piątek, 8 maja 2020

nie żyje BRIAN HOWE (22 VII 1953 - 6 V 2020)

Zamiast za friko prowadzić tego bloga, powinienem zatrudnić się w dziale nekrologów jakiejś dobrze płatnej oficyny. Pracy by nie zabrakło, o czym szczególnie przekonują ostatnie wydarzenia. Bo, oto dopiero pożegnaliśmy Dave'a Greenfielda i Floriana Schneidera, a dzisiaj przychodzi mi napisać słówko o Brianie Howe'ie. 
Słuchacze Nawiedzonego Studia na pewno dobrze znają tego Artystę. Myślę, że przez moje dwadzieścia sześć lat dostarczania muzyki poprzez fale radiowe sięgnąłem chyba po wszystkie możliwe albumy z jego głosem. Pięknym, charakterystycznym, silnym i idealnie dostrojonym do rockowych wymogów. Tak się też złożyło, iż przez całe moje muzyczne życie stałem jego obrońcą, hurtem odpierając niesprawiedliwe względem niego ataki (a to jak przeganianie nachalnych much), jakim to prawem ośmielał się facet śpiewać w Bad Company. Szczególnie po tak wielkiej postaci, jaką Paul Rodgers. Ano mógł, i niech dalej izolują się w swej złości wszyscy tego typu malkontenci. Nie mam zamiaru im niczego wyjaśniać, skoro są głusi na lewe ucho. Inna też sprawa, zazwyczaj takie pazurki najbardziej wyostrzają melomani, którym na co dzień szkoda forsy na muzykę, ale do ponarzekania stoją w pierwszej linii.
Dla mnie Brian Howe to absolutnie klawy gość. Cenię muzykę Bad Company z jego udziałem równie wysoko, co tę, z gigantycznym Paulem Rodgersem, pomimo iż jest odrobinę mniej drapieżna, a jej swoboda ewidentnie biła pod Amerykę. Pod łagodniejsze upodobania tamtego rynku, a że do twarzy dobrze jej było w AOR-konfekcji, jaki to problem?. Żaden grzech, każdy artysta marzy o podbiciu Nowego Lądu, a odniesienie na nim komercyjnego sukcesu ujmy jeszcze nikomu nie przyniosło.
Barwa głosu oraz styl śpiewania Howe'a stawiała go konkurencyjnie wobec Johna Waite'a (tego od przeboju "Missing You"), jednak naszemu bohaterowi aż tak mocnej pozycji, jak jego koledze z The Babys i Bad English, nigdy wywalczyć się nie udało. Choć sukcesów nie brakowało. Z czterech studyjnych płyt, jakie Howe zrealizował z Bad Company, trzy odniosły dostrzegalny, acz faktycznie ledwie umiarkowany sukces, mimo wszystko wbijając się do pierwszej setki notowań Billboardu. A to coś, czego nie osiągnął żaden polak, poza Basią Trzetrzelewską czy grupą Behemoth. I tak, po kolei, album "Fame And Fortune" (1986), z popularnym singlem "This Love" (85 pozycja), ten jeszcze nie załapał się do elity, jednak następne trzy już tak. "Dangerous Age" (1988) dotarło do 58 pozycji, "Holy Water" (1990) do 35-tej, a "Here Comes Trouble" (1992) do 40-tej. Przy czym, towarzyszącym albumowym singlom częstokroć wiodło się jeszcze lepiej, czego dowodem 16 miejsce dla "If You Needed Somebody" oraz 28-me dla "Walk Through Fire". Kapitalne kawałki. Kto do tej pory ich nie liznął, niech koniecznie posmakuje przy szklaneczce czegoś mocniejszego.
Howe również opublikował trzy albumy solowe, z których do dzisiaj nie uzupełniłem pierwszego (zaraz odezwie się jeden z drugim, załączając fotki z brakującą okładką oraz obowiązkowym dopiskiem: "jak to, nie masz?"), ale płytę znam, więc nie ma pośpiechu. I jest jeszcze coś, o czym wielu z nas ma prawo nie wiedzieć, a ci, którzy nawet mają płytę, o której teraz myślę, spokojnie mieli prawo drobinki nie dostrzec. Otóż, Briana Howe'a - jako okazjonalnego chórzystę - odnajdziemy też na płycie MoodyBlues'owego Johna Lodge'a "10,000 Light Years Ago". Całkiem jeszcze świeżej, wszak to produkcja z 2015 roku. Jak widać, Howe bywał otwarty na różne gatunki, nie trzymając się sztywno przypisanego mu blues/hard rocka. Ach, zapomniałbym, jest jeszcze świetna, acz krótka przygoda z Tedem Nugentem. Szalonym gitarowym Gonzo. W latach 70-tych uznawano go za jednego z najlepszych elektro-sześciostrunowych pirotechników (biegał po scenie niczym Greystoke po drzewach), a jego kariera dobrze rozwijała się tak mniej więcej do końca lat 80-tych - włącznie z kapitalnymi Damn Yankees. Później dał się wszystkim odstawić, za co winę ponosi tylko on sam. Nugent kompletnie się w którymś momencie zagubił, i myślę, że tych kilka jego ostatnich płyt oznajmia gorzką o nim prawdę. Ale w 1984 roku Gonzo nagrał kapitalnego "Penetratora", do czego w pierwszej linii wokalnego frontu przysłużył się właśnie Brian Howe. Był to jedyny ich wspólny album i od razu rzecz z górnej półki. Oczywiście płyta zebrała cięgi, wszak wiadomo, krytycy nigdy nie znosili tak soczystego heavy metalu, więc proszę się żadnymi ich wywodami nie sugerować. Rolą muzycznych dziennikarzy staje ciągłe poszukiwanie, na zasadzie: im dziwniej, im więcej przekombinowanie, tym lepiej. A "Penetrator" dostarczał melodyjnego, czadowego rocka, z podziałem na zwrotki, refreny oraz gitarowe solówki, zaś sam głos Howe'a cisnął na piąty bieg, bez względu na tempo poszczególnych kawałków. Fantastyczna muzyka, jak jednocześnie kocham jej kiczowatą okładkę. Jeśli nie znacie, polecam na pierwszy szturm środkowy fragment strony A, numer "Knockin' At Your Door" lub finał tej strony, kompozycję "Go Down Fighting". Jeśli nie ruszy nic a nic, hmmmm... to cóż, Wasze życie zmarnowane.
Nie musiałbym tyle tego wszystkiego pisać, gdyby działało moje niedzielne FM. Obecna sytuacja tylko wymusza wzmożone stukanie w komp-klawiaturę, a przecież niepomiernie lepiej byłoby tego po prostu posłuchać. Nigdy słowami nie opiszę wokalnych możliwości Briana Howe'a, nigdy też nie zarażę śpiewanymi przez niego piosenkami, jeśli nie wytworzę wokół nich odpowiedniej otoczki. Trwam więc w nadziei, że żadna z ważnych głów mojej "Afery" nie spęka, a tym bardziej nikomu nie przyjdzie do głowy przedłużanie tej bezsensownej kwarantanny, sztucznie izolującej nas od blisko dwóch miesięcy.
Żywię nadzieję w najbliższym czasie nie dostarczać podobnych wieści. Dość pośredniczenia pomiędzy jawą a diabłem.
Dzięki Brian za wszystkie niezliczone emocje, które wstrzyknąłeś do mego życia.






Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 

"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"