czwartek, 30 czerwca 2016

piekła nie ma, jest tylko Francja

Wdałem się niedawno w pogawędkę z pewną młodą damą, prowadzącą ciekawy sklep z cytatami. Obecnie działający gdzieś na Wildzie, choć osobiście pamiętam, jak jeszcze niedawno działał przy ul.Kościuszki. Zakupiłem tam niegdyś kilka sympatycznych pierdołek - głównie na prezenty.
Okazało się, że szefująca tamtemu biznesowi Pani, lubi stare płyty. Z dużym naciskiem na legendarne pocztówki dźwiękowe. Ma ich nawet na czym posłuchać. Obiecałem co nieco kobietce sprezentować. Po dokładnych oględzinach znalazłem ich ze trzydzieści. Wszystkie wręczyłem "potrzebującej", za co zapłatą był duży uśmiech i dobre słówko. Pani jednak poczuła się do głębszych podziękowań, podrzucając mi dzisiaj gustowną papierową torebkę z zawartością. A w niej, obok dwóch magnesów i notatnika człowieka zbuntowanego, kubek z wizerunkiem Franka Zappy, i jego słynną myślą: "piekła nie ma, jest tylko Francja". W obliczu odbywającego się Euro liczę na dzisiejsze zgotowanie piekła Portugalczykom.
Chipsy kupione, Pepsi się mrozi, a i jakaś resztka Złocistej ostała się w butelce. Na mecz żem gotów. Jako niepoprawny optymista, upatruję zwycięstwa. I nie tam jakieś smutne jeden zero czy
asekuracyjne dwa jeden, a trzy do zera. Wierzę, że zagramy odważnie, nie gubiąc przy tym tyłów.
Piosenka na dziś: First Signal "Minute Of Your Time". Na razie mój ulubiony fragment najnowszego albumu "One Step Over The Line". O którym jeszcze się nie rozpisuję - więcej już wkrótce.
Harry Hess jak zawsze w wokalnej formie. Lubię tę jego chrypkę i zadzior. Proszę się nie martwić, Harry jedynie tylko nosi takie nazwisko, albowiem genealogicznie nie ma nic wspólnego z oboma hitlerowskimi zbrodniarzami - Rudolfami. First Signal jest jego drugim zespołem, działającym na uboczu Harem Scarem. Nawet nie do końca jego, gdyż całą machinę nakręca Daniel Flores - ten choćby od Find Me. Jeśli wciąż Państwo pamiętacie ub.roczną fenomenalną płytę "Dark Angel". Samą kompozycję "Minute Of Your Time" zagrałem niedawno w Nawiedzonym Studio, więc dzisiaj tylko tak dla podkreślenia, iż to świetna rzecz. Żywiołowa i pozytywna. Takiej muzyki powinni słuchać nasi kopacze. Graliby wówczas bez obaw - koncertowo. Bo to techno czy disco polo, tylko koroduje mózgi i nogi.
Polska! Polska! Polska!!!






Andrzej Masłowski

RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - 
www.afera.com.pl

"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00


"... dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"





PHANTOM 5 - "Phantom 5" - (2016) -







PHANTOM 5
"Phantom 5"

(FRONTIERS RECORDS)
****




Dobrze zrobiło Clausowi Lessmanowi oswobodzenie się z sideł Bonfire. Współpraca w ostatnich latach pomiędzy nim, a jego niedawnymi kolegami, coś nie układała się najlepiej. Dłuższe podtrzymywanie tonącego okrętu nie służyło nikomu. Grupa na całkiem jeszcze niedawnych albumach mocno przynudzała jakimś country'ującym roczkiem, bo z rasowym graniem niewiele to miało wspólnego. Zmiany napraszały się same. Na szczęście nadeszły w porę i z korzyścią dla wszystkich. Bonfire zatrudnili wokalistę Davida Reece'ego - tego od kontrowersyjnego, aczkolwiek bardzo dobrego albumu Accept "Eat The Heat" z 1989 roku. Który tak po prawdzie, w swojej epoce został zmiażdżony przez krytyków, jak i oddanych fanów wielbionego Udo Dirkschneidera.
Od tamtych lat ambitnie funkcjonujący Reece realizował się już jedynie na peryferiach większych scen. Dobrze zatem zrobił mu transfer do Bonfire, muzyk odzyskał dawną moc, co można sprawdzić na świetnej ub.rocznej płycie "Glorious". Lessman zaś przestał śpiewać do rzewnych pieśni, tylko teoretycznie stylizowanych na rockową modłę. Jego obecni kompanii wyssali z niego maksimum wokalnych możliwości i pobudzili dawną kreatywność.
Phantom 5 przypominają o tym, co najlepsze w melodyjnym hard rocku, którego Bonfire w epoce 80/90's byli godnymi przedstawicielami. Ich płytowy debiut w dużej mierze nasuwa skojarzenia z fantastycznymi dziełami, typu: "Don't Touch The Light", "Fireworks" czy "Point Blank". Ach, te lata osiemdziesiąte. Nie zapominając przy tym o kolejnej dekadzie, w której Bonfire'om przydarzyła się także niemal doskonała "Rebel Soul" (1998).
Phantom 5 są kolejną powstałą w ostatnim czasie supergrupą, obok m.in: Last In Line, Resurrection Kings czy Revolution Saints. Pielęgnującą tradycje rasowego hard rocka /melodyjnego rocka, jak i soft metalu. Śpiewającemu Lessmanowi towarzyszą gitarowo-perkusyjni ex-muzycy formacji: Casanova, Mad Max, Frontline, Jaded Heart, a nawet były basista Scorpions - Francis Buccholz.
Z jedenastu zawartych kawałków na tym świeżutkim debiucie, większość aż prosi się o listy przebojów, bądź radiowe playlisty. Zaryzykuję stwierdzenie, że gdyby ludzie słuchali tylko takiej muzyki, to świat nosiłby w sobie więcej uśmiechu, empatii, a o wojnach dowiadywalibyśmy się jedynie z zakurzonych podręczników do historii.
Nie wiem, co wyróżnić, na co postawić szczególniej. Niech zatem wygrają te najbardziej energetyczne, pełne polotu pieśni, przyodziane rasowymi gitarami Michaela Vossa i Robby'ego Boebela, jak: "Blue Dog", "Someday", "Renegade", "We Both Had Our Time", bądź "Don't Touch The Night" (ewidentne nawiązujące do Bonfire'owskiego "Don't Touch The Light"). Jak na niemieckich hard rockersów przystało, nie mogło się obyć bez przynajmniej jednej ballady. Tę dziedzinę reprezentuje tutaj zapadająca w pamięć "Since You're Gone". Jest też taka nieco żywsza, a i równie okazała "They Won't Come Back Again". Proszę jednak koniecznie polubić całą tę płytę. I nie przejmować się czczym gadaniem, że Phantom 5 grają niemodnie, czy wręcz anachronicznie. Dla mnie to tylko in plus, wszak proszę tylko spojrzeć na to, co modne - ble!
Od dwudziestu lat nie słyszałem tak dobrej płyty z głosem Clausa Lessmana. Niech zatem Phantom 5, będą dobrym nowym początkiem tego lubianego przeze mnie wokalisty.






Andrzej Masłowski

RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - 
www.afera.com.pl

"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00


"... dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"







środa, 29 czerwca 2016

magiczne chwile

Wczoraj dzień przerwy od Euro, dzisiaj także. Jak tu przeżyć - nuda. Właśnie przed chwilą napisałem kilka słów o bardzo fajnych Okta Logue. Słuchacze Nawiedzonego Studia poznali już ich wartość, a zapatrzeni w jedynie słuszną stację muszą być pełni wiary, że może kiedyś...
Oszczędzę Państwu dłuższego komentarza do wczorajszych obchodów 60-lecia Poznańskiego Czerwca. Zarzuciłem oko w telewizor, a tymczasem uszy zwiędły. Skandowanie na Prezydenta Jaśkowiaka "judasz" przyjąłem z zażenowaniem. Do tego pełne jadu transparenty z obozów prawicowych dopełniły czaru goryczy. Smutne. Bo był to dzień dla refleksji i zadumy nad robotnikami, którzy przelali krew w walce o chleb i godność. A byłoby zapewne spokojniej i kulturalniej, gdyby nie kolejna rządowa szczujnia, która spróbowała wmieszać Smoleńsk w Czerwiec'56. Czego dowodem wczorajsze wystąpienie przy ul.Kochanowskiego. Obrzydliwe i brak poszanowania dla ofiar, których nazwiska wciąż są w politycznej rozgrywce. Niedobrze, że tak wielu ludzi ślepo wybiera drogę nieprzyzwoitości.
Dzisiaj zmarła Janina Paradowska. Bardzo ceniona przeze mnie dziennikarka. Nigdy nie pozwalała sobie w kaszę dmuchać. Kobieta o jaskrawym umyśle, dobrej pamięci, rozwlekłej wiedzy i sprecyzowanych poglądach. Zawsze ciekawie je artykułująca. Będzie jej brakować w lożach komentatorskich. To spora strata dla elektoratu ludzi wymagających.
Dobrze, że wyszło słońce. Poranek zmusił do chwycenia za niewygodny parasol, a zaciągnięte chmurami niebo nie dawało nadziei na ładną resztę dnia. A tu proszę.
Piosenka na dziś: Perry Como "Magic Moments". Rzecz pełna uniesień i radosnej aury. Perry nagrał ją w 1957 roku, i pomimo upływu półwiecza, ta wciąż daje się miło słuchać. Być może to zasługa nieśmiertelnych nut Burta Bacharacha.
Perry Como niewiele brakowało, a dożyłby stu lat. Wydawał się tak długowieczny, jak piosenki przez niego śpiewane. Bo przecież było ich nieco. Kto pamięta: "Catch A Falling Star", "Feelings" (mocno spopularyzowane w latach 70-tych przez Alberta Morrisa), albo "Moon River" - Henry'ego Manciniego?.
Perry Como, to kolejne z tych "szlachetnych" gardeł, choć ono zdaje się nie przełknęło aż tylu whisky, co w miniony poniedziałek wspomniani Dean Martin czy Frank Sinatra.
Dzięki takim piosenkom, jak "Magic Moments", wszyscy bywaliśmy lepsi, proszę tylko posłuchać: "....czas nie potrafi zatrzeć wspomnień o magicznych chwilach, przepełnionych miłością....".







Andrzej Masłowski

RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - 
www.afera.com.pl

"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00


"... dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"








OKTA LOGUE - "Diamonds And Despair" - (2016) -





OKTA LOGUE
"Diamonds And Despair"

(VIRGIN)
****




Najpierw ochrzcili się Zaphire Oktalogue, by kilka lat później odrzucić pierwszy trzon nazwy, a drugi podzielić na dwie części. I tak oto powstali Okta Logue. Pochodzą z Niemiec i właśnie wydali trzeci album "Diamonds And Despair". Dla potentata, jakim jest koncern Virgin. Tym bardziej dziwi fakt nieobecności tej płyty na naszych sklepowych półkach. A szkoda, bowiem w ostatnim dłuższym czasie mocno powiało nudą z lubianej przeze mnie krainy alternatywy - aż do teraz.
Tę młodą grupę tworzy troszkę zapatrzonych w odległą przeszłość czwórka dżentelmenów, kiedy to jeszcze młodzi ludzie głosili miłość, pokój, odziewając się barwnie, nawet jeśli tak po prawdzie, tylko kolor różu gwarantował prawdziwy odlot.
Okta Logue przenieśli na współczesny grunt dawne myślenie, zabarwiając je rockiem czasów obecnych. Jest piosenkowo, bywa hipnotyzująco, przestrzennie, z głębokim oddechem, słowem: eklektycznie. Płyta dojrzała i kompozytorsko spójna. Nie przeszkadza mi nawet mało oryginalny śpiewający basista Benno Herz, noszący w sobie nieco wokalnych podobieństw do Alexa Turnera z Arctic Monkeys. Fajni, choć mocno moim zdaniem przereklamowani Brytyjczycy, potrzebują jeszcze dobrej dekady, by wspiąć się na poziom osiągnięć ich młodszych kolegów z Okta Logue.
Warto dodać, iż za zestawem perkusyjnym zasiadł brat Benno Herza, Robert, ale chyba najwięcej do powiedzenia wydaje się mieć psychodeliczno-kwiatkowa gitara Philipa Meloi, który gra z polotem i finezją.
14 kompozycji z "Diamonds...." zdradza sporą dojrzałość muzyków, a i dzięki swoistemu urokowi ci pukają do bram należytej popularności. Choć wcale nie pragnę, by Okta Logue stało się kolejnym zespołem Heinekeno-Openerowym. Wciągniętym w wir masowej festiwalowej maszynki. Po prostu większość natchnionych kompozycji gryzłaby się z atmosferą gigantomanii. To raczej muzyka do przeżywania w czterech ścianach lub klimatycznych klubach. Przy zasłoniętych storach i zmysłowych wizualizacjach. Proszę się o tym przekonać choćby na podstawie 13-minutowego "Summer Days", gdzie gitara Philipa Meloi bywa, że szybuje w klimacie archeo-PinkFloydowskim. To wyjątkowy, niemal progresywny okaz. Resztę już stanowią piosenki. Dłuższe, jak: "Distance", oraz cała artyleria około trzech / pięcio-minutowych.
Najnowsze dzieło Frankfurtczyków porywa i przykuwa uwagę w jednym. Polecam baczniej z udanej całości przyjrzeć się choćby: pełnemu zadumy "Waves", podniosłemu "Heroes Of The Night", bądź finalizującemu całość refleksyjnemu "Take It All" - z jedynie akompaniującą gitarą i delikatnie snującymi się w tle organami. I niech mi tylko ktoś powie, że dzisiaj nie powstają udane i wartościowe płyty.





Andrzej Masłowski

RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - 
www.afera.com.pl

"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00


"... dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"







wtorek, 28 czerwca 2016

ósemka najlepszych

Nie milkną echa sobotniego koncertu we Wrocławiu. Co rusz ktoś zapytuje, no i jak?, jak było?... Sugeruję rzucenie okiem na bloga, ale nie, chcą bym opowiadał. Najlepiej za każdym razem co innego. Ludzie myślą, że ten jeden koncert składał się z koncertów kilku. Gdy już po raz n-ty opowiada się to samo, człowiek doznaje uczucia deja vu. A ja myślałem, że tego doświadcza się jedynie na początkowym etapie życia.
Kolejna faza Euro przyniosła dwie miłe niespodzianki. Dzielni, waleczni, choć może mało efektowni Islandczycy, dali Brexit Anglikom. A w zasadzie Engexit, bo za cóż tu karać Walijczyków, którzy jednak dostali się do najlepszej ósemki turnieju. Ciekawe kto skomponuje teraz "Kocham cię jak Islandię"?
Biłem także brawo Włochom. Bo ich lubię i już. Wolno mi. Jedni lubią Francuzów (nie pojmuję), inni Hiszpanów (eee tam), a ja od zawsze kibicuję Italii. Za polot, fantazję, za sympatyczne i jedyne w swoim rodzaju symulanctwo (im akurat to przystoi - naszemu Lewemu nie). W pięknym stylu Włosi dwukrotnie położyli na łopatki przedstawicieli Półwyspu Iberyjskiego.
Piękno futbolu na tego typu imprezach bije na głowę przewidywalność choćby takiej Ligi Mistrzów. Tam co roku nuda, albo Real, albo Barcelona, czasem im podskoczy jakieś Atletico, Chelsea czy PSG, ale wierzchołek rozgrywek bywa przewidywalny do bólu. A na Euro proszę bardzo; Hiszpania, Anglia, Chorwacja do domu, a nadal w grze Polska, Islandia czy Walia., Czyż to nie piękne?
Islandia, kraj o liczebności trzystu tysięcy, a więc wielkości zaludnienia naszej Bydgoszczy, daje kopniaka inicjatorom futbolu. A podobno w Islandii do piłki idą ofermy, które nie potrafią grać w ręczną.
Moje prognozy na czwartkowy mecz z Portugalią? Jeśli zagramy tak, jak w pierwszej połowie ze Szwajcarią, to jestem spokojny. Poza tym, wierzę w jakąś nadprzyrodzoną moc, wszak mamy historyczną szansę na medal z Mistrzostw Europy. Wygrana z Portugalią automatycznie daje nam brąz. A to z powodu braku meczu o trzecie miejsce. Choć tego akurat nie pochwalam.
Zmieniając temat.... Włączyłem wczoraj Synowi fragment albumu Port Noir "Any Way The Wind Carries". Młodziak przecierał oczy ze zdziwienia, że staruszkowi taka muza wchodzi, bo to przesz jego granie - a nie znał. Zaraz poklikał, poszukał, no i znalazł jakieś foldery, plakaty z różnych festiwali, na których Port Noir grywa(ł) u boku jego idoli. Dobrze jest młodzieńca czymś zaskoczyć, wszak z reguły bywa odwrotnie. Z tym, że owe zaskoczenia polegają na co najwyżej lepszej przeciętności, albowiem najlepsza muzyka i tak od zawsze gości na mych płytowych półkach.
Piosenka na dziś: Toni Childs "Dreamer". Najspokojniejszy fragment debiutanckiego longplaya "Union" z 1988 roku. Ówczesna twórczość Toni przemykała się nawet po obrzeżach rocka, jednak mocno została nasączona klimatami etnicznymi - z naciskiem na Afrykę. Choć ona sama jest Amerykanko-Australijką.
Toni powinna stanąć ramię w ramię z Peterem Gabrielem i wytwórnią Real World. Zresztą nawet stanęła, lecz nieco później. Już w latach dziewięćdziesiątych, kiedy to na album "The Woman's Boat" zaprosiła nie tylko jego, ale i Roberta Frippa czy Karla Wallingera. Z kolei zaś na "Union" dla przykładu instrumenty klawiszowe obsługiwał nieznany wówczas jeszcze szerszej publiczności Steve Hogarth, który dopiero rok później wystartował z Marillion.
Sporo dynamiki, werwy i żywiołowości na "Union". W poczuciu dobrego smaku. Toni Childs, to biała kobieta śpiewająca czarnym głosem.
Piosenka "Dreamer" jest uduchowiona, a i rozmarzona - jak sam tytuł nakazuje. Nie dzieje się w niej nic szalonego. To tylko akompaniament klawiszowy i jej głos. Przejmujący, z lekka zdarty, nawet troszkę jakby smutnawy. Toni śpiewa: "...jesteś głosem mych marzeń minionych, choć czasem gonię księżyc myśląc o Tobie...".






Andrzej Masłowski

RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - 
www.afera.com.pl

"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00


"... dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"



poniedziałek, 27 czerwca 2016

everybody loves somebody

Nerwowo było w sobotę. Wciąż powracam do meczu. Jestem na starość przesądny. Nic nie mam przeciwko Dariuszowi Szpakowskiemu, naprawdę, ale.... W młodości uważałem go nawet za wzór komentatorski. Niestety w ostatnich latach jego głos kojarzył mi się z reguły tylko z nieszczęśliwymi meczami. Nic, tylko porażki, porażki, nic niedające remisy, itd.... I tutaj na chwilkę postawmy kropkę. Jak już Państwu wcześniej pisałem, wykupiłem pełen pakiet Polsatu Sport 2 i 3, tak by nie stracić niczego. A oprócz tego, ów pakiet zagwarantował miesiąc oglądania telewizji bez reklam. No i z głosami komentatorów kojarzących się z szansą na odniesienie sukcesu (Mateusz Borek, Tomasz Włodarczyk, Cezary Kowalski - vide Cezary z pazurem,....).
Sobotnia potyczka Polaków ze Szwajcarami miała trzy etapy. Podstawowy mecz obejrzeliśmy u Petera w Baranowie, skąd mieliśmy zaraz po jego zakończeniu wyruszyć na Davida Gilmoura do Wrocławia. Niestety dogrywka skomplikowała nieco, przez co pierwszą jej część wysłuchaliśmy w samochodowym radyjku na "Jedynce" - z komentarzem Andrzeja Janisza. Bo usunięty Tomasz Zimoch zagrzewa teraz do boju w TVN-owskiej "Strefie kibica". Na drugą zaś część dogrywki i późniejsze karne dotarliśmy już do Psemcia, który nie wiedzieć dlaczego oglądał mecz właśnie z komentarzem red.Szpakowskiego. Pomyślałem; przegramy. "Psemcio, gdzie masz pilota, zmieniamy na Polsat, bo przegramy" - rzekłem. Nikt nie zaprotestował. Chłopacy zaufali, a później skakaliśmy razem po sufit. Choć na to nie było zbyt wiele czasu, auto rozgrzane i słońcem nagrzane, nerwowo oczekiwało na wymarsz z niemałej Psemciowej posesji.
Przepraszam Panie Dariuszu, ale przesądny coś jestem na starość, a gdy Pan (choć naprawdę Pana lubię!) nie komentuje, to szczęśliwie wygrywamy. No i co z tego, że po wielkich bólach. Bo powiedzmy sobie szczerze: jakiejś elastyczności i wirtuozerii nie starcza naszym na długo. O ile z północnymi Irlandczykami było jako tako, to już z Niemcami szło jak wchodzenie z dwoma zgrzewkami Pepsi na czwarte piętro. Z Ukrainą wygraliśmy dzięki proporcjom: troszkę umiejętności + dużo szczęścia. Ze Szwajcarami szczęście sprzyjało jeszcze mocniej. Strach pomyśleć, co będzie jeśli w jeszcze dramatyczniejszych okolicznościach ogramy Portugalczyków. Wszak mamy skłonności do egzaltowania się narodem wybranym. Na szczęście dla równowagi ponoć teraz siatkarzom nie idzie.
Włodzimierz Lubański powiedział o Robercie Lewandowskim, że ten powinien wypocić niemoc. A mnie się u Roberta nie podoba jedynie symulanctwo, do którego nasz piłkarski futbolista miewa skłonności. Nie czepiałbym się, że nie strzela. Niech nie strzela, niech strzelają inni - byle do przodu. Kuba Błaszczykowski daje czadu. Brawo! Zawsze lubiłem tego piłkarza. To takie moje oczko w głowie. I Tomka Ziółkowskiego (mojego Szanownego konsoleciarza) także. Ten facet, nawet gdy nie jest formie, potrafi stanąć na wysokości zadania. Wracając do Lewego.... trochę wścieka mnie wymaganie od niego wszystkiego. Oglądam Bundesligę, a i doskonale znam nasze reprezentacyjne możliwości, zatem, gdyby Lewy nie musiał tyrać w pomocy za trzech, to miałby już tych goli ho ho ho. Niestety rolą Lewego w kadrze Nawałki jest stwarzanie sytuacji mniej poradnym kolegom, podczas gdy w Bayernie wszystkie piłki precyzyjnie serwuje się właśnie na niego. Gdzie rolą Roberta jest jedynie bycie egzekutorem, ponieważ na jego sukces w dużej części chapią inni. Tak więc, dajmy mu wreszcie spokój, a doceńmy wielką robotą, jaką wykonuje. Za każdym razem biorąc na swoje barki trzech/czterech przeciwników. To tak, jakbyśmy zawsze grali w liczebnej przewadze. Sądzę, że gdyby nie jego umiejętności, nie bylibyśmy w aktualnej fazie turnieju.
Piosenka na dziś: Dean Martin "Everybody Loves Somebody". Niesamowity głos miał ten
aktor/piosenkarz. Uwielbiam takie "gangsterskie" śpiewanie spod znaku Andy'ego Williamsa, Binga Crosby'ego, Matta Monroe czy Franka Sinatry. Dlatego pozwoliłem sobie na określenie "gangsterskie", ponieważ tego ostatniego pana uwielbiał nawet sam Al Capone, który to jak legenda głosi, miał się dobrze w porachunkach biznesowych z naszym śpiewającym bohaterem. Dean Martin, to jeden z "tych" niesamowitych głosów, a dla tamtejszych dziewczyn, dodatkowo jeszcze obiekt westchnień.
Wszyscy znają "Everybody Loves Somebody", i niemal tyluż samo tę piosenkę uwielbia. Należę i ja do tego grona. A, że nie pogram sobie takowej muzyczki w Nawiedzonym Studio, to przynajmniej tutaj...
Piosenka z 1964 roku. Nie było mnie na świecie, za to była już moja Siostrzyczka, lecz i ona była jeszcze berbeciowym gamoniem. Dean Martin śpiewa: każdy znajdzie swoją miłość, nie wiadomo tylko kiedy i gdzie, jednak to właśnie twoja miłość sprawiła, że warto było czekać. Niech to będą pokrzepiające słowa dla tych, którzy wciąż szukają, a bywa, że mocno powątpiewają.





Andrzej Masłowski

RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - 
www.afera.com.pl

"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00


"... dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"




"NAWIEDZONE STUDIO" - audycja z 26 czerwca 2016 - Radio "Afera", Poznań, 98,6 FM






"NAWIEDZONE STUDIO"
niedziela 26 czerwca 2016 r. - godz.22.00 - 2.00

RADIO "AFERA", 98,6 FM (Poznań)
www.afera.com.pl 


realizacja: Tomek Ziółkowski
prowadzenie: Andrzej Masłowski






PINK FLOYD - "Meddle" - (1971) -
- One Of These Days

DAVID GILMOUR - "Rattle That Lock" - (2015) -
- Five A.M.
- Rattle That Lock
- Faces Of Stone
- The Girl In The Yellow Dress

BIRTH CONTROL - "Here And Now" - (2016) -
- Live In The Here And Now

BLIND EGO - "Liquid" - (2016) -
- Speak The Truth

PORT NOIR - "Any Way The Wind Carries" - (2016) -
- Any Way The Kind Carries
- Onyx

STEVE HACKETT - "The Total Experience Live In Liverpool - Acolyte To Wolflight With Genesis Classics" - (2016) -
- Corycian Fire intro
- Spectral Mornings
- Firth Of Fifth

JOHN ILLSLEY - "Long Shadows" - (2016) -
- Comes Around Again
- Ship Of Fools

V/A - "Live At Knebworth" - (1990) -
DIRE STRAITS - Think I Love You Too Much
DIRE STRAITS - Money For Nothing

PINK FLOYD - "The Dark Side Of The Moon" - (1973) -
- Us And Them
- Any Colour You Like

OKTA LOGUE - "Diamonds And Despair" - (2016) -
- Take It All

THE WALKABOUTS - "Nighttown" - (1997) -
- These Proud Streets
- Tremble (Goes The Night)
- Unwind

HARLAN CAGE - "Double Medication Tuesday" - (1998) -
- Blow Wind Blow
- Halfway Home
- My Mama Said
- Joker On The Kings Highway

GLASS TIGER - "The Thin Red Line" - (1986) - 30-lecie albumu
- Don't Forget Me (When I'm Gone) - {feat. BRYAN ADAMS}
- Closer To You
- Someday
- I Will Be There - {feat. BRYAN ADAMS}

ALPHAVILLE - "Afternoons In Utopia" - (1986) - 30-lecie albumu
- IAO
- Fantastic Dream
- Jerusalem
- Dance With Me
- Afternoons In Utopia

DAVID GILMOUR - "On An Island" - (2016) -
- The Blue





Andrzej Masłowski

RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - 
www.afera.com.pl

"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00


"... dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"







niedziela, 26 czerwca 2016

DAVID GILMOUR - 25 czerwca 2016, Wrocław, Plac Wolności, godz..21.45

Zwariowany ten wczorajszy dzień, ale to dobrze. Przypomniały mi się młodzieńcze lata, gdy takich dni bywało całe mnóstwo.
Nie potrafiliśmy z kolegami/przyjaciółmi wyruszyć do Wrocławia, zanim nie zakończył się mecz Polaków ze Szwajcarami. Dogrywka i seria rzutów karnych mocno nagięły rozsądny na podróż czas. Zrobiło się niepokojąco późno - zdążymy czy nie? Wyruszyliśmy dopiero o 18.30. Na szczęście dobry kierowca i sprawny dżipowaty Mitsubishi zrobiły swoje. Na domiar ryzyka postanowiliśmy jeszcze bezczelnie na chwilę zakotwiczyć w leszczyńskim KFC. A po drodze ku czarowi pikanterii burza i potężna ulewa, która tak naprawdę zaczęła się już przy okienku zamówień "KFC Thru". Proszę sobie wyobrazić, że jeszcze po drodze musieliśmy w samym Wrocławiu zgarnąć syna jednego z kolegów. Było troszkę zamieszania, albowiem pobrany w smartfonie nawigator ze strony Google, też nam życia nie ułatwił. Aby nie przedłużać - na Plac Wolności, czyli docelowe miejsce, dotarliśmy dokładnie o 20.55, a jeszcze nas na nim zawrócono, ponieważ bramki wejściowe były ok.stu metrów dalej. Gdy weszliśmy, na scenie od kilku chwil gościł (w solowym występie) Leszek Możdżer. Plac Wolności nabity ludźmi, niczym dobra kasza skwarkami. Okazało się, że nie ma gdzie się wbić, by cokolwiek zobaczyć. Po prostu sprzedano więcej biletów, niż przyzwoitość nakazywała. Po bokach placu na dodatek dwa oszklone budynki, w których było jakieś przejście, schody..., Te oszklone kwadraty po prostu znacząco zasłaniały scenę. Musieliśmy się z
kolego/przyjaciółmi (Peter i Psemko) solidnie porozpychać, by przystanąć we względnie przyzwoitym skwerze. Moje fotki dobitnie utrwaliły niekomfortowość wyszarpanego stanowiska.
Zapomniałem dodać, że nie musieliśmy się jednak spieszyć, albowiem koncert gwiazdy wieczoru - Davida Gilmoura, jego zespołu, orkiestry pod batutą Zbigniewa Preisnera i "okazjonalnego" Leszka Możdżera - rozpoczął się punktualnie o 21.45. Jako, że w ramach Europejskiej Stolicy Kultury we Wrocławiu, telewizyjne media rządowe postanowiły transmitować całe to wydarzenie (pierwsza część TVP 2, druga zaś w TVP Rozrywka). Zatem wszyscy widzieli, wszyscy słyszeli. Opisywanie w takiej sytuacji przebiegu koncertu nie ma najmniejszego sensu. Jedynie dla przypomnienia poniżej przedstawię Państwu pełną listę utworów z programu koncertu samego Davida Gilmoura, ponieważ repertuaru Leszka Możdżera z oczywistych braków w edukacji nie jestem w stanie. Jedyne co zapamiętałem, to tyle, że ostatnią kompozycję w swym koncertowym secie, Leszek Możdżer zaprezentował z repertuaru Witolda Lutosławskiego, którego jak sam to ujął: jest wielkim entuzjastą.
David Gilmour w wybornej formie, do tego efektowna oprawa świateł i wizualizacji, bardzo dobry dźwięk (szczególnie w drugiej części przedstawienia), dały uczucie przyjemnego nasycenia lubianą muzyką. Trudno zaś powiedzieć o pełnej satysfakcji ujrzenia jednego ze swoich muzycznych bogów, skoro wszyscy na scenie jawili się rozmiarem karzełków. Gdyby więc nie okrągły i zarazem sporych rozmiarów telebim, to.... I właśnie pod tym względem trudno tutaj mówić o
stuprocentowym przeżywaniu muzyki. Człowiek tam jest, uczestniczy, ma świadomość obcowania z czymś niezwykłym, ale tak po prawdzie jest tylko główką zapałki w stogu siana. Był to niestety troszkę taki masowy spęd podnieconych fanów talentu ex-PinkFloydowskiego muzyka, którzy wypruli flaki, by TAM być. Pomijam już całe rzesze zwykłych narąbanych alkoholem kretynów. Nie rozumiem jakim to trzeba być frajerem, żeby zakupić drogi bilet, oczekiwać na wydarzenie kilka ładnych miesięcy, czasem i przemierzyć kilkaset kilometrów, by w ostateczności dotrzeć na miejsce kompletnie zalanym w trąbę. Widziałem delegatów z Rosji, Czech i Polski, którym przydałoby się raczej dobre łóżko i tabletki Alka Prim na chwilę po przebudzeniu. Ale zostawmy ich....nie warto....
Nie byłem przed laty w gdańskiej Stoczni, a z 5-płytowego boxu CD/DVD wiem jak było wspaniale. Teraz dzięki kochanemu Psemciowi, który w ramach zaległego imieninowego prezentu spełnił od lat w sercu skrywane marzenie. Niestety ja sam rzadko z własnej inicjatywy bywam na koncertach - nie mam na nie forsy, ponieważ wszystko wydaję na drogie płyty, które kolekcjonuję od zawsze - i na zawsze!
To były dwadzieścia trzy cudowne nagrania pod gołym gwieździstym niebem, przy cieplutkiej i suchej aurze, zagrane i zaśpiewane tak, że piękniej być nie mogło.
Największe wrażenie? Przede wszystkim wykonania: "The Blue" (za którym do tej pory jakoś nieszczególnie przepadałem) - cóż za gitarowe solo!, do tego natchnione "Us And Them" (od razu można ujrzeć ciemną stronę księżyca), poruszające i zarazem okraszone zmysłowym filmem "High Hopes" (najcudowniejszy na "The Division Bell"), jazzujące z udziałem Leszka Możdżera "The Girl In The Yellow Dress" (można było sobie wyobrazić nocne życie na Manhattanie), obłędne jak zawsze "Sorrow" (niegdyś genialny finał "A Momentary Lapse Of Reason"), plus finalizujące podstawowy koncert obowiązkowe "Run Like Hell" oraz podszyte efektownymi laserowymi promieniami "Comfortably Numb" - kolejne cacko ze ściany. Po takim show niewiele już może człowieka zaskoczyć. A tym bardziej - nieskromnie mówiąc - mnie samego, jako żem wiele w życiu widział i słyszał.


część pierwsza:
1. 5. AM
2. Rattle That Lock
3. Faces Of Stone
4. Wish You Were Here
5. What Do You Want From Me
6. A Boat Lies Waiting
7. The Blue
8. Money
9. Us And Them
10. In Any Tongue
11. High Hopes

część druga:
12. One Of These Days
13. Shine On You Crazy Diamonds (pt.1-5)
14. Dancing Right In Front Of Me
15. Coming Back To Life
16. On An Island
17. The Girl In The Yellow Dress
18. Today
19. Sorrow
20. Run Like Hell

bis:
21. Time
22. Breathe (repryza)
23. Comfortably Numb






Andrzej Masłowski

RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - 
www.afera.com.pl

"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00


"... dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"



e-bilet = XXI wiek
w tym miejscu zacumowałem
to miejsce, z którego niewiele było widać, a ci ludzie zapłacili za bilety




podczas "Comfortably Numb"
te dwa grubaski to moi super kompani
i tu już widać na wprost Plac Wolności
w drodze do Wrocławia
to już po koncercie...