Nie milkną echa sobotniego koncertu we Wrocławiu. Co rusz ktoś zapytuje, no i jak?, jak było?... Sugeruję rzucenie okiem na bloga, ale nie, chcą bym opowiadał. Najlepiej za każdym razem co innego. Ludzie myślą, że ten jeden koncert składał się z koncertów kilku. Gdy już po raz n-ty opowiada się to samo, człowiek doznaje uczucia deja vu. A ja myślałem, że tego doświadcza się jedynie na początkowym etapie życia.
Kolejna faza Euro przyniosła dwie miłe niespodzianki. Dzielni, waleczni, choć może mało efektowni Islandczycy, dali Brexit Anglikom. A w zasadzie Engexit, bo za cóż tu karać Walijczyków, którzy jednak dostali się do najlepszej ósemki turnieju. Ciekawe kto skomponuje teraz "Kocham cię jak Islandię"?
Biłem także brawo Włochom. Bo ich lubię i już. Wolno mi. Jedni lubią Francuzów (nie pojmuję), inni Hiszpanów (eee tam), a ja od zawsze kibicuję Italii. Za polot, fantazję, za sympatyczne i jedyne w swoim rodzaju symulanctwo (im akurat to przystoi - naszemu Lewemu nie). W pięknym stylu Włosi dwukrotnie położyli na łopatki przedstawicieli Półwyspu Iberyjskiego.
Piękno futbolu na tego typu imprezach bije na głowę przewidywalność choćby takiej Ligi Mistrzów. Tam co roku nuda, albo Real, albo Barcelona, czasem im podskoczy jakieś Atletico, Chelsea czy PSG, ale wierzchołek rozgrywek bywa przewidywalny do bólu. A na Euro proszę bardzo; Hiszpania, Anglia, Chorwacja do domu, a nadal w grze Polska, Islandia czy Walia., Czyż to nie piękne?
Islandia, kraj o liczebności trzystu tysięcy, a więc wielkości zaludnienia naszej Bydgoszczy, daje kopniaka inicjatorom futbolu. A podobno w Islandii do piłki idą ofermy, które nie potrafią grać w ręczną.
Moje prognozy na czwartkowy mecz z Portugalią? Jeśli zagramy tak, jak w pierwszej połowie ze Szwajcarią, to jestem spokojny. Poza tym, wierzę w jakąś nadprzyrodzoną moc, wszak mamy historyczną szansę na medal z Mistrzostw Europy. Wygrana z Portugalią automatycznie daje nam brąz. A to z powodu braku meczu o trzecie miejsce. Choć tego akurat nie pochwalam.
Zmieniając temat.... Włączyłem wczoraj Synowi fragment albumu Port Noir "Any Way The Wind Carries". Młodziak przecierał oczy ze zdziwienia, że staruszkowi taka muza wchodzi, bo to przesz jego granie - a nie znał. Zaraz poklikał, poszukał, no i znalazł jakieś foldery, plakaty z różnych festiwali, na których Port Noir grywa(ł) u boku jego idoli. Dobrze jest młodzieńca czymś zaskoczyć, wszak z reguły bywa odwrotnie. Z tym, że owe zaskoczenia polegają na co najwyżej lepszej przeciętności, albowiem najlepsza muzyka i tak od zawsze gości na mych płytowych półkach.
Piosenka na dziś: Toni Childs "Dreamer". Najspokojniejszy fragment debiutanckiego longplaya "Union" z 1988 roku. Ówczesna twórczość Toni przemykała się nawet po obrzeżach rocka, jednak mocno została nasączona klimatami etnicznymi - z naciskiem na Afrykę. Choć ona sama jest Amerykanko-Australijką.
Toni powinna stanąć ramię w ramię z Peterem Gabrielem i wytwórnią Real World. Zresztą nawet stanęła, lecz nieco później. Już w latach dziewięćdziesiątych, kiedy to na album "The Woman's Boat" zaprosiła nie tylko jego, ale i Roberta Frippa czy Karla Wallingera. Z kolei zaś na "Union" dla przykładu instrumenty klawiszowe obsługiwał nieznany wówczas jeszcze szerszej publiczności Steve Hogarth, który dopiero rok później wystartował z Marillion.
Sporo dynamiki, werwy i żywiołowości na "Union". W poczuciu dobrego smaku. Toni Childs, to biała kobieta śpiewająca czarnym głosem.
Piosenka "Dreamer" jest uduchowiona, a i rozmarzona - jak sam tytuł nakazuje. Nie dzieje się w niej nic szalonego. To tylko akompaniament klawiszowy i jej głos. Przejmujący, z lekka zdarty, nawet troszkę jakby smutnawy. Toni śpiewa: "...jesteś głosem mych marzeń minionych, choć czasem gonię księżyc myśląc o Tobie...".
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) -
www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
"... dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"