poniedziałek, 11 maja 2020

BONFIRE "Fistful Of Fire" (2020) / GOTTHARD "#13" (2020) / SHAKRA "Mad World" (2020)







BONFIRE 
"Fistful Of Fire"
(AFM RECORDS)  ****











GOTTHARD
"#13" 
(NUCLEAR BLAST)  ***











SHAKRA
"Mad World"
(AFM RECORDS)  ***












Na dobre w Bonfire zadomowił się wokalista Alexx Stahl. To już trzeci longplay z jego udziałem. Trzeba przyznać, przywódca stada - Hans Ziller - miał nosa dokonując przed kilkoma laty kilku potrzebnych ruchów kadrowych. Dzięki temu muzyka grupy jakby ponownie nabrała krzepy, przy okazji zdobywając nowe grono sprzymierzeńców, jednocześnie nie tracąc dawnych.
Na "Fistful Of Fire" germańscy Bonfire nie wymyślili niczego nowego, ale jak zawsze słucha się ich świetnie. Może dlatego, że ich działalność zachowuje wszelkie cechy luzu, jakie przyświecają idei metalowego rock'n'rolla. Nie ma tu więc żadnego cierpienia, ani też dźwigania na barkach wszystkich stresów naszej cywilizacji, a jedynie niepodzielnie rządzi dobra zabawa, opakowana porywającymi gitarami oraz niedającymi ustać w miejscu melodiami.
Super chwytliwe "Gotta Get Away", "Warrior", "Fire And Ice" czy wysunięte na pierwszego albumowego singla "Rock'n'Roll Survivors", czynią niezłą demolkę, pomimo iż Bonfire wcale nie pragną zapisać się w dziejach rocka za sprawą zdewastowanych hoteli, a już na pewno nie chcą pozbawiać klasy robotniczej należnej im ciszy nocnej. Gdy jednak zachodzi potrzeba, mają też w zanadrzu - i to od razu w dwóch wersjach - odpowiednią ballad-kołysankę "When An Old Man Cries". Ta pod Scorpions skrojona melodia, od pierwszego kontaktu pachnie klasyką i zapewne nie zabraknie jej w koncertowym śpiewniku.
Każdy numer na "Fistful Of Fire" nosi przebojowy potencjał. Nawet minutowe, bądź półtorej minutowe intra: "The Joker", "Fire Etude" oraz "The Surge", nacechowano tak ślicznymi motywami, że ich urok najlepiej podziwiać w oderwaniu od wyłaniających się po nich metal-piosenkach.
Teraz tylko do czasu przełożonej trasy koncertowej wszystko należycie przechować, by nie przeszło korkiem.

Nieodlegli stylistycznie Gotthard właśnie przygotowali trzynasty studyjny album, o stosownym tytule "#13". I choć od ich fonograficznego, a przyozdobionego na okładce pastiszem obrazu Całunu Turyńskiego debiutu upłynęły całe wieki, w muzyce Szwajcarów nie zaszły żadne istotne zmiany. Poza jednym bolesnym wydarzeniem, czym przed dekadą okazała się śmierć kapitalnego wokalisty Steve'a Lee, do której doszło w dramatycznych okolicznościach podczas jego wakacyjnej wyprawy, kiedy to Muzyk po Stanach odbywał przygodę życia. Tak więc, jesteśmy oto świadkami czwartej już płyty Gotthard pod wokalnym przywództwem, całkiem dobrze z powierzonej roli wywiązującego się Nica Maedera. Jego zadziorny głos jak najbardziej sprzyja, z reguły zespołowym kompozycjom (choć w "Bad News" sprawie dopomógł Hooters'owy Eric Bazillian , natomiast balladę "Marry You" popełnił całkiem w pojedynkę, a do tego zagrał w niej jeszcze na gitarze akustycznej), choć tym razem nie wszystkie porywają. Bywają chwile, że panowie cierpią, jak gdyby wciągali wózek z węglem na samą Kamczatkę. Utwory "Rescue Me", funkujące "10,000 Faces" czy zupełnie niezgrabne "Man On A Mission" tego dowodem, ale też cover Abby "S.O.S." jakby coś za bardzo ospały. Z wybuchowego w refrenie piosenki oryginału niewiele pozostało. Gotthard temu fantastycznemu skądinąd songowi nadali rytm niczym wycieńczona wojskowa kompania, która dogorywa po całonocnej ćwiczebnej zaprawie. Potencjał tych zręcznie przed dekady splecionych nut człapie w rytmie rozładowanego, ledwie dychającego akumulatora. Ale i tak na koncertach wyłoni się ocean mikroskopijnych światełek.
W sferze ballad, na front wysuwa się delikatne i wyszczególnione już powyżej "Marry You" oraz o kapkę pikantniejsze "I Can Say I'm Sorry". Obie krzepiące i o niedewastujących psychiki walorach.
Ubiegłoroczna, pełna żaru produkcja Leo Leoniego, pod sugestywnym i na pół-mafijnym szyldem "CoreLeoni", narobiła mi sporego apetytu. Nowe odsłony wielopokoleniowych numerów Gotthard + kilka celująco dobranych coverów zasmakowały rajem, tak więc z automatu liczyłem, iż kolejna płyta Gotthardów osiągnie podobny poziom. Tymczasem nawet najbardziej porywające "Better Than Love" (czy od miłości lepsze ogniste pożądanie?), "Save The Date", "Every Time I Die" czy zgrabnie w refrenie przyprawione pod Def Leppard "Missteria", ciągną płachty, zupełnie jak niekończące w swym składaniu spadochrony. Ogólnie całość brzmi trochę jak zlepek stron B singli. Cóż, tym razem błysk możliwości tej zasłużonej formacji zapadł się niczym wlot do lochu, ale wierzę, że "czternastka" jak najbardziej okaże się szczęśliwa.

I ponownie Szwajcarzy. Tym razem młodsza stażem względem Gotthard ekipa Shakra, która dostarcza markowe i stylowe hard'n'heavy. Co prawda, ich nowy album w niczym nie wystaje ponad wiele poprzedników, ale na pewno też nie musi chować głowy w piach.
Shakra to rozpoznawalny w świecie band, jednak nie tak mocny sławą, jak ich kamraci z Gotthard, a już tym bardziej prehistoryczni i wielce dla tego precyzyjnego narodu zasłużeni Krokus. Pomimo tych drobnych różnic cała trójca - niczym malowanki - mogłaby zasiąść w jednym świątecznym koszyku.
"Mad World" swymi kompozycjami objawia identyczne proporcje wobec temp i muskulatury, jak chociażby dwa poprzednie bliźniaki: "Snakes & Ladders" oraz "High Noon". To cały czas prężnie funkcjonujące zakłady przemysłu metalowego, z odpowiednio przyjemnie utytłanymi gitarami Thoma Bluniera i Thomasa Mustera oraz jeszcze bardziej postrzępionego gardła Marka Foxa. Nie osiągnął on co prawda dotąd podobnego poziomu wydzieru, co Krokus'owy Marc Storace, no ale tamten strzępi gardło od grubo ponad czterech dekad, a to jednak do czegoś obliguje.
Na tej ogólnie przyzwoitej płycie najbardziej szarpnęły mną, jakby podobnym patentem zrytmizowane "Thousand Kings", "Too Much Is Not Enough" oraz "When It All Falls Down", plus po szpik przebojowe "Fireline" oraz z nader chwytliwym refrenem zadziorek "Turn The Light On" - nieźle tutaj wiercą gitary. Natomiast, w kwestii przytulanek, wyboru żadnego, albowiem tę kategorię reprezentuje odosobnione w finale, a też jako jedyne zmiękczone partią klawiszy (w tej roli Daniel Muster - czyżby brat gitarowego Thomasa?) "New Tomorrow". Rzecz i tak, pomimo nawet braku szerszego i konkurencyjnego asortymentu, bezwiednie chwytająca za pierś, albowiem reszta albumu już tylko uruchamia biodra, nogi, a niekiedy także zarzuca grzywą.







Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 

"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"