście od pewnego czasu są smsy. Ale i w nich nie lubię łatwizny. Nie akceptuję braku własnej inicjatywy, którą coraz częściej przykrywają różnego rodzaju szablony, głupawe gotowce. Dlatego na wszystkie łańcuszkowe obrazki tym bardziej nie reaguję. I w przypadku życzeń noworocznych zastosuję względem nich tradycyjne milczenie. Jednak od licealnego kumpla Marka zawsze odbieram telefony, ponieważ z nim rozmowa stawia na nogi. Ornitologiczny funfel, podobnie jak ja, również ma bzika na punkcie muzyki, a jak sam właśnie stwierdził: "Andrzej, z tobą rozmawia się inaczej", i gdzieś pomiędzy wierszami dodając: "jednak ludzie kochający muzykę lepiej się porozumiewają, dokładniej czytają życie i wyraźniej widzą świat". A ja dodałbym jeszcze, że przede wszystkim bywają filozoficzni, co jest bardzo ważne, ponieważ zamiast bełkotów o swoich gruchotach na czterech kółkach, potrafią czytać z gwiazd.


A.M.

piątek, 25 grudnia 2020

odszedł LESLIE WEST (22 X 1945 - 22 XII 2020)

Odszedł nietuzinkowy, pełen temperamentu, zadziorny wokalista i gitarzysta Mountain, Leslie West. W swoim głosie miał trudną do zdefiniowania monstrualną moc, a i z podobnym animuszem rozdzielał po gryfie akordy i riffy. Wraz z Mountain wystąpił też na Woodstok '69, kiedy jeszcze ta grupa była w powijakach kariery, mając dosłownie kilkukoncertowy staż. Ich pierwsze trzy albumy są niemal bezbłędne. Szczególnie lubię "Nantucket Sleighride". To ten, gdzie znajdziemy petardy: "Travelin' In The Dark" bądź "Don't Look Around". Lecz Leslie sukcesywnie też od lat publikował solowe albumy, zawierające dobry heavy blues. Nawet jedną taką płytę - "Unusual Suspect" - widzę na podstawie mych archiwalnych rozpisek, zaprezentowałem niegdyś u siebie. Zagrali tam między innymi Billy F. Gibbons, Slash czy Steve Lukather.
Kolejne przykre nagłe pożegnanie.

 

A.M.













środa, 23 grudnia 2020

coraz jaśniej

Od minionego poniedziałku południowa półkula traci dzienne światło, na szczęście nasza północna zyskuje. Jedynie na równiku podział dnia względem nocy to niezmienne dwanaście na dwanaście godzin. Lubię wydłużający dzień. Z początku prawie niedostrzegalny, jednak samopoczucie od razu mam chyba lepsze. No i dzięki ci naturo, że oszczędziłaś na nadchodzące święta mrozów i tego okropnego śniegu. Nic, tylko świętować. No i świętujmy!


A.M.


 

poniedziałek, 21 grudnia 2020

"NAWIEDZONE STUDIO" - audycja z 20 na 21 grudnia 2020 / Radio "Afera" - 98,6 FM Poznań





 

"NAWIEDZONE STUDIO"
z niedzieli na poniedziałek, z 20 na 21 grudnia 2020 - godz. 22.00 - 2.00
 
RADIO "AFERA", 98,6 FM (Poznań)
www.afera.com.pl 


realizacja i prowadzenie: Andrzej Masłowski

 

 

 

ALL ABOUT EVE "Winter Words - Hits And Rareties" (1992)
- December
- Drowning

PET SHOP BOYS "Hotspot" (2020)
- Hoping For A Miracle
- Burning The Heather

MARC ALMOND "Chaos And A Dancing Star" (2020)
- Dust

KEANE "Cause And Effect" (2019)
- Love Too Much
- Phases

TRAVIS "10 Songs" (2020)
- Kissing In The Wind
- The Only Thing {feat. SUSANNA HOFFS}

THE WAR ON DRUGS "Live Drugs" (2020)
- Thinking Of A Place

BEAR'S DEN "So That You Might Hear Me" (2019)
- Laurel Wreath

JOHN ANDERSON "Years" (2020)
- Years
- You're Nearly Nothing

MARIANNE FAITHFULL "A Secret Life" (1995)
- Bored By Dreams
- Love In The Afternoon

CLAIRE HAMILL AND ANDREW WARREN "Summer" (1997)
- Sally Gardens
- The Last Shirt

ANDREA BOCELLI "Believe" (2020)
- Fratello Sole Sorella Luna (Dolce É Sentire)
- Hallelujah - {Leonard Cohen cover}

BOOTH AND THE BAD ANGEL "Booth And The Bad Angel" (1996)
- Dance Of The Bad Angels
- Hit Parade
- Fall In Love With Me

JULEE CRUISE "Floating Into The Night" (1989)
- Falling
- Mysteries Of Love

ILYA "They Died For Beauty" (2004)
- They Died For Beauty

CLAN OF XYMOX "Spider On The Wall" (2020)
- She
- Spider On The Wall

THE STROKES "The New Abnormal" (2020)
- The Adults Are Talking
- Brooklyn Bridge To Chorus
- Bad Decisions

KILLERS "Imploding The Mirage" (2020)
- Running Towards A Place

BIFFY CLYRO "A Celebration Of Endings" (2020)
- Space
- Instant History

MARK KELLY "Mark Kelly's Marathon" (2020)
- Twenty Fifty One
a) Search
b) Arrival
c) Trail Of Tears
d) Brief History

ENYA "And Winter Came ..." (2008)
- White Is In The Winter Night

 

 


Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę, godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań lub www.afera.com.pl
 

"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"

 




niedziela, 20 grudnia 2020

Do usłyszenia w Nawiedzonym Studio

"Nawiedzone Studio" już dzisiaj od 22-giej na 98,6 FM Poznań oraz na afera.com.pl
Zapraszam. Do usłyszenia...


A.M.



czwartek, 17 grudnia 2020

zacinka

Nie wiem, skąd ta raptowna zacinka, przecież jeszcze przed dwoma/trzema miesiącami nie mogłem się Kolejorza nachwalić. Grali zachwycająco. Nawet, jeśli wyniki były takie sobie, sama gra niekiedy olśniewała. Wczoraj przykro było patrzeć, co zrobiła z nami ekipa Kowalczyka, polskiego Portugalczyka Podstawskiego czy ex-Lechity Drygasa. Ich kontrataki były tak bezczelne, tak zuchwałe, że aż kompromitujące. Oglądałem ten mecz skrywając twarz w dłoniach. Po blamażu z Portowcami proponuję tymczasową zmianę nazwy, na Lech 04 Poznań.

Świat piłkarski pożegnał Diego Maradonę, Paolo Rossiego i Gerarda Houliera. Tym samym poszerzyła się futbolowa izba pamięci.
Jeśli już związać swe życie z piłką, to chyba właśnie po to, by twoje nazwisko bywało ozdobą kolejnych edycji Fifa PlayStation. Szkoda życia na zawracanie gitary i grę w polskiej Lig Ę.

Odeszli też aktorzy; pięknie władający polszczyzną Piotr Machalica oraz poznanianka Hanna Stankówna. Nie zapomnę jej znakomitych epizodów, z "Seksmisji", "07 Zgłoś Się", "Kariery Nikodema Dyzmy", "Jana Serce" czy w Barejowskich "Zmiennikach". Byłem niegdyś nawet na jej monodramie w Scenie Na Piętrze - była niesamowita!

Ze słuchanej w ostatnich dniach muzyki wiele zapisałem w radiowym zeszycie. Liczę, że nasze przedostatnie w tym roku spotkanie nie zanudzi Szanownych Państwa, jak i osamotnionego w studio prowadzącego.
Nie posłuchamy jednak najnowszego Paula McCartneya, bo choć premierę "McCartney III" wyznaczono na 18 grudnia, to Nawiedzony zamówił tę płytę u gwiazdora, tak więc siłą ducha nie uda się nic zdziałać przed dwudziestym czwartym.
Oczekuję jeszcze jednej płyty, z datą premiery 18 XII. I to jest jeszcze prezent imieninowy. Oby tylko dotarł w tym roku. Przesyłka wybiera się z Danii, a jak wiemy, ta bliska nas geograficznie monarchia, od dawna wykazuje jakieś komunikatywne problemy z Polską na linii pocztowej. Ale mimo wszystko czekam cierpliwie, bo i zespół mi bliski, a i chyba nie mam innego wyjścia. Mało tego, będzie limitowana edycja dwupłytowa, więc tym bardziej.


A.M.

poniedziałek, 14 grudnia 2020

"NAWIEDZONE STUDIO" - audycja z 13 na 14 grudnia 2020 / Radio "Afera" - 98,6 FM Poznań









 

"NAWIEDZONE STUDIO"
z niedzieli na poniedziałek, z 13 na 14 grudnia 2020 - godz. 22.00 - 2.00
 
RADIO "AFERA", 98,6 FM (Poznań)
www.afera.com.pl 


realizacja i prowadzenie: Andrzej Masłowski

 

 

PENDRAGON "Love Over Fear" (2020)
- Who Really Are We?
- Afraid Of Everything

MARK KELLY "Mark Kelly's Marathon" (2020)
- This Time
- Puppets - {gitarowe solo STEVE ROTHERY}

FISH "Weltschmerz" (2020)
- Garden Of Remembrance
- Man With A Stick

JOHN LENNON "John Lennon Anthology" (1998)
- Oh My Love - {sesja "Imagine", 1971 - zapisana na 8-śladowcu}
- Come Together - {The Beatles cover} - {taken from a live performance at One To One concert, 1972}

COLLAGE "Nine Songs Of John Lennon" (1992)
- Woman - {John Lennon cover}
- Imagine - {John Lennon cover}

THE WHO "The Who By Numbers" (1975)
- How Many Friends
- Slip Kid

BACHMAN-TURNER OVERDRIVE "Four Wheel Drive" (1975)
- Flat Broke Love

JOHN FOGERTY "Fogerty's Factory" (2020)
- Have You Ever Seen The Rain - {Creedence Clearwater Revival cover}
- Proud Mary - {Creedence Clearwater Revival cover}

STAN BUSH "Dare To Dream" (2020)
- Born To Fight
- The Times Of Your Love
- True Believer

STARDUST "Highway To Heartbreak" (2020)
- Can't Stop Lovin' You

ROB MORATTI "Paragon" (2020)
- Break The Chains

TOM ROBINSON "Still Loving You" (1986)
- Still Loving You
- Take Me Home Again

TONY CAREY "For You" (1989)
- No Man's Land (The Blue And The Grey) - {feat. ANNE HAIGIS & ERIC BURDON}
- Heard It On The Radio

TONY CAREY "Blue Highway" (1985)
- We Wanna Live
- Blue Highway

DAVID KNOPFLER "Songs To The Siren" (2006)
- Fire Down Below
- Drowning Pool

RENAISSANCE "Live At Carnegie Hall" (1976)
- Prologue

CAMEL "Breathless" (1978)
- Summer Lightning

ARCADIUM "Breathe Awhile" (1969)
- Poor Lady
- Sing My Song - {utwór pozaalbumowy, singiel}
- Riding Alone - {utwór pozaalbumowy, singiel}

NOW "Spheres" (1991)
- Lost

PENDRAGON "The Window Of Life" (1993)
- Am I Really Losing You

 

 

 

Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę, godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań lub www.afera.com.pl
 

"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"

 


niedziela, 13 grudnia 2020

przegląd wydarzeń

Ostatnio mą uwagę zwróciły ekologiczne ceny niektórych winyli. Ekologiczne, bowiem przyjazne otoczeniu, no i rzecz jasna naszym kieszeniom. Popatrzyłem, to mam, to mam, to także, aż wreszcie: nie mam Led Zeppelin "Presence". Se kupię - pomyślałem. Cena 44,99 złotych. Naprawdę niżej się nie da. Później to już tylko za darmo. No to płyta pod pachę i zasuwam do kasy, aż tu znienacka dobiega mnie głos znajomego pracownika działu obsługi klienta: "pan poczeka, coś panu utnę". Z obawy chwyciłem za rozporek, a tu niespodzianka, pan coś poszperał w komputerowym systemie, po czym lotem błyskawicy drukarka wypluła blankiet A4, a tam cena zniżona do 41,94 zł. Rozejrzałem się, myślę: w nogi, bo jeszcze się odmyśli. I oto mam. Nowizna "Presence" na LP. Po dawnym egzemplarzu, zdecydowanie zajechanym, zadowalałem się do tej pory dwoma CD - w tym jednym japońcem - ale winyl to zawsze winyl, a jego brak nie dawał spokoju.

Ambitnie śledzę emitowany na Canal+ serial "Król" - choć serialowy nie jestem. Dlatego nie noszę zamiaru zakupu przewodnika o 1001 seriali, jakie należy obejrzeć. Widziałem ostatnio taką cegłę w Świecie Książki. Co to, to nie, jeszcze nie w tym wcieleniu. Ale "Króla" oglądam i bardzo lubię. Sami negatywni bohaterowie. Nie ma tam nikogo do polubienia. Doskonale pokazana atmosfera przedwojennej Warszawy roku 1937. Mocno gangstersko, bo i wówczas raczej sielanki nie było. Polska podziałów, wrogości, nienawiści, antysemityzmu, ale też trafny szkic, czym bywały np. takie oddziały endeckie. Niezłe aktorstwo. Całkiem sprawny, choć dotąd raczej marginalizowany Michał Żurawski, lecz przede wszystkim znakomici Borys Szyc i Arkadiusz Jakubik, którym dano więcej pograć, niż legendarnym Januszowi Gajosowi, Annie Nehrebeckiej czy Andrzejowi Sewerynowi. Ciekawe, jak w tamtych realiach poradziłaby sobie dzisiejsza elita, której za głupie decyzje codziennie groziłoby poderżnięcie gardeł? Może dlatego też pewien dziadyga każdego dnia drży jak liść, jednocześnie ufnie licząc, że ochrona nigdy się nie zdrzemnie.

Kupujcie polskie - ostatnio nawinęło mi się na którymś ze sklepów. Zabrzmiało podobnie do: nie kupujcie u Żyda. Nie zaopatrzę się nigdy w żadnym dyskryminacyjnym sklepie. Podobnie, jak nikt dotąd nie wmówił mi, że polskie oznacza lepsze. Bo na tej zasadzie, nie miałbym w domu najlepszej muzyki tego świata. Każdy mający dobrze natemperowane ucho wie, że polski rock w 99 procentach bywa siermiężny, a na dodatek realizują go faceci ubierający flanele. 

Miło mi poinformować, iż ostatnio nie umarł nikt bliski memu serca. Żaden artysta muzyk, tym bardziej żadna wybitna polska aktorka. 

Na dzisiaj dużo ładnej i nieładnej muzyki. Oby jednak tylko niegrzecznej, bo przecież nie byłoby nic gorszego, gdybym z Nawiedzonego Studia uczynił ciepłe kluchy.
Do usłyszenia o 22-giej na 98,6 FM Poznań lub afera.com.pl


A.M.


piątek, 11 grudnia 2020

MARK KELLY "Mark Kelly's Marathon" (2020)

 


 

 

MARK KELLY
"Mark Kelly's Marathon"
(EDEL)

****

 

 

Już w połowie lat dziewięćdziesiątych Mark Kelly nosił się z zamiarem nagrania solowej płyty. W tym celu próbował nawet nawiązać kontakt z młodym i utalentowanym Stevenem Wilsonem, jednak tamten najwyraźniej był tak pochłonięty swoimi Porcupine Tree, iż klawiszowiec Marillion nie doczekał się odzewu. Tym samym zamiar schował do szuflady. Na długo, bardzo bardzo długo.
Mark Kelly's Marathon tworzą niemal sami nowicjusze. Za wyjątkiem rzecz jasna lidera oraz perkusisty Henry'ego Rogersa - członka angielskiej formacji DeeExpus, w której przez pewien czas działali obaj ci panowie.
Wokalistą natomiast jest kompletnie dotąd nieznany Oliver M Smith. Jego lekko zabrudzony głos pewnie bardziej nadawałby się do muzyki podobnych zespołów, co Stone Temple Pilots, Bush czy Pearl Jam, jednak jego teoretycznie zawężony względem progrocka rejestr, poradził sobie tutaj na każdej płaszczyźnie. Niekiedy nawet nasuwając przyjemne skojarzenia z Peterem Gabrielem.
Wśród rozbudowanej sekcji grupy Marathon jest jeszcze niejaki Conal Kelly - basista i gitarzysta, a w sferze rodzinnej Marka Kelly'ego, jego bratanek. Składu dopełniają, gitarzyści John Cordy oraz Pete Wood, plus goście, wśród których Marillion'owy Steve Rothery.
Mark Kelly pozwala pograć wszystkim. Muzyk nie ma ambicji realizowania się w fortepianowej maestrii, która dla fana rocka mogłaby okazać się jedną wielką nudą, a takie płyty na solowym gruncie lubi niekiedy realizować Rick Wakeman. Dlatego "Mark Kelly's Marathon" ma szersze spektrum działania, a tym samym odbioru. A to, że omawiany album wydaje się niemal wymarzoną pozycją dla wielbicieli Marillion, jak też sprzyjającego tej grupie okolicznego progrocka, wiemy od pierwszych efektów i dźwięków intra "Shoreline", które stanowi za przepustkę do rozwinięcia skrzydeł mini suity "Amelia". Ten ponad 11-minutowy, trzyczęściowy utwór, zaopatrzony w trochę rozmarzoną aurę oraz bogate, acz w konsekwencji subtelne instrumentalizacje oraz aranżacje (okazałe szeroko pojęte partie klawiszowe, do tego a'la Marillionowskie gitary, plus zaangażowany śpiew Smitha), odnosi się do amerykańskiej pilotki Amelii Mary Earhart. Ta awiatorka, na krótko przed II Wojną Światową, podczas lotu dookoła kuli ziemskiej, zaginęła bezpowrotnie, i dopiero przed bodaj dwoma laty na jednej z opustoszałych wysp u wód Pacyfiku odnaleziono kości kobiety, które jak się okazało, odpowiadały właśnie jej. I taki oto niezwykły utwór rozpoczyna tę płytę. Kończy zresztą podobnie zasobny długas. A nawet zasobniejszy, bowiem czteroczęściowe "Twenty Fifty One" to ponad 15 minut grania, zawierające olśniewający i także niekrótki fragment "Arrival". Ponownie rozgościła się tutaj Marillion'owska aura, nawet Oliver M Smith nabrał fragmentarycznie teatralnego zacięcia w głosie, niczym Fish z okresu 83-87. Absolutny kawał pięknej muzyki, który w warstwie literackiej sięga tematyki science-fiction, opowiadając o technologicznej awarii w przestrzeni kosmicznej, co zresztą Mark Kelly w kilku miejscach przyozdobił nieziemsko brzmiącymi partiami klawiszy, niemal sci-fi filmowym rozmachem, a w inicjującej części "Search" odpowiednimi space-efektami. Myślę, nie pogardziłby tym movementem nawet maestro Jean-Michel Jarre.

A co w środku płyty? Dwie 6/7-minutowe kompozycje ("When I Fell" oraz "Puppets") plus jedno niespełna czterominutowe "This Time". To ostatnie, jako jedyne w zestawie dystansuje się od rocka progresywnego, nawet niewinnie puszczając oko pod radiowe strzechy. Z pozostałych dwóch, pełnym blaskiem zalśniło "Puppets". Cóż za albumowy klejnot, a jednocześnie bezpośredni ukłon w stronę wielbicieli Marillion. Gitarowe solo zaproszonego tu Steve'a Rothery'ego to chyba najpiękniejsze granie, jakiego dokonał on w ostatnich wielu latach. A jeszcze na dobitkę, Kelly tu tak porozpychał się ze swym klawiszowym królestwem, że cały anturaż tej kompozycji niemal jammująco popada w trans. O ile, niemal całe "Mark Kelly's Marathon" zapewne przyjemnie popieści uszy, o tyle ten konkretny fragment doda skrzydeł. A pomimo niespiesznego przecież przebiegu płyty, wyskakuje on znienacka, niczym mol z poruszonego w szafie odzienia. Dzięki "Puppets" siłą wyobraźni możemy poczuć smak latania, nawet jeśli dotąd nie wgryźlibyśmy się jeszcze w lewitującą tematykę całego albumu. Jednak na "Mark Kelly's Marathon" wyczuwam, wcale nie chodzi o kolejne dążenie do umiejętności latania, takiego spod skrzydeł Ikara, a raczej o lot mający na celu poprawę ginących komunikacji międzyludzkich. I jest to niemal kosmiczna misja, a wręcz nawet zaplanowana inwazja, taka w celu ratowania przemijających w nas wartości.
Ten album daje siłę całemu współczesnemu rockowi progresywnemu. A więc gatunkowi, który coraz częściej nuży niż ekscytuje. Szczypta miodu do uczucia, które między nurtem właśnie tego typu grania a mną, ostatnio mocno się schłodziło.

 

A.M.

 

czwartek, 10 grudnia 2020

FISH "Weltschmerz" (2020)



 

 

FISH
"Weltschmerz"
(CHOCOLATE FROG RECORD COMPANY)

***




Od poprzedniej płyty "A Feast Of Consequences" upłynęło siedem lat. W tym okresie wiele się wydarzyło, zarówno w życiu Fisha, jak i w kręgu jego najbliższych. Umarł mu ojciec, on sam borykał się z kręgosłupem i sepsą, spędzając nieco czasu w szpitalu, a jeszcze ostatnie wydarzenia związane z kowidem, tylko dopełniły goryczy. Wszystko to tylko odsuwało w czasie wydanie "Weltschmerz", którym zresztą Derek W. Dick postanowił pożegnać się ze swoimi fanami. Inna sprawa, że i tak nikt w to nie wierzy.
W ostatnim czasie świat stał się zupełnie innym miejscem do życia, tak więc Fish do wielu wcześniej zamierzonych względem "Weltschmerz" wątków, doszlusował jeszcze kilka najnowszych przemyśleń. Lecz, co cieszy przede wszystkim, Artysta wciąż dysponuje charakterystycznym i lubianym przez progrockową brać głosem, nawet jeśli już nie tak silnym, jak w czasach Marillion, bądź w pierwszych latach solowej kariery. Ale Fish to przede wszystkim osobowość. Ktoś, kto potrafi przykuwać uwagę, kogo słucha się z takim respektem, na jaki wskazuje jego postura.

"Weltschmerz", z niemiecka oznacza "ból świata", a my w wielu odcieniach właśnie tego tutaj doświadczamy. Tradycyjnie, jak to u Fisha, całość trzeba nie tylko przesłuchać, ale i przeczytać. W tekstach, czy to kilkuminutowych piosenek, czy też wyrośniętych do granic mini suit "piosen", nie brak inteligentnych metafor, jak też prosto bijących w oczy sugestii, głównie związanych z osobistymi przeżyciami.
Na dwóch płytach zestawiono blisko 85 minut muzyki. Nie do końca absolutnie nowej, bowiem posiadacze wydanej przed dwoma laty EPki "A Parley With Angels", znają już trzy z dziesięciu dostępnych tu kompozycji ("Man With A Stick", "Little Man What Now?" oraz "Waverley Steps").
Szkoda, że to kolejne dzieło Fisha, na którym od strony muzycznej nie znajdziemy zbyt wielu zapamiętywalnych motywów, jak również melodii chcących się nucić bez końca czy unieśmiertelnionych solowych partii klawiszy lub gitar, po których nie ustępują podskórne mrowienia. Jednak wyznawcy sprawdzonej od lat rzetelności, nie oczekują od Fisha kolejnych "Kayleigh" czy "Lavender". Wszyscy jedynie pragną go takim, jak tu i teraz, odczuwającego dzisiejsze radości, troski, bóle, zamiast zajmowania się prehistorią.
Szczególnie urzekła mnie otwierająca drugą płytę ballada "Garden Of Remembrance". Rzecz objawiająca lęk, kiedy człowieka dopadnie choroba wypuszczająca z niego wspomnienia. Lubię taką czułość w głosie Fisha. Jakże udanie współgrającą z fortepianem oraz subtelnymi wtykami gitary akustycznej oraz poruszającymi się niczym gołębi puch smykami.
Wciąż świetnie wypada znane już ze wspomnianej EPki, niemal przebojowe "Man With A Stick". Chyba najbardziej staroświecko brzmiący tutaj kawałek. Przy odpowiednim aranżu pasowałby nawet do Marillion okresu 83-87.
Broni się również, wzbogacone saksofonem Davida Jacksona (muzyka Van Der Graaf Generator) "Little Man What Now?" - i to także znana nam rzecz z tej samej EPki. Następuje tu emocjonalnie stopniowana liryka, taka w muzycznym języku od pianissimo aż po forte. Fish z każdą chwilą robi się jakby dosadniejszy, podobnie jak opętany obłędem saksofon Jacksona, którego obecność zapewne ucieszy wielbicieli, nie tylko VDGG, ale i King Crimson. I to są szczególne te chwile, jeśli chodzi o samą muzykę. Za resztą przemawiają teksty, wobec których muzyka wydaje się być jedynie elementem akompaniamentu. Wielbicieli epickiego, niekiedy narracyjnego Fisha, nie oderwiemy od tego albumu nawet, gdyby za oknem właśnie padał deszcz dwudziestodolarówek. I tak, w "The Grace Of God" m.in. usłyszymy: "...uśmiecham się ku ciemności, mrużę oczy, by ukryć ból...", a gdzieś kapkę później: "...słyszę szmer pustych korytarzy, szlaków samotnych duchów...". Z kolei, w kontekście ostatniego dzieła, w idealnie zatytułowanym i jednocześnie zabarwionym na folkowo "The Party's Over" (tu także na saksofonie David Jackson), Fish bywa jeszcze mocniejszy: "... dość tego całego walenia bzdur. Pragnę pożegnać wszystkich moich przyjaciół. Wino opróżnione, mój kielich pusty, zatem rozwalam butelkę w drobny mak...", po czym: "... piękni ludzie już dawno umarli. Przykro powiedzieć, ale nie przyjmuję twojego zaproszenia. Przesyłam pozdrowienia, na mnie już czas...". Pod względem literackim niesamowite jest również zorkiestrowane "Rose Of Damascus". Tylko szkoda, że podczas tych blisko 16 minut, jedynie w środkowym stadium muzyka nie stoi w miejscu. Ta mocno nagięta w czasowych ramach stereotypu piosenka, dotyka problemu pewnej syryjskiej uchodźczyni. Naszym zmysłom staje ludzki dramat, w którego wojenne tryby Fish wplótł równie odpowiednie dla rejonów Bliskiego Wschodu akordy - "... znalazła się w gruzach, w gruzach swoich wspomnień, w świecie zepsutym, którego nie potrafiła rozpoznać..." (...) "... poczuła piasek przesuwający się pod swymi stopami, a fale biły o oświetloną księżycem plażę... ". No i jeszcze koniecznie tytułowy finał "Weltschmerz" ("... wstąp na barykady i stań w obronie świata..."). Bo tytułowy "Ból Świata", to według Fisha bezdomni i głód, ubodzy i samotni oraz zapomniani i porzuceni.
Niełatwe dzieło i na pewno niekomunikatywne w sensie radiowym, wymagające skupienia oraz nieoczekiwania jakichkolwiek nawiązań do czasów Fisha spędzonych w Marillion.
Trudno uwierzyć, by na tym etapie Fish zakończył tworzenie. Myślę jednak, że jeszcze przed nim wiele dróg, zakrętów, zawirowań, rozgałęzień, wertepów ...


A.M.


JOHN FOGERTY "Fogerty's Factory"



 

 

JOHN FOGERTY
"Fogerty's Factory"
(BMG)

***

 

 

"Fogerty's Factory" nie tylko stanowi za ukłon w stronę 50-letniego albumu Creedence Clearwater Revival "Cosmo's Factory", ale to także nazwa tymczasowego familijnego zespołu Johna Fogerty'ego, jaki powstał w czasach trwającej właśnie pandemii. Zasilają go: John Fogerty, plus jego pełnoletnie dzieciaki; 18-letnia Kelsy, 27-letni Tyler oraz 28-letni Shane. Do tego dochodzi zabawna okładka, będąca mrugnięciem oka właśnie w kierunku "Cosmo's Factory". I z nią rodzina Fogertych chyba najbardziej się naharowała. Bo, o ile na dawnym klasyku muzycy CCR odpoczywali w sali prób, przez co na przednią szatę wybrano po prostu jedną z naprędce ustrzelonych fotografii, o tyle współczesne sprokurowanie czegoś na tamtego modłę okazało się wyzwaniem nie lada. Trzeba było od jednego z sąsiadów pożyczyć stosowny rower, dobrać do odtworzenia dawnej aury pomieszczenia odpowiednich kolorów i tła, a i też poszukać innych potrzebnych rekwizytów. Jednak, pomimo zręcznej okładki i sugestywnego tytułu, "Fogerty's Factory" nie ma nic więcej wspólnego z płytą "Cosmo's Factory". Nie jest to żadna jej replika, mało tego, nie znajdziemy tu nawet jednej z niej wywodzącej się kompozycji. W zamian zaś otrzymamy trochę piknikowe granie, choć cały czas trzymające fason innych country/folk-rockowych przebojów CCR ("Have You Ever Seen The Rain", "Proud Mary", "Tombstone Shadow", "Bad Moon Rising" czy "Fortunate Son") plus drugie tyle zaczerpnięte z solowego poletka Fogerty'ego ("Centerfield", "Don't You Wish It Was True", "Hot Rod Heart", "Blue Moon Nights" i "Blueboy"), a do tego jeszcze scoverowane - w ich przypadku nawet z odpowiednimi kowido-politycznymi prelekcjami - "Lean On Me" Billa Withersa oraz "City Of New Orleans" Steve'a Goodmana.

Album ciekawostka, którego nie należy traktować śmiertelnie serio. To tylko dobra na odizolowaniu od reszty świata zabawa, ale też w pewnym sensie obraz przepełniony nadzieją. Fajnie, że byłego szefa CCR w okresie wiosny i lata br. naszła chęć pogrania tak utytułowanej przecież muzyki, i to w kręgu najbliższych, dla których zazwyczaj brakuje czasu, gdy harmonogram koncertów oraz sesji studyjnych wymusza inną rzeczywistość. Chwała więc za każdy tego typu ruch, szczególnie w obecnej katastrofalnej sytuacji koncertograficznej.




A.M.