niedziela, 31 maja 2020

"NAWIEDZONE STUDIO" - audycja z 31 maja na 1 czerwca 2020 / Radio "Afera" - 98,6 FM Poznań





Dwunasta niedziela przymusowej radiowej absencji.
Z racji nieczynnego do jesieni br. studia, zaplanowano odtworzenie materiału archiwalnego. 




"NAWIEDZONE STUDIO"
z niedzieli na poniedziałek, z 31 maja na 1 czerwca 2020 - godz. 22.00 - 2.00  w   RADIO "AFERA", na 98,6 FM (Poznań) lub na www.afera.com.pl




Nie żałujmy sobie (dzisiejszej) wiosny ...




A.M.



tajemniczy podróżnik

Gdy tylko otworzą kina, teatry i sale koncertowe, przejdę się na cokolwiek. Tak jestem spragniony. Do niedawna byłem gotów wybłagać nawet mecz koszykówki, byle tylko na żywo. A teraz, gdy widzę te puste stadiony, podgrzewane dopingiem z magnetofonu, przybija mnie to bardziej od porażki Kolejorza z Legią. Tak swoją drogą, ile wart ten nasz poznański Lech, jeśli co już tradycją, przegrywa każdy najważniejszy mecz sezonu. I na co mi te wszystkie sukcesiki ze Stalą Mielec (nawet jeśli stanowią za kolejny etap ku Pucharowi Polski) czy jakimiś Rakowem lub niewirusową, a z Kielc Koroną, skoro przyjeżdża Legia, wślizguje jedną przypadkową brameczkę, i po sprawie.

Tegoroczny maj najchłodniejszy od lat, a przecież mówi się o ocieplaniu klimatu. Fakt, zimy zelżały do termy przedwiośnia i dopasowały się do reszty roku. A propos, gdyby ktoś zaspał, od jutra czerwiec.

Dziękuję Maćkowi Bobykowi za wspomnienie na Facebooku czasów naszej współpracy. Miło dowiedzieć się, że moje audycje wywarły niemały wpływ na jego muzyczne lata młodzieńcze.
Szkoda, że o kontekście radiowym ostatnio mówimy w czasie przeszłym, a wielu ludzi pochowało się, jak gdyby ich nigdy nie było. Do jesieni rozgłośnia zamknięta. Ktoś ważny zasugerował, że autorzy wieczornych audycji mogą się nagrywać. Fajnie. Gdybym tylko był nowoczesny... lub, gdyby rękę wyciągnęła do mnie zwyczajna koleżeńska pomoc... Nie, żebym zmuszony był się upraszać, skomleć... Jeśli moja dotychczasowa robota była coś warta, kiedy, jak nie teraz, pragnąłbym się o tym dowiedzieć. A tak, każdy uprawia własny ogródek i pilnuje, by tylko on lśnił. Młodzież na traktory, reszta do skansenów.

Zmarł Jerzy Pilch - pisarz, felietonista. Kilka niegdyś przeczytałem, a jego "Pod Mocnym Aniołem", w swoim czasie udanie przeniósł na ekran Wojciech Smarzowski. Ktoś kiedyś Jerzego Pilcha zapytał, czy pisałby nawet dla jednego czytelnika? - Tak, pisałbym. - Prawdziwy misjonarz. Człowiek w literackim świecie z powołania.

Kupiłem jazzową płytę. Kompaktową. Tak, by nic nie szumiało, nie potrzaskiwało i nie zakłócało wrażeń. Zdobyłem się na ten krok sam z siebie, bez niczyjej ingerencji. W zasadzie, dla jednego utworu. Utworu, który działał na mnie od zawsze niepokojąco. Zapragnąłem go mieć. Grupa nazywa się Weather Report. Utytułowana formacja, złożona z samych wirtuozerskich osobowości. Gdyby uprawiany jazz podrasowali rockiem, byłbym ich fanem. Ale nawet brak sprzężeń i fuzów nigdy nie przeszkadzał mi zachłystywać się kompozycją "Mysterious Traveller". Tak, to ten groźny w nastroju numer, o którym dobrych kilka razy wspominałem w radio. W młodości zawsze miewałem, a i miewam nadal ciarki, przynajmniej przy kilku jego fragmentach. Stawiam na półce i na pewno jeszcze nie raz, nie dwa, posłucham.

Mundi ugotowała zupę ze szparagów. Żonka w weekendy gotuje restauracyjnie. W naszej kuchni zapachniało wiosną. Na stole pietruszka, świeżo krojone pomidory, małosolne ogórki, do mięsa mój ulubiony i mało skomplikowany różowy sos, z jogurtu i ketchupu, a w zanadrzu jeszcze konserwowy groszek, który w symbiozie z majonezem wytwarza ala śmietankową połać. Teraz jeszcze przydałoby się trochę apetytu. A tego coś mniej. Pewnie za dużo rozmyślam. Uspokajam, nie chudnę, trzymam się. Jak najbardziej niezdrowe nachosy z serowym dipem zręcznie uzupełniają kalorie, a przecież w zamrażalniku jeszcze kula kasatów - piszemy: cassate. Nikt do dzisiaj nie wymyślił lepszych, i niech się wypchają ci wszyscy rzemieślnicy, wszelacy spece od eko/bio/lodów.

Dzisiaj dużo słońca. Polecam spacery, jeszcze raz spacery. 



A.M.




sobota, 30 maja 2020

TAME IMPALA "The Slow Rush" (2020)





TAME IMPALA
"The Slow Rush"
(MODULAR / FICTION / CAROLINE)

****





Grupę Tame Impala stanowi w zasadzie jeden facet, Kevin Parker. Niegdyś miał słabość do rocka, lubił też poeksperymentować na gitarze, jednak od pewnego czasu ulega sympatiom synth-popowym. Czwarta płyta tego utalentowanego i coraz bardziej wysublimowanego Australijczyka zawiera sporo niekaleczącej elektroniki, popartej delikatnym, niekiedy przetworzonym śpiewem. Całość brzmi nowocześnie, pomimo iż słychać wpływy nawet starego disco. Są tu miłe dla ucha bity, jak i równie zgrabne melodie. I choć cały album "The Slow Ride" wydaje się już teraz być jednym z większych muzycznych wydarzeń roku, a niemal połowę jego potoczystej zawartości stanowią udane single, trudno będzie ten inteligentny pop dostrzec w większej dawce na radiowych falach FM.
Niełatwo z tej wyjątkowo wyrównanej płyty wyróżnić jakiś jeden konkretny fragment. Na dobry początek postawmy może na opatrzone teledyskiem "Lost In Yesterday", ale równie dobrze mogłyby dostąpić tego zaszczytu, przebojowe "Posthumous Forgiveness" czy niesinglowe "Instant Destiny". A może nawet, najdłuższe w zestawie, finałowe "One More Hour". Każda z tych piosenek stanowi za dowód wysokiej jakości, jednocześnie tworząc segment rozpoznawalności wypracowanego przez Parkera stylu.
Tame Impala mają się dobrze, choć nie dorobili się jeszcze w pełni wzorcowej płyty. Myślę o takiej pomnikowej. A jednak, z najmocniejszych fragmentów "The Slow Rush" czy poprzedniej "Currents", da się już wyłapać pewne zalążki nadziei. I kto wie, być może kolejne dzieło ...


A.M.


piątek, 29 maja 2020

gwiazda rocka

Pani na Poczcie realizując awizo nie zaakceptowała moich bazgrołów. Proszę czytelnie - usłyszałem. Po czym dodała: ma pan podpis jak gwiazda rocka. Opuszczałem placówkę z uniesioną brodą, dawno nie usłyszałem nic milszego.

Wspaniałe 3-minutowe wystąpienie Zbyszka Hołdysa u Tomasza Lisa na kanale Newsweek. Polecam, powinni tego posłuchać dzisiejsi radiowcy. Szczególnie wszyscy włodarze niekumający własnej misji oraz niedoceniający prawdziwych pasjonatów. To właśnie oni wymieniają rekiny na leszcze, czyli ludzi z potężnymi kolekcjami płyt, na nic niewartych strumieniowców. Ludzi bez historii, bez pasji, bez miłości do muzyki. Na zwyczajnych szansonistów, którym się tylko dużo wydaje, a których wiedza oraz domowe archiwa są tak puste, jak ich darmowo ściągnięte z sieci spojrzenia. Nie przeszkadza im to jednak realizować snów o potędze. Upokarzające.

Przed kilkoma dniami dowiedziałem się o śmierci Moona Martina. Piszę o tym dopiero dziś, ponieważ wcześniej nie byłem w nastroju. 
Moon Martin - amerykański śpiewający gitarzysta, gwiazda być może nie pierwszej wielkości, ale na pewno żaden słabeusz, skoro docenił go sam Robert Palmer.
Martina na pewno lubiano u naszych zachodnich sąsiadów. Na tamtejszych bazarach często widywałem jego płyty, ale pod literką "m" nie brakowało ich też w składach zdemilitaryzowanych już sieci City Music bądź kapitalnego WOM.
W jego muzyce pobrzmiewały lata 50/60-te. Płynna mieszanka r'n'rolla, rockabilly, a i niekiedy miksu rocka ze sweetly songs. Jego wysmakowane, i aż rwące nogi do tańca piosenki, miały się w okresie 70/80's bardzo dobrze. Szkoda, że na naszych dyskotekach, ci wszyscy spece od kaset magnetofonowych pomijali je na rzecz kiczowatych italo disco lub tego wydzierusa Adama Anta.

Całkiem niedawno - na poprawę humoru - stacja Planete+ wyemitowała dokument o Pierre Richardzie. Francuskim komiku, dziś już wiekowym panu, który wciąż występuje, tyle, że z racji uśpionej zwinności, w innym repertuarze. Jego okres komediowej sławy to całe lata siedemdziesiąte i początek kolejnej dekady.
Uwielbiałem faceta. Jako dzieciak kwicząc ze śmiechu wycierałem podłogi. Niestety, tego typu poczucie humoru, choć dla mnie wciąż atrakcyjne, mocno się zestarzało. Może dlatego, że nie jest chamskie, nie ma w nim agresji, prostactwa plus obowiązkowej tuby przekleństw.
Pierre Richard, w kreowanej przez siebie nieporadności, to przezabawny facet. Jego wizualny komizm, budowany grą ciałem, to prawdziwa ozdoba francuskiego komediowego kina okresu dominacji Louisa De Funesa. Jakże różne osobowości, które ramię w ramię ubarwiały me szczenięce lata.

P.S. A propos przywołanej przez Zbyszka Hołdysa piosenki "It's A Hard Life"...



A.M.


niedziela, 24 maja 2020

"NAWIEDZONE STUDIO" - audycja z 24/25 maja 2020 / Radio "Afera" - 98,6 FM Poznań




"NAWIEDZONE STUDIO"
z niedzieli na poniedziałek, z 24/25 maja 2020 - godz. 22.00 - 2.00
 
RADIO "AFERA", 98,6 FM (Poznań)
www.afera.com.pl 


realizacja: =====
prowadzenie:   =====


- ciąg dalszy przymusowej absencji
- odtworzono materiał archiwalny







Jedenasta niedziela radiowej kwarantanny.




=================================

Nie musiałem być słuchaczem Trójki, by w swoim czasie skompletować taki zestaw:




Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 

"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"




kanał

Założyłem kanał na You Tube, jednak pierwszy udostępniony jeszcze tej nocy film usunąłem niemal od razu. Gdy tylko sprawdziłem efekt końcowy całość poszła do kosza.

Nie spotkamy się prędko. Do końca czerwca na pewno, a ile jeszcze dłużej, licho wie. Okazuje się, że o zdrowie radiowców z Afery zamartwia się pewien pan profesor doktor habilitowany inżynier, i czego mu tam jeszcze tytularnie nie dopięto. Fajnie, że myśli również o mnie. Chyba bardziej niż ja sam. Szkoda jednak, że nie było go przy mnie, gdy w 2014 trafiłem do szpitala, a w 2018 pewna pani doktor z SOR-u bardzo zadrżała o moją nogę.
Paskudnie czuje się radiowiec pełen weny i sił, który aż rwie się do pierwszego składu, lecz ktoś ważny sadza go na ławie rezerwowych. I tak, za tydzień, za dwa także, i co ciekawe, taki coach nawet wie, że za cztery tygodnie też jego zdrowy zawodnik nie nada się do boju. Naprawdę fascynują mnie tak tęgie umysły, w dodatku mające w sobie niespotykany pierwiastek przewidywalności.
Z każdą kolejną niedzielą nabieram w usta rezygnacji, ale wiem wiem, w sumie kogo to obchodzi? Kogo, skoro ważny pan decydent zaryglował się od środka, i co dla niego znaczy jakaś tam audycyjka, jakiegoś mało znaczącego dziennikarza, w dodatku ze studenckiej rozgłośni. Poza tym, pewnym jest, że i tak nikt nie stanie w walce o jak najszybszy powrót Nawiedzonego Studia. No bo komu chciałoby się poświęcać czas, a już tym bardziej napisać w sprawie list? Po co, przecież jest tyle innych ważniejszych zajęć. A ja Drodzy Państwo duszę się w tej nieradiowej rzeczywistości, choć nie jestem w tym odosobniony. Wiem przecież, jak obecnie czują się będący na bruku dziennikarze Trójki oraz jej słuchacze. Radiostacji, z którą nigdy się jakoś nie utożsamiałem, ale poprzez wyciek ostatniej lawy syfu, solidaryzuję się z wszystkimi dotkniętymi. Z zadeptanymi, zeszmaconymi i pozbawionymi kontynuowania pasji. Jak ja to rozumiem. A rozumiem, bo też kocham tę naftę. I też czuję, że mnie z niej ograbiono.
Dyrektor Trójki Tomasz Kowalczewski oraz prezeska Polskiego Radia Agnieszka Kamińska, własny nieprofesjonalizm aż nadto uwypuklili w partyjnych działaniach cenzorsko-destrukcyjnych. Natomiast niedawne posiedzenie Komisji Kultury - w temacie obecnej sytuacji w Trójce - tylko ośmieszyło działanie obecnego zarządu przy Myśliwieckiej. To była prawdziwa Norymberga, w której ławach zasiedli obecni i byli dziennikarze Trójki, którzy wręcz zmiażdżyli ten wystawiony pod hańbę koedukacyjny duecik.
I właśnie na przykładzie Trójki widać, jak obecna władza dobiera się do wszystkiego. Tak działa całe nasze państwo. Wyżera się poszczególne organizmy od środka, całkowicie je rujnując. W Trójce rozpanoszyło się rządzenie poprzez strach oraz likwidowanie symboli niezależności.
Media, niegdyś publiczne, dziś bezwzględnie realizujące propagandę oraz linię partyjną, od kilku lat przestały już pełnić funkcje przypisane im w państwie demokratycznym. To tylko dowodzi, iż komunizm w Polsce Ludowej został obalony tylko formalnie, mentalnie jednak wciąż trwa. A przywódca tej całej bandy - Jarosław Kaczyński, to typowy PiSkomuch, tyle, że dla zmyły, z krzyżem w dłoni.

Ktoś zapytał niedawno, czy podoba mi się piosenka Kazika "Twój Ból Jest Lepszy Niż Mój"? Uważam, że odniosła skutek. Uderzyła w cel, spełniła swą rolę, i za to jej chwała. Natomiast muzycznie to oczywiście katastrofa. Mimo wszystko chylę przed nią czoła, ponieważ wiele innych protest songów czy challenge-rapów biło i bije tylko głową w mur, a Kazik go rozwalił. 

W miniony piątek na Teatralce dosłownie wpadliśmy na siebie z Majką Chaczyńską. Całkiem przypadkowo. Rzuciliśmy się sobie w ramiona. Ucieszyłem się jak cholercia widząc zawsze pozytywną Majkę, a i przecież nadworną realizatorkę Nawiedzonego Studia. To jeden z nielicznych pozytywów tej niemal całkowicie zmarnowanej wiosny. Ale, że nieco wcześniej była też okazja przejażdżki tramwajem, rzucił się mym oczom kolejny obowiązujący absurd. Do niedawna, gdy pandemiczna histeria była mocniej podkręcona, w tramwaju mogło przebywać do 19 osób, teraz aż 72, pomimo iż liczba zachorowań nie kruszeje. I ja się pytam, kto te osoby policzy? Kto jest w stanie sprawdzić, czy bimbą podróżuje właśnie 71 osób, czy może stanowiących limit 72, a być może jest tych ludzi w danej chwili 73? I gdyby nawet zainstalowano jakiś przelicznik tych osób, ciekawi mnie, kto dociekłby sprawiedliwości, która z nich stanowi za tę nadliczbową? Rozumiem, że zainstalowano jakieś pluskwy fotokomórki, a te w razie czego wyjaśnią, że ta oto pani spóźniła się o ćwierć rękawa, więc musi niezwłocznie opuścić pojazd. To niemal tak samo głupie, jak zarządzone na świeżym powietrzu kneblowanie nosa i ust. 

I tak jeszcze na koniec. Katalog ostatnich wydarzeń skutecznie zaoferował dużo zwątpienia, a i odebrał mi jeszcze więcej radości. I co gorsza, z każdym dniem do wszystkiego się przyzwyczajam - niestety.






Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 

"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"




poniedziałek, 18 maja 2020

TOTO "Old Is New" (2018/2020)










TOTO
"Old Is New"
(SONY MUSIC)  ***1/2






Wydane przed dwoma laty "Old Is New" było dotąd jedynie nierozerwalną częścią wielopłytowego boxu "All In 1978-2018". Wydawnictwa złożonego z konkretnych albumów dyskograficznych, koncentrującego się na dorobku grupy okresu współpracy z koncernem Sony Music. Teraz "Old Is New" pojawia się również samodzielnie. To dobra wiadomość dla posiadaczy wszystkich pozostałych płyt Toto, którzy dla tego jednego tytułu nie muszą jeszcze raz kupować całej posiadanej reszty.
Trzy nagrania poznaliśmy już na składance "40 Trips Around the Sun" ("Alone", "Spanish Sea" oraz "Struck By Lightning"). Nie okazały się one wartością tej miary, co głównym kompilacji powodem wyselekcjonowane przeboje. Dlatego zachodziła obawa, że "Old Is New" także zrodzi niewiele istotny zestaw, głównie utkany z kawałków dotąd nigdzie niechcianych - spłodzonych w latach 1978-2017. A jednak, pomimo iż Toto na tej płycie faktycznie nie prezentują niczego oszałamiającego, w ostatecznym rozrachunku nie jest tak źle. Po raz kolejny otrzymujemy inteligentny pop-rock, tworzony przez muzyków, których umiejętności
mogłyby ich pociągnąć w stronę jazzu. Każdy to osobliwy instrumentalny żongler, który mógłby i powinien zainfekować współczesną, często niedoedukowaną muzycznie młodzież. I tu wypada uzupełnić, otóż aktualna kiepska muzykalność naszego narodu, w dużym stopniu wynika z bolesnego amputowania w szkołach zajęć wychowania muzycznego, co grozi skutkami nieodwracalnymi, jednak trudno mieć do młodego narybku pretensje. 
Joseph Williams to mój ulubiony głos Toto, dlatego tym bardziej cieszy jego obecność na 3/4-tych powierzchni tego albumu. Szczątkowo pośpiewali tu jeszcze Steve Lukather, Steve Porcaro oraz David Paich, a bywa, że usłyszymy również grę nieżyjących braci Porcaro, Mike'a oraz Jeffa. I nawet, jeśli tym razem nie znajdziemy pośród tych dziesięciu piosenek drugich "We Can Make It Tonight", "Can't Stand It Any Longer", "Stop Loving You" czy "Straight for the Heart", śpiew Josepha Williamsa i tak objawi dużo jakości, jak choćby w singlowym i jednocześnie chwytliwym "Alone" bądź w
nieodartym dla wiadomego stylu grupy "Fearful Heart". A jednak, przy całej mej sympatii do głosu Williamsa, muszę albumowy prymat postawić przy balladzie "In A Little While" - zaśpiewanej przez Steve'a Lukathera. Jego nieczysty głos zręcznie sprzyja namiętnym szlifom po akustycznym gryfie, które lider Toto plecie niczym przed laty Mark Knopfler i Eric Clapton w Sting'owym "They Dance Alone (Cueca Solo)", albo na tej samej płycie, u wyodrębnionego już gitarowo Stinga, który w genialnym "Fragile" zaczarował gitarą w duchu Paco De Lucii. I dzisiaj - przy okazji tych naprawdę niezłych "odpadków" Toto - możemy powspominać dawnego i jednocześnie wielkiego, a dziś już kompletnie zagubionego artystycznie Stinga. Jego dawna elegancja nosiła się jakością produktów Armaniego, obecnie niestety budzi tylko skojarzenia ze zużytym prochowcem. Ale trzymajmy się Toto. No proszę, u nich nawet outtake'i mają sporo klasy. I kompletnie mi nie przeszkadza, że niekiedy grupa lubi aż nazbyt perfidnie poflirtować z własną przeszłością. Sama ze sobą. Bo przecież trudno nie uchwycić znajomego rytmu "Rosanny" w "Spanish Sea", albo nasuwającego skojarzenia z albumem "Kingdom Of Desire" brzmienia gitary wypełniającego wnętrze "Struck By Lightning". Ale Toto nie boją się również nowych wyzwań, czego dowodem na pół-klubowe "We'll Keep On Running" - wspomagane przez amerykańskiego DJ Skrillexa. Jego elektronika, pomimo iż zdominowała piosenkę, nie zabiła istoty stylu grupy, a to już sztuka nie lada. Najważniejsze jednak, że na "Old Is New" otrzymujemy najprawdziwsze Toto. Takie z krwi i kości, nawet jeśli nie mlekiem i miodem płynące. Aha, i nie nastawiajmy się na odkrycie drugiej Afryki (vide "Africa").







Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 

"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"




niedziela, 17 maja 2020

"NAWIEDZONE STUDIO" - audycja z 17/18 maja 2020 / Radio "Afera" - 98,6 FM Poznań




"NAWIEDZONE STUDIO"
z niedzieli na poniedziałek, z 17/18 maja 2020 - godz. 22.00 - 2.00
 
RADIO "AFERA", 98,6 FM (Poznań)
www.afera.com.pl 


realizacja: =====
prowadzenie:   ciąg dalszy przymusowej absencji






Dziesiąta niedziela radiowej kwarantanny.
Przynajmniej uroki wiosny napawają optymizmem, więc nie szczędźmy ich sobie. 





Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 

"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"




ich lepszy ból

Ponownie zatrzęsło w radiowej Trójce. Po bulwersującym unieważnieniu ostatniego notowania Listy Przebojów oraz zdyskwalifikowaniu tam krytykującego niedawny Smoleńsko-rocznicowy "cmentarny" postępek Jarosława Kaczyńskiego kawałka Kazika "Twój ból jest lepszy niż mój" - 1 miejsce !!! (dyrektor Kowalczewski zasugerował manipulację w liczeniu głosów i złamanie regulaminu, czym wprowadzenie kawałka spoza listy), honorem ujął się gospodarz audycji Marek Niedźwiecki, który wczoraj opuścił stację. W ślad za nim poszedł dzisiaj Hirek Wrona, natomiast niektórzy artyści (Ørganek, Waglewscy, Podsiadło) postanowili zerwać dotychczasową z Trójką współpracę. I zdaje się, gdy przeczytacie Drodzy Państwo ten wpis, lista będzie już sporo dłuższa.
niezawodny andrzejrysuje.pl
Coraz mocniej wkraczamy na drogę białoruskich standardów, a oto przed nami kolejny pisowski kretyn dygnitarz, który wziął się za realizowanie punktu widzenia jedynej "słusznej" dobrej zmiany. Takie kolejne odarte z przyzwoitości nic. Typowo ideowy siermiężno-myślowy statyw, pozbawiony wyobraźni, luzu oraz wszelakich godnych naśladowania cech. Kolejny błazen Kaczyńskiego, Dudy i całej tej zbieraniny, a jednocześnie kolejny niszczyciel ostałych jeszcze wartości.
Nie jestem fanem Kazika, ale na tym etapie trzymam z nim sztamę, jak również solidaryzuję się z całym kręgiem dotkniętego trójkowego środowiska, w którym też na co dzień nie uczestniczę.
Coś niepojętego, jak ta obecna władza rozpierdoliła nasz kraj. Zniszczyli Stadninę Koni w Janowie, obrócili w pył Puszczę Białowieską, a teraz zdemolowali ludziom powszechnie lubiane inteligentne radio. Nie mówię już o sądach, bo lista grzechów wydaje się nie mieć końca. I wiecie co, spoglądam po niektórych moich znajomych, takich odwiecznych milczkach. Przeraża mnie ta ich obojętność. Nie wiem, skąd ona się bierze. Z tchórzostwa, a może ze zwykłego wygodnictwa. Nie pojmuję, jak można wykazywać takie zobojętnienie, gdy na naszych oczach historia pisze tak gorzki scenariusz. Pamiętajcie, jeszcze trochę, a za późno będzie w tę domykającą lukę wetknąć nogę.






Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 

"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"




sobota, 16 maja 2020

zabawa w chowanego

Nowy film braci Sekielskich - "Zabawa w chowanego" - nie wnosi niczego nowego, o czym już nie wiemy, ale zobaczyć należy. To kontynuacja niedawnego "Tylko nie mów nikomu", tyle, że tym razem niemal cały przebieg wije się wokół pokrzywdzonych, mecenasów oraz dziennikarzy śledczych. Brak w nim kościelnych autorytetów, albowiem poproszony jeden z nich, odmawia.
Film pojawia się w dobrym momencie, kiedy nie odciągają naszej uwagi żadne prezydenckie wybory, ani też dawno wyjaśniony temat panoszącego się koronawirusa, a na dodatek jesteśmy na świeżo po śmierci jednego z negatywnych bohaterów "Tylko nie mów nikomu", który ciekaw jestem, co teraz powie swemu Panu Bogu.
Z nieukrywanym przygnębieniem oglądam te wszystkie kościelne brudy. Burzą one mój młodzieńczy świat, kiedy księży uważałem za uosobienie cnót, za bezmiar przyzwoitości, podobnie jak stojące na równi w mym przekonaniu uczciwe pełnienie misyjności każdego lekarza, policjanta czy strażaka. A dzisiaj zgadzam się ze słowami ks. Isakowicza-Zaleskiego, że Watykan to tak naprawdę siedlisko mafii lawendowej. W dużym stopniu paskudna instytucja, skrywająca w swych szeregach niemałą armię zwyczajnych ciepluchów. A są to przecież kapłani, którym zwykli śmiertelnicy niejednokrotnie powierzają, nie tylko swoje grzechy czy prozaiczne problemy, ale nierzadko sprawy życiowej wagi. Tu jednak przystanę i uczciwie dodam, Sekielscy nie atakują Kościoła, oni tylko atakują panoszącą się w nim szarańczę. A wszystko, o czym nas informują, dzieje się naprawdę. Choć wiem, że niektórzy nigdy nie zechcą dostrzec tego problemu. Ich ślepa fascynacja, niekiedy religijny fanatyzm, nie pozwalają dopuścić myśli, że w świątobliwych murach kościelnych, najczęściej otoczonych artystycznym przepychem, o kulturowym dziedzictwie, tyle się wokół łajdaczy.
Zawsze oburzała mnie ta klerykalna jednolita retoryka, jak też zasada: ręka rękę myje, plus bijąca frontem zniewieściałość, a do tego przy każdym problemie, ta o "miłym tonie" watykańska spychologia w odkładaniu wszystkiego w czasie. Dostrzegam tego całe mnóstwo także i w tym dokumencie, pomimo iż nie o to się tutaj sprawa rozbija. Cuchnie taką grzybiczną stęchlizną i nie sposób pozbyć się tego zapachu. Bulwersuje też przyspawane do tego towarzystwa takie odwieczne umywanie rąk, każdorazowe zamiatanie problemów pod dywan, no i to przenoszenie obciążonych moralnie księży w bezpieczne dla nich miejsca, by tam mogli już sobie spokojnie pełnić dalszą posługę. Ale najbardziej irytuje, że tych duchownych nie martwi los samych ofiar, a jedynie dalszy los rozpracowanego w przestępstwie kleru.
Podobno w przyszłym roku Panowie Sekielscy przewidują premierę filmu o Janie Pawle II. O tym, co wiedział, czego nie, co tuszował, a na co nie chciał otwierać oczu. Po części obawiam się tego dokumentu, bo choć nie jestem członkiem żadnego kościoła, a tym bardziej nie czczę jakiegokolwiek kultu jednostki, to jednak przez lata byłem z naszego Papieża dumny.

Obejrzałem też interesujący francuski dokument "Największe kłamstwa w historii", jaki ostatnio wyemitowała stacja Planete+. Znakomicie w godzinnym skrócie opowiedziana historia jednego z największych finansowych krętaczy, jakim Bernard Madoff. Facet przez dwie dekady prowadził niesamowitą piramidę finansową, w której okiwał kilkanaście tysięcy osób na całym świecie (w tym również w Polsce, ale i także takiego Stevena Spielberga), i to na dobrych kilkadziesiąt miliardów dolarów. Ostatecznie dołożono mu 150 lat paki, ale i tam nieźle się urządził. Po drodze utracił dwoje synów, którzy wcale nie byli dla niego ponad łapczywie chomikowane pieniądze.
Film pokazuje strukturę działalności utworzonej przez niego inwestycyjnej machiny, a raczej jej wieloletnią niepodważalność. Gość wykazywał zyski nawet w najgorszych recesyjnych czasach, kiedy niemożliwym było nie wtopić, a z drugiej strony, był kapitalnie zabezpieczony od strony prawnej i teoretycznie nieskazitelnej nagromadzonej dokumentacji. Nawet pewien matematyczny geniusz, który zawziął się na wystawienie Madoffa, nie miał na niego sposobu przez circa dziesięć lat. Niby sprawa Madoffa powszechnie wydaje się znana, niczym Afera Wall Street, a jednak drobne szczegóły dodają całej tej historii odpowiedniej pikanterii. Polecam Szanownym Państwu obejrzenie tego dokumentu, o ile Planete+ przewiduje jego repetę.
Zresztą, z tej samej serii obejrzałem również głośną sprawę Billa Clintona z Moniką Levinsky. Tutaj także nieźle pokazano całą rozgrywkę związanej z nimi seksafery, od niewinnej zawodowej praktyki Pani Levinsky w Białym Domu, poprzez dziennikarskie rozpracowywanie tematu oraz krzywoprzysięstwo Clintona, aż po upadek jego rządu. Dopiero teraz w pełni pojąłem, co i jak, i co z czego wynikało. Dotąd informacyjne strzępy przedstawiały zazwyczaj bohaterkę skandalu w krzywym zwierciadle, która z perfidii wylądowała w ramionach niepohamowanego seksualnie przywódcy, natomiast w filmie klarownie wyjaśniono nakładanie się na siebie poszczególnych warstw. I to także polecam. Serio, dużo to lepsze od marnowania czasu na przeróżne amerykańskie sensacyjki lub wyimaginowane baśniowe bzdurki.






Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 

"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"





piątek, 15 maja 2020

kolejny przegląd wydarzeń

Znajomy powiadomił o dzisiejszych 67-urodzinach Mike'a Oldfielda. Kiedyś wydawało mi się, że twórca Dzwonów Rurowych (uwaga! - niebawem kolejna ich odsłona) jest sporo ode mnie starszy, a to tylko dwanaście lat. Z biegiem czasu różnice się zacierają. Wielki to Artysta. Przynajmniej dla mnie. Wszechstronny, multiutalentowany instrumentalnie, choć do śpiewaków wybitnych nie należy. Można się o tym przekonać, choćby na albumie "Heaven's Open". Miłej płytce, w swoim czasie jednak zmiażdżonej przez krytykę. Faktem, że ten zamykający aż do czasu kapitalnego albumu "Man On The Rocks" wokalny rozdział Oldfielda, nie był tak porywający, jak albumy "Discovery", "Crises" czy "Earth Moving", a mimo to okazał się bardzo potrzebny. Dzięki niemu poznaliśmy kolejne lico Pana Michała, i od tego momentu pewnym było, że najlepiej dla niego oraz nas wszystkich będzie zachwycanie się jego kompozycjami, niezwykłym władaniem instrumentami, ale niekoniecznie poparte jego śpiewem.
Od Nawiedzonego Studia wszystkiego najlepszego Panie Michale!
Przy najbliższych sprzyjających okolicznościach przypomnę jakiś skrawek muzyki z jego bogatego dorobku. I mam nadzieję, że dojdzie do tego jeszcze na długo przed "Tubular Bells IV".

Jakoś niedawno Słuchacz o tajemniczym nicku "noniu" zapytał, czy planuję zrecenzować najnowszego Kupczyka? A konkretnie, jego Ceti album "Oczy Wymarłych Miast". Tak, planuję, choć z początku nie planowałem. Mało tego, ja już nawet tę recenzję napisałem, teraz tylko czekam na odpowiedni dla niej moment.

Fajnie pomiędzy moimi metal-hałasami komponują się syneczkowe płyty. Ostatnio pisałem o czarno-białej unii dwóch Jankesów, pod nazwą "Black Pumas", ale Tomek podrzucił mi jeszcze takich mniej dotąd rozpoznawalnych indie-rockowców Big Thief - z całkiem ok. śpiewającą gitarzystką Adrianne Lenker. Płyta zwie się "Masterpiece" i stanowi za przyzwoite, nieciężkie rock-bujanko, pomimo iż nie są to klimaty szczególnie mnie ujmujące. Ale młodzież kręci taka muzyka, i dobrze, każde pokolenie ma swoich wieszczy.
Poza tym, moje pachole niedawno wyznało, że jego tak naprawdę cały ten rock jara od Nirvany wzwyż (wyjątkiem punkowe zgredy), natomiast te wszystkie Doorsy, Zeppeliny, itp. to tylko fajne plumplanie, które oczywiście on szanuje, ale nic poza tym (wyjątkiem Black Sabbath - tych to wielbi), zaś Beatlesi to absolutna prehistoria, i on nie pojmuje, co my stare pryczki w nich widzimy. Teraz przynajmniej wiem, dlaczego film "Yesterday" wydał mu się nudny, zaś wszystkie według mnie zawarte w nim "luzackie" gagi, Tomkowi wydały się niemiłosiernie sztywniackie. Dokładnie i ja podobnie myślę o jego dziewięćdziesięciu procentach idoli. No dobra, o osiemdziesięciu. Ot konflikt pokoleń. No, ale nie wolno młodziaków lekceważyć, bo gdyby nie ich głos, ja sam zapewne nie trafiłbym na Black Pumas. A tego moje pokolenie ma prawo nie znać, jedynie za wyjątkiem redaktora RoRo, który zna wszystko, o ile nie więcej. 
Mamy więc Black Pumas, mamy Big Thief, a co trzecie? Jest nią formacja Algiers. I tak samo, jak dwie poprzednie, amerykańska. Tacy trochę wygładzeni post-punkowcy, którzy album "There Is No Year" zaczynają w duchu dokonań The Black Keys, jednak późniejsze jego losy rozwijają się nieco inaczej. Rock miesza się tu z soulem, i widać, że podobnie, jak w przypadku Black Pumas, kręcą ich lata 70-te. Co prawda, Algiers nie są w tym tak wyraziści jak Black Pumas, ale posłuchałem tego z zainteresowaniem. Najważniejsze, że wiedzą czego chcą i konsekwentnie to na całej płycie realizują. Z tym, że awangardowe wywijanie saksofonem w numerze "Chaka", może jednak zaprzeczać wykreowanemu przeze mnie o Algiers miłemu obliczu. Niekiedy muzycy lubią pohałasować, i oto przecież w rocku chodzi.
Poszukajcie sobie tych płyt, bo w Nawiedzonym raczej ich nie przewiduję. Chociaż chociaż, Black Pumas chętnie kupię, a wówczas ...

Najbardziej brakuje mi koncertów. Strasznie za nimi tęsknię. Jak to dobrze, że nie spękałem i jeszcze przed histerią zaliczyłem w marcu Pendragon. Przynajmniej jest na świeżo co powspominać. A jednak, jeśli ma się w pamięci tak owocny rok, jak 2019, to trudno zachować jakąkolwiek dla obecnego stanu rzeczy wyrozumiałość. Wypady z Korfantym do Charlotty, z Ziółkiem oraz Piotrkiem "nie tylko maszyny są naszą pasją" do Berlina, jak też w innym gronie do jeszcze kilku innych koncertowych miejsc, to przeżycia "złotozgłoskowe". Pod tym względem rok 2020 zapowiada się jedną wielką porażką. Większość wydarzeń już została poprzekładana na 2021, a co więksi optymiści żywią nadzieję na tegoroczną jesień. Oczywiście trzymam kciuki za odblokowaniem kultury, jak też w ogóle za normalnością.







Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 

"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"





czwartek, 14 maja 2020

gdy się człowiek porozgląda, trudno o tytuł dla tego posta

Właśnie Warciarze powracają do grupowych treningów, a za moment rozgrywki wznowi Bundesliga. Ponadto, wszyscy zdalnie pracujący biurokraci również od najbliższego poniedziałku zasilą w swoich firmach przydzielone im stanowiska, jak i także już za chwilę powrócą fryzjerzy oraz wiele innych usługowych gałęzi. Niestety, wciąż na mojej mapie dostrzegam miejsca, które choć podobnie nadają się do natychmiastowego użytku, trwają w letargu. Trwają tylko dlatego, ponieważ kierują nimi zwyczajne patafiany. Zwykłe cielaki i namiestnicy podobnych do nich tchórzy, a więc ludzie wcale niewyrażający troski, co jedynie drżące o własne stołki obłudne ciołki. Jest takich osobników cała masa, uwierzcie na słowo Nawiedzonemu. Ten zna się na ludziach. Przeżył na tym łez padole pięćdziesiąt pięć wiosen, i co nieco w życiu widział. Nie tylko połowę Led Zeppelin czy połowę składu Pink Floyd. Dlatego tym bardziej z daleka wywęszy każdego cykora bądź innego przydupasa/hipokrytę. I to są takie sytuacje, kiedy Nawiedzony również jest świadom racji leżącej po jego stronie, chociaż pozostaje mu jedynie z niemocy zawyć.
Nieogarnięta bywa głupota ludzka, jak też wiążąca się z nią wszelaka naiwność, ślepa wiara, łatwa sterowalność oraz co gorsza, bezgraniczne w tym tkwienie. Byle tylko jakoś poszło, byle tylko mi było dobrze - zdaje się wykluwać u takich ludków myślenie. O ile ci mają w swych mózgach wydrążony choć jeden niezainfekowany pętactwem korytarz.
Nawiedzony bacznie obserwuje obecne realia, niekiedy nawet wyglądając poza ich przyziemny horyzont, a wnioski klują się same. Efektem smutna zmanipulowana rzeczywistość, czyli coś, w czym wszyscy ugrzęźliśmy. Takie strachy na lachy i końca nie widać.
Nie będzie więc w tym tekście kolejnego rozpływania się nad lubianą muzyką, nie będzie polityki (rzygam nią), ani nawet czczenia pięknej przyrody. Choć akurat ona zasługuje na osobny, jedyny w tym całym towarzystwie empatyczny rozdział. Niestety, nikt dotąd nie wymyślił, jak opisać zapach kwiatów, więc kto we łbie ma dobrze poukładane, nie izoluje potulnie maseczką gęby. Przy czym, rzeczownika "gęby", użyłem jedynie w celach metaforycznych, nikomu jej nie przyprawiając. Oto kolejny przejaw bezgranicznej głupoty, jakim ponowne wdychanie własnych wyziewów i wydzielin. Jeszcze trochę, a wszyscy skończymy na oddziałach bakteriologicznych, na których wylęgnie się niejeden obcy ósmy pasażer Nostromo. Jedyne, co racjonalnie tłumaczy masowe zakrywanie nosa i ust, to strach przed mandatami. W rzeczy samej zawsze można trafić na kretyna w mundurze, który zechce się wykazać, albowiem wielce prawdopodobne, że na dowaleniu innym, przybędzie mu na pagonie oraz w portfelu.
I jeszcze na koniec dygresyjka. Otóż, powiem Wam moi Drodzy, w dupie mam wszystkie obowiązujące, a zatykające mą gębę obostrzenia, rozporządzenia czy jakiekolwiek nakazo-zakazy - czego i Wam życzę.






Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 

"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"




wtorek, 12 maja 2020

czarne pumy

Ostatniej niedzieli wleciał mój Tomek z trzema kompaktami. Daddy, posłuchaj sobie, zostawiam ci na parę dni - zarzucił pomiędzy wierszami, zanim zasiadł do obiadu. I powiem Szanownym Państwu, dwóch sidików jeszcze nie tknąłem, cały czas słucham jednego - Black Pumas. Kapitalna czarna muzyka, choć tworzona przez parę mieszanych Amerykanów z Teksasu. Na razie mają tylko jeden album - wydany w ubiegłym roku. Cóż za niesamowite granie. To ja tu wlewałem sobie niedawne odkrycie Leona Bridgesa, a to jest jeszcze lepsze i sporo efektowniejsze. Nawet od arcy obecnie popularnego Michaela Kiwanuki, którego też lubię. Ciepłe klubowe soulowanie, z nutką retro psychodelii, z fajnym klawiszem, niekiedy
lekko postrzępioną i tylko uzupełniającą braki w tle gitarą, plus śpiewem pod Marvina Gaye'a. Kręci się ta muzyka nieprzerwanie i głowę daję, że w Nawiedzonym Studio, gdzieś w granicach godzin północnych, poprzetrącałaby Wasze szkło. Idealna odskocznia od hałaśliwych gitar i naparzających w ich struny niewyżytków. W muzyce Black Pumas liczy się namiętna i nieco gangsterska atmosfera, i jeśli ktoś poszukuje czegoś świeżego, a zatrzymał się na dokonaniach Al Greena, Curtisa Mayfielda, Smokeya Robinsona, Billa Withersa czy Otisa Reddinga, niech nie zlekceważy mojej rekomendacji względem twórczości panów Erica Burtona oraz Adriana Quesady. Ich bezbłędne "Confines", "Know You Better", "Old Man" czy "Black Moon Rising", kręcą się nieprzerwanie. To ewidentnie muzyka z zapyziałych i zdemolowanych czarnych dzielnic, do których wstępu białasy nie mają nawet za jasności dnia, a jednak spragnionych mocnych wrażeń ciągnie w tę stronę lasu. Koniecznie dotrzyjcie do tego. Na mnie chwilowo nie liczcie. Do radia jeszcze daleka droga. Nie chcę nawet komentować kolejnego odsuniętego w czasie powrotu do radiowej rzeczywistości, o czym zostałem poinformowany we wczorajszym komunikacie. Nawet na tym blogu nie jestem bezpieczny i muszę ubierać własne odczucia w powściągliwość. Gdybym wyrażał się nazbyt jasno, byłoby po mnie. A chyba wszyscy pragniemy spotkać się jeszcze raz czy drugi. I przy tej okazji, dziękuję za słowa wsparcia. Często od osób, o których dotąd nie miałem pojęcia.
I jeszcze na koniec, tak a propos czarnych rytmów. Kto przegapił nadanego wczoraj na Canale+ "Jamajczyka", niech przyfiluje ewentualną powtórkę. Co prawda, tematyka narkotykowa zbrzydła mi za sprawą trzeciosortowych amerykańskich gniotów, jednak Brytyjczycy umiejętnie uchwycili murzyński półświatek, jednocześnie w tło wplatając podobną muzykę, o której powyżej. I choć nie zabrakło przelewu krwi plus kilku pościgów, całość owiano klimatem 70's, z odpowiednimi autami, wystrojami klubów, ulic czy sklepów. Bardzo fajne kino, i wcale niekoniecznie tylko na raz. Film sprzed dwóch lat i zapewne nadawany w naszych kinach, bowiem całości przyświeca bogatsza, nietelewizyjna produkcja.







Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 

"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"




poniedziałek, 11 maja 2020

BONFIRE "Fistful Of Fire" (2020) / GOTTHARD "#13" (2020) / SHAKRA "Mad World" (2020)







BONFIRE 
"Fistful Of Fire"
(AFM RECORDS)  ****











GOTTHARD
"#13" 
(NUCLEAR BLAST)  ***











SHAKRA
"Mad World"
(AFM RECORDS)  ***












Na dobre w Bonfire zadomowił się wokalista Alexx Stahl. To już trzeci longplay z jego udziałem. Trzeba przyznać, przywódca stada - Hans Ziller - miał nosa dokonując przed kilkoma laty kilku potrzebnych ruchów kadrowych. Dzięki temu muzyka grupy jakby ponownie nabrała krzepy, przy okazji zdobywając nowe grono sprzymierzeńców, jednocześnie nie tracąc dawnych.
Na "Fistful Of Fire" germańscy Bonfire nie wymyślili niczego nowego, ale jak zawsze słucha się ich świetnie. Może dlatego, że ich działalność zachowuje wszelkie cechy luzu, jakie przyświecają idei metalowego rock'n'rolla. Nie ma tu więc żadnego cierpienia, ani też dźwigania na barkach wszystkich stresów naszej cywilizacji, a jedynie niepodzielnie rządzi dobra zabawa, opakowana porywającymi gitarami oraz niedającymi ustać w miejscu melodiami.
Super chwytliwe "Gotta Get Away", "Warrior", "Fire And Ice" czy wysunięte na pierwszego albumowego singla "Rock'n'Roll Survivors", czynią niezłą demolkę, pomimo iż Bonfire wcale nie pragną zapisać się w dziejach rocka za sprawą zdewastowanych hoteli, a już na pewno nie chcą pozbawiać klasy robotniczej należnej im ciszy nocnej. Gdy jednak zachodzi potrzeba, mają też w zanadrzu - i to od razu w dwóch wersjach - odpowiednią ballad-kołysankę "When An Old Man Cries". Ta pod Scorpions skrojona melodia, od pierwszego kontaktu pachnie klasyką i zapewne nie zabraknie jej w koncertowym śpiewniku.
Każdy numer na "Fistful Of Fire" nosi przebojowy potencjał. Nawet minutowe, bądź półtorej minutowe intra: "The Joker", "Fire Etude" oraz "The Surge", nacechowano tak ślicznymi motywami, że ich urok najlepiej podziwiać w oderwaniu od wyłaniających się po nich metal-piosenkach.
Teraz tylko do czasu przełożonej trasy koncertowej wszystko należycie przechować, by nie przeszło korkiem.

Nieodlegli stylistycznie Gotthard właśnie przygotowali trzynasty studyjny album, o stosownym tytule "#13". I choć od ich fonograficznego, a przyozdobionego na okładce pastiszem obrazu Całunu Turyńskiego debiutu upłynęły całe wieki, w muzyce Szwajcarów nie zaszły żadne istotne zmiany. Poza jednym bolesnym wydarzeniem, czym przed dekadą okazała się śmierć kapitalnego wokalisty Steve'a Lee, do której doszło w dramatycznych okolicznościach podczas jego wakacyjnej wyprawy, kiedy to Muzyk po Stanach odbywał przygodę życia. Tak więc, jesteśmy oto świadkami czwartej już płyty Gotthard pod wokalnym przywództwem, całkiem dobrze z powierzonej roli wywiązującego się Nica Maedera. Jego zadziorny głos jak najbardziej sprzyja, z reguły zespołowym kompozycjom (choć w "Bad News" sprawie dopomógł Hooters'owy Eric Bazillian , natomiast balladę "Marry You" popełnił całkiem w pojedynkę, a do tego zagrał w niej jeszcze na gitarze akustycznej), choć tym razem nie wszystkie porywają. Bywają chwile, że panowie cierpią, jak gdyby wciągali wózek z węglem na samą Kamczatkę. Utwory "Rescue Me", funkujące "10,000 Faces" czy zupełnie niezgrabne "Man On A Mission" tego dowodem, ale też cover Abby "S.O.S." jakby coś za bardzo ospały. Z wybuchowego w refrenie piosenki oryginału niewiele pozostało. Gotthard temu fantastycznemu skądinąd songowi nadali rytm niczym wycieńczona wojskowa kompania, która dogorywa po całonocnej ćwiczebnej zaprawie. Potencjał tych zręcznie przed dekady splecionych nut człapie w rytmie rozładowanego, ledwie dychającego akumulatora. Ale i tak na koncertach wyłoni się ocean mikroskopijnych światełek.
W sferze ballad, na front wysuwa się delikatne i wyszczególnione już powyżej "Marry You" oraz o kapkę pikantniejsze "I Can Say I'm Sorry". Obie krzepiące i o niedewastujących psychiki walorach.
Ubiegłoroczna, pełna żaru produkcja Leo Leoniego, pod sugestywnym i na pół-mafijnym szyldem "CoreLeoni", narobiła mi sporego apetytu. Nowe odsłony wielopokoleniowych numerów Gotthard + kilka celująco dobranych coverów zasmakowały rajem, tak więc z automatu liczyłem, iż kolejna płyta Gotthardów osiągnie podobny poziom. Tymczasem nawet najbardziej porywające "Better Than Love" (czy od miłości lepsze ogniste pożądanie?), "Save The Date", "Every Time I Die" czy zgrabnie w refrenie przyprawione pod Def Leppard "Missteria", ciągną płachty, zupełnie jak niekończące w swym składaniu spadochrony. Ogólnie całość brzmi trochę jak zlepek stron B singli. Cóż, tym razem błysk możliwości tej zasłużonej formacji zapadł się niczym wlot do lochu, ale wierzę, że "czternastka" jak najbardziej okaże się szczęśliwa.

I ponownie Szwajcarzy. Tym razem młodsza stażem względem Gotthard ekipa Shakra, która dostarcza markowe i stylowe hard'n'heavy. Co prawda, ich nowy album w niczym nie wystaje ponad wiele poprzedników, ale na pewno też nie musi chować głowy w piach.
Shakra to rozpoznawalny w świecie band, jednak nie tak mocny sławą, jak ich kamraci z Gotthard, a już tym bardziej prehistoryczni i wielce dla tego precyzyjnego narodu zasłużeni Krokus. Pomimo tych drobnych różnic cała trójca - niczym malowanki - mogłaby zasiąść w jednym świątecznym koszyku.
"Mad World" swymi kompozycjami objawia identyczne proporcje wobec temp i muskulatury, jak chociażby dwa poprzednie bliźniaki: "Snakes & Ladders" oraz "High Noon". To cały czas prężnie funkcjonujące zakłady przemysłu metalowego, z odpowiednio przyjemnie utytłanymi gitarami Thoma Bluniera i Thomasa Mustera oraz jeszcze bardziej postrzępionego gardła Marka Foxa. Nie osiągnął on co prawda dotąd podobnego poziomu wydzieru, co Krokus'owy Marc Storace, no ale tamten strzępi gardło od grubo ponad czterech dekad, a to jednak do czegoś obliguje.
Na tej ogólnie przyzwoitej płycie najbardziej szarpnęły mną, jakby podobnym patentem zrytmizowane "Thousand Kings", "Too Much Is Not Enough" oraz "When It All Falls Down", plus po szpik przebojowe "Fireline" oraz z nader chwytliwym refrenem zadziorek "Turn The Light On" - nieźle tutaj wiercą gitary. Natomiast, w kwestii przytulanek, wyboru żadnego, albowiem tę kategorię reprezentuje odosobnione w finale, a też jako jedyne zmiękczone partią klawiszy (w tej roli Daniel Muster - czyżby brat gitarowego Thomasa?) "New Tomorrow". Rzecz i tak, pomimo nawet braku szerszego i konkurencyjnego asortymentu, bezwiednie chwytająca za pierś, albowiem reszta albumu już tylko uruchamia biodra, nogi, a niekiedy także zarzuca grzywą.







Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 

"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"