poniedziałek, 30 kwietnia 2018

PÕHJA KONN - "Põhja Konn" - (2016) -









PÕHJA KONN
"Põhja Konn"
(self released - album wydany samodzielnie) 

****




Poniższa płyta dotarła z Estonii. Kraju bałtyckiego, przynależnego Skandynawii, jednego z najprężniej rozwijających się we współczesnej Europie, a jednocześnie jeszcze do niedawna uciemiężonego w kilkudziesięcioletniej sowieckiej niewoli.
Przeciętny zjadacz chleba, na co dzień przesiąknięty kulturą anglo-amerykańską, niespecjalnie orientuje się w muzycznych zasobach państwa, o populacji nieprzewyższającej Warszawy. Owszem, w swoim czasie namieszały nieco dziewczyny z Vanilla Ninja, ale i one przecież wbiły się w komercyjne portki, za nic nie nasuwając skojarzeń do estońskiej przynależności. Aby więc dokopać się do tamtejszych skarbów, najlepiej na własną rękę spenetrować teren. Tak postąpił jeden z moich kolegów, w konsekwencji czego przywiózł pełen plecak muzycznych wynalazków, a pośród nich grupę Põhja Konn. I kto wie, być może tych kilka słów, które dzisiaj poświęcę wciąż niewinnym debiutantom, za czas jakiś będziemy rozpatrywać względem zespołu o międzynarodowej sławie. Oczywiście to tylko pobożne życzenie, albowiem mamy do czynienia z młodą formacją, która uprawia niemodne pole rocka progresywnego, zgrabnie doprawione estońskim folkiem, historią oraz mitologią.
Nazwa Põhja Konn, dosłownie oznacza Północną Żabę, a konkretnie pewne mitologiczne stworzenie odnoszące się do biblijnej semantyki, będące smokiem bestią, a wywodzącym się prosto od Diabła.
Põhja Konn zainicjowali się blisko dekadę temu, jednak dopiero przed trzema laty wzięli się poważnie w garść. Było to następstwem impulsu, w jaki wprowadziła ich współpraca z Towarzystwem Pisarzy Estońskich, które zaś jasno poparło szerzenie przez Põhja Konn estońskiej poezji, a to z kolei za sprawą przekładania jej na język rocka. Muzycy szybko przystąpili do prac, czego efektem już po roku zrealizowany materiał na debiutancki longplay. I choć ten dociera do mnie z pewnym poślizgiem, to czy ma to jakiekolwiek znaczenie? Przecież, gdyby nie wyszarpnięcie tej płyty z objęć samych muzyków, na próżno by jej szukać na półkach sklepowych - nie tylko zresztą krajowych.
Twórcy tego dzieła poruszają się po terytorium sztuki, która nigdy nie ulegnie przedawnieniu, smakując bez względu na wyrywane kartki z kalendarza. Możemy się o tym jednocześnie przekonać słuchając wiekowych nagrań klasycznych formacji, w rodzaju Genesis, Fruupp lub Gentle Giant, a do których śmiało można odnieść poza estońsko-kulturowe nawiązania Põhja Konn. Szczególnie nazwa Gentle Giant trzyma tu kluczowe znaczenie. Proszę uważniej przyjrzeć się choćby takiemu "Pigilind". Podobne budowanie wokalnych harmonii, niekiedy stopniowanych, choć niekoniecznie wielogłosowych, jak to bywało u braci Shulman, a wszystkiemu towarzyszy bogata gra całej sekcji (gitary, mandolina, organy...). Wsiądźmy więc do wehikułu czasu i dajmy się porwać zamierzonej kolizji współczesnych twórców oraz ducha dawnego grania.
Muzyka ze słuchanej właśnie płyty wydaje się solidnie skondensowana, jednak zamiast zaduchu, panuje tu pełnia swobody. A przecież mówimy o kompozycjach ledwie 4-6-minutowych, którym daleko do rozmiarów suit, czyli do granic swobodnych wypowiedzi, w których specjalizowali się przed blisko półwieczem Emerson, Lake & Palmer, bądź Yes. Czyli po części jedni z mentorów naszych estońskich bohaterów.
Sporym atutem Põhja Konn stoi śpiewanie w języku ojczystym. Daje to niepodważalny urok. Bo, gdyby tę nieco bajkowo-skandynawską opowieść przyprawić o angielszczyznę, w efekcie otrzymalibyśmy kolejną anglojęzyczną ekipę, której odrębność wmieszałaby się w tłum.
Album "Põhja Konn" nadaje się do słuchania w całości, a wręcz nawet tego od swego odbiorcy wymaga. Każda płynąca z niego kompozycja wydaje się być konsekwencją poprzedniej, a zarazem pomostem dla kolejnej. Jednak ów fakt nie przeszkodzi nam w doszukaniu się co bardziej faworyzowanych fragmentów. Mnie najszczególniej urzekły: "Võitlus", "Pigilind", "Ümarruut", "Selle Ilma Igav Kainus" oraz "Kas Ma Eestit Unes Nägin?".
Nie wolno tej grupy przeoczyć, wszak obecnie matka natura coraz skromniej podrzuca tego typu oryginalne kruszce.






Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"







"NAWIEDZONE STUDIO" - audycja z 29 kwietnia 2018 - Radio "Afera" - 98,6 FM Poznań




"NAWIEDZONE STUDIO"
niedziela 29 kwietnia 2018 - godz. 22.00 - 2.00
 
RADIO "AFERA", 98,6 FM (Poznań)
www.afera.com.pl 


realizacja: Szymon Dopierała
prowadzenie: Andrzej Masłowski







AXEL RUDI PELL - "The Ballads" - (1993) - grupa Axela Rudiego Pella wystąpi 23 czerwca we Wrocławiu
- Tearin' Out My Heart - {Rainbow cover} - śpiew JEFF SCOTT SOTO, kwiecień 1993
- When A Blind Man Cries - {Deep Purple cover} - śpiew ROB ROCK, marzec 1991

STATUS QUO - "Rockin' All Over The World" - (1977) - ekipa Francisa Rossiego (już niestety bez Ricka Parfitta) zagra 22 czerwca we Wrocławiu na "Eleven Bike Fest"
- For You

RICK PARFITT - "Over And Out" - (2018) - poniższą balladę, z pośmiertnego solowego debiutu gitarzysty Status Quo, byłem Państwu Szanownym dłużny od dobrych kilku tygodni
- Without You

BONFIRE - "Temple Of Lies" - (2018) - nowy album bywa hard, ale też sweetly-heartbreakers, o czym dowodzą choćby dwie poniższe piosenki
- On The Wings Of An Angel
- Comin' Home

NO HOT ASHES - "No Hot Ashes" - (2018) - debiutujący Irlandczycy z Północy, choć istnieją już przecież od ponad 30 lat
- Boulders
- Souls

MICK JAGGER - "Wandering Spirit" - (1993) - Mick, zamiast sobotniego Chrisa. Niestety do dzisiaj nie dorobiłem się żadnej płyty młodszego braciszka wokalisty Rolling Stonesów
- Sweet Thing

ERIC CLAPTON - "No Reason To Cry" - (1976) - świadomość udziału na tym longplayu Chrisa Jaggera skłoniła mnie do zagrania dwóch ulubionych kawałków - z tego suma sumarum - średniego albumu bluesowego mistrza.
- All Our Past Times
- Double Trouble

WET - "Earthrage" - (2018) - zachwycający, choć zdecydowanie nieodkrywczy melodyjny hard rock, z kapitalnie naoliwionym gardłem Jeffa Scotta Soto
- The Never-Ending Retraceable Dream

ABBA - "The Album" - (1977) - w grudniu nastąpi premiera nowej piosenki długo do tego namawianej Abby, a mają już na ten moment skomponowane dwie. My jednak jak najbardziej wspominkowo...
- Move On

TOM JONES - "The Ultimate Hit Collection 1965 - 1988" - (1994) - po ubiegłotygodniowym winylu genialnego Walijczyka, wczoraj kilka hitów już bez trzasków, pykania, szumów, ...
- It's Not Unusual - {1965}
- Delilah - {1968}
- Puppet Man - {1970}
- The Young New Mexican Puppeteer - {1972}

CLASSIX NOUVEAUX - "La Verité" - (1982) - jedna z najpiękniejszych nowo-romantycznych kompozycji, a jednocześnie gwoli wstępu do kącika: "Szanujmy Wspomnienia, czyli cudze chwalicie, swego nie znacie"
- La Verité

ROXA - "Aleja Marzeń - Antologia 1984 - 1986" - (2018) - niektóre partie wokalne, bądź piosenkowe zwrotki, brzmią dance-polowo, jednak tutaj mieliśmy elegancki bas, subtelne klawisze-syntezatory, do tego flet czy saksofon, natomiast piosenka "A Ona Tańczy" przywróciła mi pamięć o cudownych chwilach mej młodości.
- A Ona Tańczy - {oryginalnie na składance "Sztuka Latania", 1985}
- Aleja Marzeń - {oryginalnie na kasecie "Roxa", 1988 - nagranie z 1986 r.}
- Miłość Zła - {oryginalnie na kasecie "Roxa", 1988 - nagranie z 1986 r.}
- Co Mu Jest - {oryginalnie na kasecie "Roxa", 1988 - nagranie z 1986 r.}

OMEGA - "Greatest Performances" - (2012) - album "live", z racji 50-tki Omegi, choć materiał na niego skompilowano z występów z 1990 oraz 2000 roku
- Mozgó Világ
- Ballada A Fegyverkovács Fiáról
- Léna
- Petróleumlámpa 
- Gyöngyhajú Lány - {gdyby ktoś pragnął zapytać, to jest właśnie "Dziewczyna O Perłowych Włosach"}

STOLEN EARTH - "A Far Cry From Home" - (2012) - takie trochę Mostly Autumn dla ubogich, a jednak poniższa kompozycja szczególnie piękna 
- Mirror Mirror

PLANET P. PROJECT - "Pink World" - (1984) - ex-keyboardzista Rainbow, Tony Carey, w concept science-fiction/prog-rockowym albumie, często o odcieniu Pink Floyd'owsko-Waters'owskim  
- Pink World
- What I See
- In The Forest
- A Boy Who Can't Talk
- The Stranger

PÕHJA KONN - "Põhja Konn"- (2016) - Estończycy rules. Z każdym posłuchaniem płyta coraz lepsza. Młodzież gra prog rocka w zawstydzający sposób dla wielu zagubionych (legendarnych) wapniaków.
- Selle Ilma Igav Kainus
- Kas Ma Eestit Unes Nägin?

DEEP PURPLE - "InFinite" - (2017) - 1 lipca br. po raz kolejny pożegnalnie zagrają u nas Purpurowi. Tym razem w krakowskiej "Tauron Arenie".
- The Surprising






Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"





niedziela, 29 kwietnia 2018

CHRIS JAGGER, 28 kwietnia 2018, Poznań, "World Trade Center"

Gdy Kolejorz dostawał przy Bułgarskiej bęcki od Górnika Zabrze (ostatecznie tylko 2:4, a było już 0:4), my z Korfantym nieźle zabawiliśmy się na koncercie Chrisa Jaggera. Tak tak, brata tego "troszkę" słynniejszego Micka. I choć sala na pięterku w World Trade Center nie została wypełniona po brzegi, to i tak zgromadziła przynajmniej jeszcze raz tylu ludzi, co niedawny bydgoski występ Magnum. Inna sprawa, że dobrą jedną czwartą stanowiły zaproszenia, na które i my się załapaliśmy.
Kilka wpadek organizacyjno-technicznych nie zakłóciło przyzwoitego obrazu całości, za co zresztą trzymałem kciuki od samego początku.
Magia nazwiska głównej gwiazdy uczyniła swoje, bo przesz nikt mi nie wmówi, że w Poznaniu mamy tylu wielbicieli country/folk/na pół-rockowego grania. Jeśli tak, to serdecznie zachęcam pójść za ciosem i częściej sięgać po korzenne amerykańskie, jak i wyspiarskie granie. Tamtejszy folk jest przecudowny, o czym także raz po raz przekonują się Słuchacze Nawiedzonego Studia.
Jagger zabrał ze sobą gitarę akustyczną oraz harmonijkę, a także parkę sprawnych muzyków: akordeonistę Charliego Harta oraz srebrnowłosą skrzypaczkę Eliet Mackrell. Przy czym dodam, że ekipa Jaggera nie bywa sztywno przywiązana do swych głównych instrumentów, albowiem Charlie zagrał także na instrumentach klawiszowych oraz skrzypcach, a Eliet dodatkowo na mandolinie oraz fleciku.
Ich pełna polotu żywiołowa muzyka, zdecydowanie nafaszerowana country/folkowymi akcentami, miewa czasem wspólne ścieżki z rock'n'rollem, rzadziej z balladą, choć i taki fragment w którymś momencie się nawinął. Chris nieźle śpiewa, jego "orkiestra" idzie mu w sukurs, choć matka natura poskąpiła Chrisowi "tego czegoś", przez co nietrudno uświadomić sobie, dlaczego starszy Mick zawojował świat, by jego mniej "urodziwemu" bratu przypisać jedynie marginalną rolę w okowach showbuisnessu. Dlatego niewiele dopomógł mu w karierze udział w nagraniu płyty Erica Claptona "No Reason To Cry" (gdzie sobie pośpiewał chórki), czy nawet zaproszenie na własne albumy wspomnianego Micka, bądź Davida Gilmoura. Ale robi swoje. Gra muzykę odległą od Stonesowskiej retoryki, więc nikt mu nie zarzuci bratczynego wazeliniarstwa.
Obecnie Chris Jagger objeżdża Polskę, pod hasłem: "Chris Jagger Acoustic Trio - Polish Tour 2018". Na poznańskim plakacie reklamującym wczorajszy koncert, słowo "acoustic" zastąpiono "accustic". Niby chochlik drukarski, lecz utwierdza mnie o przywróceniu zecerów.
Jagger objedzie kawał Polski pięknej i bogatej, omijając Gdańsk, Łódź czy Warszawę, w zamian zahaczając o Zduńską Wolę, Warkę, Krosno, Domecko, Głubczyce, Błaszki, by gdzieś pomiędzy, a konkretnie 5 maja, zawitać do nieodległej Wrześni. Informacja zapewne przyda się ewentualnym kibicom Kolejorza, którzy wybrali padakę zamiast sztuki.
I jeszcze słówko o supportach. Miał być jeden, były dwa. Ten z plakatu, a zwący się Forcom Band, zaproponował dwadzieścia minut repertuaru obcego autorstwa (kompozycje Maanamu, Niebiesko-Czarnych czy Lombardu), i jak sam szef całego tego przedsięwzięcia - pan grający na instrumentach klawiszowych - przed nastaniem muzyki zapowiedział: jego ekipa jest bandem amatorskim, co naprawdę poprawiło notowania zespołu, nie tylko w moich oczach. Pękły więc lody nieufności, a
Forcom Band momentami wznosili się ponad poziom przedstawicieli Osiedlowego Domu Kultury.
Troszkę więcej koncentracji musiałem wykrzesać z siebie wobec twórczości Pani, którą przytaśtał - za sprawą wspólnego lotu - Chris Jagger. Zdecydowanie zamerykanizowana Polka, o artystycznej ksywce I-Sha-Vii (czy jakoś tak), dała popalić kanonadą akustycznych ballad. Przy czym, do każdej z nich Artystka wygłosiła odpowiednią prelekcję, dzięki czemu wszyscy zgromadzeni błyskawicznie dowiedzieli się o naturze obieżyświatki - nieskrywanej cesze bardzistki. Wziąłem do serca polecajkę I-Sha-Vii, by koniecznie beztrosko przebyć osiem tysięcy kilosów (a może nawet mil? - i don't remember) podróży po Stanach. Nie, nie czynię z I-Sha-Vii megalomanki, ale naprawdę nieco mniej lansiku, a publiczność sama wyciągnie przesłanie z tekstów oraz muzyki płynące - proszę zaufać dobrej radzie starszego druha.
Wczorajszy koncert zaliczam do kolejnego ciekawego życiowego doświadczenia, przy okazji pięknie dziękując za podwójną wejściówkę - współpracującemu z Radiem Poznań - Michałowi Sobkowiakowi. Fajny z niego facet, i chyba jedyny Kukiz'owiec, który ma poukładane w głowie.
Zanim zabrałem się za napisanie powyższego tekstu, postanowiłem wejść na stronę Radia Poznań, w nadziei uchwycenia tam czegoś o wczorajszym, a jakby nie było przez nich sponsorowanym wydarzeniu. I przyznam Szanownym Państwu, że nie dostąpiłem celu. Już wrzutki na głównej stronie, typu: "T. Zysk krytykuje niepoznański styl działania Jacka Jaśkowiaka", dalej "Jarosław Kaczyński odwiedził Trzciankę", czy na deser "TVN łamie standardy dziennikarskie...", przecięły nić mej ciekawości splądrowania tematu. Zabrakło tylko: "Lenin wiecznie żywy" - wszak zapachniało propagandą na miarę czasów minionych.


P.S. Co za łoś zasłaniał mi akordeonistę podczas całego występu? Zdaje się, że to Pan Janek. Pan Janek Pera. Mój dobry znajomy. Na co dzień dobry i przeze mnie nad wyraz lubiany, ale też obiektywnie przesympatyczny człek. Oj Panie Janku, na drugi raz kamerkę stawiamy z boczku (nie mów do mnie zboczku! - odezwałby się zniesmaczony Pan Janek), a nie tak centralnie, ponieważ tylnym rzędom przyszło zostać ograbionym o jedną trzecią scenicznych atrakcji.






Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"



ściana wejściowa do WTC
Chris & Co.
... ciąg dalszy...
...a i tutaj z zakrytym akordeonistą...
Przedstawiciele kapituły PTAAAK wręczają Chrisowi medal i inne uznania...
....chwila z I-Sha-Vii (pozostałe też niezapomniane)....
Forcom Band (ich czterech + Ona przy mikrofonie)
do koncertu jeszcze trochę...
... zanim okiennice opadną...
...już na pięterku, na chwilę przed przedarciem biletu



środa, 25 kwietnia 2018

Fryderyki 2018

Ostatnie rozdanie Fryderyków, z należną uwagą obejrzałem w czasach, w których Kortez jeszcze szczał w majty, a mój niepodzielony kraj stawiał odważne kroki w nowej unijnej rzeczywistości. I pewnie ten stan rzeczy długo nie uległby zmianie, gdyby nie chęć po sobotnim spotkaniu, ujrzenia Pana Andrzeja Dąbrowskiego. Skoro jednak nagrody za całokształt artystycznej działalności rozdaje się pod koniec tego typu gal, zostałem zmuszony do prześledzenia całości. Przy okazji pomyślałem, a może jednocześnie odkryję jakieś nowe zjawisko? Tym samym, mój olew wobec polskich artystów okaże się bezzasadny. Ponadto, liczyłem na jakąś nową piosenkę Pana Andrzeja oraz na występ naszej Basi ukochanej - vide Basi Trzetrzelewskiej. Tak swoją drogą, zawsze mnie zastanawiało, jak Amerykanie, dla których Basia, to "Basza", radzą sobie na co dzień z nazwiskiem Artystki? Cze cze cze cze... le le leska... A gdzie by tu jeszcze po drodze zagubione "w"?
Kondycja polskiej rozrywki zainteresowała mnie wczorajszego wieczoru, nie tylko od strony najbliższego memu sercu rocka - którego i tak na galach tyle, co marmolady w pączku - lecz z pełnią obiektywizmu zapragnąłem przyjrzeć się szeroko pojętej, a tak niezwykle wychwalanej scenie alternatywnej. Nawet przeżywającym renesans hip hopowcom. Zaskoczył mnie jedynie w całej tej zabawie fakt braku kategorii "discopolowy debiut roku". Jednak tylko kwestią czasu, by o Frycka toczyli boje wszelakie Sławomiry, Zenki... Uzbroimy się tylko w cierpliwość.
Nieznana mi dotąd bliżej Daria Zawiałow, zdobyła tytuł za album roku, pt. "A kysz", by przy okazji zgarnąć jeszcze jedną statuetkę w kategorii: debiut roku. Jeśli artystycznie pani ma tyle do powiedzenia, na ile wynosił jej wczorajszy oratorski błysk, to domniemywam, że jej wspomniane dzieło jawi się muzyką instrumentalną.
Ktoś tam na górze mocno wierzy w Korteza, którego jeszcze nie tak dawno temu ochrzczono objawieniem. Nieustannie więc utwierdza się w owym przekonaniu publikę, jak również samego Artystę - co tylko wpływa krzywdząco na tego ostatniego.
Taco Hemingway, śladem Kazików i tym podobnych wieszczy, po statuetkę (ponoć tradycyjnie) nie dotarł. Jasna sprawa, my wielcy niezależni mamy w zadzie WarszaFkę. W imieniu niesfornego Filipka, a na drugie Tadzia, nagrodę odebrał wydawca albumu (nazwiska nie zanotowałem), który pozwolił sobie dowalić jury akademii, która przeoczyła pewną ważną płytę, i jak zapewniono: sprzedaną w największym nakładzie. Tego nie było na porządku obrad, więc zmieszanie prowadzących bezcenne.
Kasia Cerekwicka wręczyła Hey'om statuetkę w kategorii "rock". Trzeba przyznać, że ktoś tam w sztabie producentów programu miał wizję.
Odnotować wypadałoby jeszcze siostrzyczki: Natalię i Paulinę Przybysz, Kapelę Ze Wsi Warszawa i pewnie jeszcze kilka innych przysmaków, a tak ignorancko przeze mnie pominiętych.
Jednakowoż powinienem przy tej okazji machnąć jeszcze nieco słów podziwu wobec kolaboracyjnych występów kilku rodzimych nadziei i sław. Fali na widowni nie zauważyłem, za to wszyscy na scenie w siódmym niebie.
Och, było sporo radości. Szczególnie w obozie wszystkich laureatów, plus u porozsiadanych na widowni ich sprzymierzeńców, jak też szczególnie u współprowadzącej, obok Piotra Metza, radiowo-telewizyjnej dziennikarki Agnieszki Szydłowskiej. Pani Szydłowska jeszcze wyraźniej się ożywiła podczas faworyzowanej przez nią kategorii: "hip hop" - o czym dotkliwie i stanowczo zapewniła wszystkich na widowni, a także telewidzów. Nie do pośpiewania, a do pogadania kobietka.
Szkoda, że za całokształt działalności, troszkę za późno uhonorowano Zbigniewa Wodeckiego. Średnio zabrzmiały słowa pocieszenia Piotra Metza, iż Artysta właśnie spogląda na nas z góry. Fakt, w tym wypadku najprawdopodobniej dosłownie.
Andrzej Dąbrowski odebrał dżezowego Frycka za całokształt, choć jak to jeden z wręczających statuetkę, Zbigniew Namysłowski dostrzegł, że owe wyróżnienie przypada mu za śpiewanie przez całe życie jednej piosenki. Przeliczyłem się przy tym, że dadzą Panu Andrzejowi pośpiewać, a tym samym wyjść z opresji skojarzeń wobec doklejonej mu tylko jednej jedynej melodii. W tle zabrzmiała właśnie ona, zarówno na wejściu, jak i przy opuszczaniu przez niego sceny.
Na deser wszystkiego, wspomniana na wstępie Basia Cze Cze Cze... Trzetrzelewska. Dawno jej nie słyszałem, jeszcze dłużej nie widziałem... a troszkę się pozmieniało. Jednak głos wciąż jakby ten sam.
Fryderyki 2018 przechodzą do historii. Kolejne pewnie obejrzę, gdy na góralską nutę Tulijki przełożą twórczość Cannibal Corpse.






Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"



poniedziałek, 23 kwietnia 2018

"NAWIEDZONE STUDIO" - audycja z 22 kwietnia 2018 - Radio "Afera" - 98,6 FM Poznań






"NAWIEDZONE STUDIO"
niedziela 22 kwietnia 2018 - godz. 22.00 - 2.00
 
RADIO "AFERA", 98,6 FM (Poznań)
www.afera.com.pl 


realizacja: Michał Cybula
prowadzenie: Andrzej Masłowski







CHRIS BAY - "Chasing The Sun" - (2018) - no proszę, z początku niby to takie sobie, a teraz zdecydowanie na "tak" !
- Silent Cry - {feat SONJA HÖLLERING}
- Move On

REDS'COOL - "Press Hard" - (2015) - zamerykanizowani Rosjanie nieźle dają czadu, w dodatku z melodią
- Strangers Eyes

PRAYING MANTIS - "Legacy" - (2015) -  już 11 maja nastąpi premiera nowego albumu "Gravity"
- The One

JAMES CHRISTIAN - "Craving" - (2018) - najnowszy, czwarty solowy album wokalisty House Of Lords
- Black Wasn't Black
- Heaven Is A Place In Hell

WET - "Earthrage" - (2018) - zniknęły z nazwy "W.E.T." kropki, i muzycznie jest jeszcze lepiej!
- Dangerous
- Calling Out Your Name
- Heart Is On The Line

MAYER HAWTHORNE - "How Do You Do" - (2011) - podczas sobotniego Record Store Day, kawałek "A Long Time" zrobił wrażenie na ikonie polskiej piosenki (i nie tylko piosenki) Andrzeju Dąbrowskim
- No Strings
- A Long Time

TOM JONES - "Tom Jones Sings She's A Lady" - (1970) - nabytek z tegorocznego Record Store Day
- She's A Lady - {Paul Anka cover}
- Til I Can't Take It Anymore
- Resurrection Shuffle
- You're My World (Il Mio Mondo) - {Cilla Black cover}

EDDIE COCHRAN - "Rock & Roll Hero" - (podwójna kompilacja, daty wydania nie podano) - w ostatnim czasie prezentowałem sporo piosenek Cochrana w objęciach innych, no to wczoraj już w oryginale
- Summertime Blues - {1958}
- Love Again - {1958}
- C'mon Everybody - {1958}

SVARTANATT - "Starry Eagle Eye" - (2018) - z wytłumionego winyla, za to muzyka pierwszorzędna
- Hit Him Down
- The Lonesome Ranger

RITCHIE BLACKMORE'S RAINBOW - "Memories Of Rock II" - (2018) - najnowsza studyjna propozycja Tęczowych, taka z gatunku: może być, za to materiał koncertowy wykonany "koncertowo"!
- Waiting For A Sign - {nowy studyjny}
- Carry On Jon
- Temple Of The King
- Smoke On The Water

PÕHJA KONN - "Põhja Konn"- (2016) - folk/prog-rockowy debiut z Estonii. Zupełnie, jakbyśmy wehikułem czasu udali się w podróż do roku 1973
- Võitlus
- Pigilind
- Ümarruut

KING CRIMSON - "Epitaph" - (1997) - już niebawem, tj. 13 i 14 czerwca br., Karmazynowy Król zagości na dwóch koncertach w Poznaniu, a chwilę później na trzech w Krakowie.
koncert w Fillmore West w San Francisco, 15 grudnia 1969 r. :
- 21st Century Schizoid Man

FOCUS - "Hamburger Concerto" - (1974) - w sobotę 9 czerwca, Jan Akkerman, plus jego band (nie Focus), wystąpią w bydgoskiej Kuźni
- Birth - {kompozycja Jan Akkerman}

MARILLION - "Recital For The Script" - (2009) - Fish w październiku m.in. w Poznaniu, a i też perkusista tamtego składu Marillion, Mick Pointer, ze swoim zespołem Arena zagrają 16 maja w poznańskim "U Bazyla"
koncert z Hammersmith Odeon, Londyn, 18 kwietnia 1983 r. :
- He Knows You Know
- Forgotten Sons

DON AIREY - "Keyed Up " - (2014) - organista Deep Purple szykuje nowe studyjne dzieło "One Of A Kind", które ujrzy światło dzienne 25 maja br., a więc wczoraj na zachętę jeden z dwóch najlepszych fragmentów płyty "Keyed Up"
- Claire D'Loon

OZZY OSBOURNE - "Bark At The Moon" - (1983) - lepiej do poduszki być nie mogło, skoro tylko Ozzy z pełnią swoistego uroku potrafi zaśpiewać: "...daj mi mą wolność, a później zamknij mnie w grobie..."
- Waiting For Darkness






Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"






niedziela, 22 kwietnia 2018

o Panu Andrzeju Dąbrowskim, a także o czymś, czego w szkołach nie uczą

Na świętowanie Record Store Day zajrzałem do pewnego sklepiku, do którego również na dłuższą chwilkę zawitał Pan Andrzej Dąbrowski. Ktoś pamięta "Szał By Night", "Do Zakochania Jeden Krok", "Zielono Mi" lub "A Ty Się Bracie Nie Denerwuj"? Piosenki, które niegdyś śpiewała cała Polska, śpiewałem i ja.
Pan Andrzej jest bitym osiemdziesięciolatkiem, ale nikt by Artysty o to nie posądził. Energiczny, pełen życia, o dobrej kondycji, w charakterystycznych okularach i z jeszcze bardziej rozpoznawalnym głosem, dzięki któremu miałem zaszczyt zdemaskować tego klasowego Muzyka.
Na Record Store Day przyniosłem do znajomego pogodną płytkę Mayera Hawthorne'a "How Do You Do" - bo to taki dzień, jak tego typu śpiewanie - i Panu Andrzejowi Dąbrowskiemu wpadło z niej do ucha "A Long Time". W pewnej chwili uciekł nam wszystkim, by wkrótce przyprowadzić obecnego młodocianego kompozytora, by ten z kolei rzucił uchem, a i okiem, na albumową okładkę. Posłuchaj, chciałbym coś podobnego dla siebie - skierował Artysta do nutowego czarodzieja. Byłem autentycznie dumny. Każdy by był.
Od Pana Andrzeja zdążyłem się jeszcze dowiedzieć, jak bardzo lubi muzykę magika trąbki, jakim Chris Botti, a ponadto, że po niedzieli odbierze Fryderyka. Obowiązkowo trzeba zarzucić okiem w TV.
Zapytałem o jego pasję motoryzacyjną - to dawne czasy, odrzekł. Zahaczyłem o perkusję - obecnie już nie gram, odparł. Co mnie zaskoczyło, że muzyk doskonale pamięta okładki własnych płyt, kompozytorów piosenek, nazwiska producentów, lecz niekoniecznie same tytuły albumów.
Pan Andrzej był przyjemną, a też ogromną atrakcją Record Store Day. Nawet pewien znajomy trzasnął nam wspólne selfie, choć ja sam o tym nie pomyślałem. Zaoferowany takim spotkaniem, gdzie mi tam było myśleć o fotce, o ewentualnym autografie, choć większość ludzi zwykle od tego zaczyna. Może i dobrze, muszę ćwiczyć pamięć. Być może po latach przeczytany na blogu tekst wszystko rozjaśni.
Żal jedynie sprzedającego w tym jego malutkim, skromniutkim sklepiku. Odwiedzali go co prawda przeróżni ludzie, raz bliżsi, raz dalsi znajomi, ale niestety żaden z zadeklarowanych kolegów. Sprzedawca twierdzi, że wielu spośród nich interesuje się muzyką, nawet kupują, wręcz kolekcjonują płyty, jednak tego dnia nie pomyśleli o koledze. Nie myślą też w inne, ale pal diabli inne dni, szkoda, że choć ten jeden raz do roku... Zapewne nie przeżyliby, gdyby im przyszło wysupłać pińć zyla na niepotrzebną płytę. Kurcze, gdybym to ja miał kumpla prowadzącego płytowy sklep, wleciałbym po obojętnie jaką płytę. Na zasadzie: cegiełki. Kumpel to dla mnie kumpel - jak by to zasunął Krzysztof Kowalewski w "Co mi zrobisz jak mnie złapiesz". Hmmm..., gdyby moim kolegą był jakiś barman, to bym czasem do niego zwyczajnie zaglądał, by napić się piwa, pomimo iż piwa nie pijam, bo nie lubię.
Taki Record Store Day, to jak imieniny sklepu. Tego dnia kompani się "skrzykują" i walą jak w dym. Wszyscy jednym chórem: hello brachu, dawaj, poleć jakąś fajną muzyczkę!. Na tym to polega. Zarówno to, jak też kumpelstwo. Tak myślę. Przepraszam, jeśli się mylę. Być może upłynęło tyle czasu, że coś się pozmieniało, a ja nie w temacie. Uważam, że w Record Store Day nie trzeba dusić centusia na najlepszą płytę tego świata. Czy zawsze wszystko musi się tylko i wyłącznie kalkulować? Wystarczy tylko w trzecią sobotę kwietnia każdego roku wykazać szacun bliskiej osobie, która wciąż wierzy w prawdziwe płyty, dostrzec jej pasję, poświęcenie, za które przez pozostałe trzysta sześćdziesiąt cztery dni roku żadnych kokosów nie ma. Ale może faktycznie w tej naszej ludowej pazerności i małostkowości, jeszcze długo nie dobijemy do Ameryki, Niemiec lub Szwecji. Nam wiecznie wszystko musi się kalkulować. Nawet poza zasady kumpelskiej przyzwoitości i posiadania jakiejś klasy. Klasy, z którą się rodzimy, albowiem takich cech nie zaszczepiają w szkołach. Na Allegro lub discogs.com także.




Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"



w dzisiejsze południe
także dzisiejszym południem
A to już z wczoraj. Wszystkie poniższe także...

piątek, 20 kwietnia 2018

proroctwo

Nie macie tak Drodzy Państwo, że słuchacie lubianej płyty, i właśnie ma nadejść wasz ulubiony fragment, a tu jak na złość zadzwoni telefon, bądź akurat wejdzie do pokoju małżonka, z zapytaniem: "kochanie, czy zjesz może truskaweczki?". No jasne, zjem, tylko cholerka cała suita ponownie od początku. I oby tym razem ukochany fragment z piętnastej minuty lubianego tasiemca udało się należycie przeżyć. A przecież bliska osoba mniej zirytuje, niż wystające pod oknem dwie kościołówki, które prześcigają się w zdrowotnych dolegliwościach, albo lokator z sąsiedniej bramy, któremu przez kwadrans nie chce odpalić na pół żywe Seicento.
Powyższe sytuacje nie należą do codzienności, jednak raz po raz mogą się przydarzyć. Jak choćby dzisiaj, w moim konkretnym przypadku. Otóż, naszła mnie ochota na mój ulubiony fragment z płyty "Come Taste The Band", utwór "You Keep On Moving". Niniejsza kompozycja zamyka wspomnianą, a wydaną w 1975 roku płytę grupy Deep Purple. Jedyną z Tommym Bolinem w roli gitarzysty i zarazem ostatnią przed długą 9-letnią przerwą, którą dopiero przyćmi bestsellerowe "Perfect Strangers".
"Come Taste The Band" nie należy do ulubionych dzieł fanów Głębokiej Purpury, do moich zresztą także, a jednak lubię raz na jakiś czas machnąć ją sobie od deski do deski. Jednak prawdziwą kulminacją przyjemności, od zawsze bywa wspomniane już "You Keep On Moving". Jedno z nielicznych nagrań wyśpiewane przez Glenna Hughesa, za które daję się pokroić. Słucham więc przed południem płyty od słusznego początku, i tak w okolicach "I Need Love" (końcówka pierwszej części albumu), nachodzi mnie prorocze: kurcze, na bank ktoś mi zaraz przetnie idylli nić. I co?, pierwsze takty "You Keep On Moving", zaczynam więc asystować swym wyciem Hughesowi, a tu wchodzi jakiś pamper i ma problem. Taki na piętnaście sekund, lecz wszystko szlag trafił. Zabawę rozpoczynamy od początku. Tylko moje nastawienie już też jakby nieco inne. I niech mi tylko ktoś powie, że nie mam skłonności do jasnowidztwa. Mógłbym stanąć ramię w ramię z Jackowskim, który tak po prawdzie nieźle przesiaduje w kieszeniach naiwniaków, a jedyne co tak naprawdę potrafi przepowiedzieć, to to, że po kwietniu nastanie maj.





Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"






czwartek, 19 kwietnia 2018

SVARTANATT - "Starry Eagle Eye" - (2018) -







SVARTANATT
"Starry Eagle Eye"
(THE SIGN RECORDS)

****3/4





Gdy w październiku 2016 roku, w drodze do Berlina na koncert Okta Logue, zapoznawałem się u kolegi w aucie z próbkami nagrań Szwedów, nie myślałem, że wkrótce na ich punkcie dostanę totalnego bzika. Niedługo później zdobyłem ich dopiero co wydane debiutanckie CD, a za sprawą utworów "Demon" oraz "Thunderbirds Whispering Wind", nabrałem upragnionego wiatru w żagle. Niestety nie udało mi się grupy wypromować, jak to na świecie uczyniono z wieloma nieporównywalnie mniej interesującymi, często przereklamowanymi formacjami, których twórczość rozbija się o podobne wzorce. Ale przecież nikt nie obiecywał, że będzie lekko.
Właśnie niedawno dotarła do mnie ich najnowsza propozycja "Starry Eagle Eye". Miało być CD (bowiem debiutancki kompakt zrealizowano perfekt), lecz niestety musiałem przystanąć na głucho nagranym winylu. Ach, te współczesne tłoczenia. Im bardziej zapewniają o "heavyweight" i "super sound", tym mniej na nich dynamiki.
Dla przypomnienia, Svartanatt tworzy pięciu nieźle zarośniętych facetów, którzy wyglądem przypominają wczesnego Geezera Butlera, a i muzycznie nieodlegle im do Black Sabbath, choć najbliżej do organowo-gitarowych bandów, typu: Deep Purple, Uriah Heep, Nektar, Atomic Rooster, Jody Grind, Indian Summer, i tym podobnych. Czas stanął w miejscu - takiemu wrażeniu ulegnie chyba każdy. Ta nad wyraz przyjemna archeo-twórczość, znajduje obecnie nawet wielu sprzymierzeńców wśród przedstawicieli młodszego jak i starszego pokolenia. A ja wierzę, że z każdą nutą będzie jeszcze lepiej. Śmiem nawet twierdzić, że gdyby ekipa Janiego Lehtinena zrodziła się w okolicach 1970 roku, obecnie na wielu t-shirtach ich logo noszono by z taką samą dumą, co koszulki Deep Purple, i tym podobnych kultowych ekip.
Nastawmy więc płytę... Od początkowego "The Children Of Revival" wiadomo, że słuchamy Svartanatt. To dopiero ich drugi album, a jakby już co najmniej piąty lub siódmy. Styl także od razu rozpoznawalny. Może dlatego, że nikt od dawna nie ośmielił się podobnie zagrać?
Muzyka Szwedów okazuje się niczym zapamiętany pierwszy namiętny pocałunek, który mógłby się nigdy nie skończyć. Grupa szybko wyrobiła własną markę, a przecież tak ewidentnie bazuje na dokonaniach przedstawicieli hard/prog-rocka przełomu 60/70's. Zresztą, ekipa śpiewającego gitarzysty Janiego Lehtinena, chyba tylko przez pomyłkę naszego Stwórcy nie została poczęta czterdzieści pięć lat wcześniej.
"The Children Of Revival" apetycznie zatem otwiera album, jednak w dalszym jego toku jeszcze sporo się wydarzy. I nawet nie zdążyłem nabrać powietrza w płuca, a tu błyskawicznie nadszedł "Wrong Side Of Town". Kawałek z prostym trybem i czytelną melodią, a jednak w ostatniej minucie, na chwilę wyłoniła się "ta" wyjątkowo oczekiwana gitara. Już w swojej niedługiej sekwencji podpowie nam, czego w większej dawce możemy spodziewać się niebawem. I oto nadchodzi pierwszy taki moment, wobec którego nikt z nas nie pozostanie obojętnym. Serce pierwszej części płyty podsuwa odpowiedź na przebój "Demon" - z genialnego debiutu, tutaj reprezentowanego przez tytułowe "Starry Eagle Eye". Podobna rytmika, a nawet melodia, lecz z czasem "piosenka" płynnie przechodzi w blisko dwie minuty instrumentalnego szaleństwa. Czysty obłęd. Nie sposób ubrać słowami, co tutaj się dzieje. Dobrze więc, że po takim cudzie, a za sprawą 3,5-minutowego "Duffer", nadchodzi chwila normalności. To bodaj najmocniejszy fragment albumu. W porywach gitara i organy tną jak osy. Utwór posiada podział: zwrotka/refren, jednak trudno te elementy jednoznacznie wyeksponować. Być może za sprawą pewnego bałaganu, jaki tu panuje. Potraktujmy jednak tę kompozycję jako przerywnik przed kolejnym majstersztykiem, jakim na pół wampiryczny "Wolf Blues". Nie sięga on co prawda nawet ramion najlepszego w dziejach grupy "Thunderbirds Whispering Wind", ale pełnego majestatu też mu nie zabrakło. Przez ostatnie dwie minuty grupa gra jak natchniona. I dla takich chwil naprawdę warto żyć. Wilczego Bluesa bez namysłu możemy od teraz wpisać na listę utworów wieczystych.
Przerzucamy się na stronę B, a tam powita nas "Hit Him Down". Czadowy kawałek, z wyczuwalną nutką nostalgii. Wokalista śpiewa z jakimś trudnym do opisania utęsknieniem, a to, co w drugiej części uczyni gitara (podparta Hammondami), buduje serce każdego wielbiciela anachronicznego rocka. Wiem, że nudne zaczynają być te moje zachwyto-rekomendacje, lecz za sprawą "Hit Him Down" ponownie stąpamy po pełnej przepychu komnacie.
Kolejnym fragmentem czterominutowy "Universe Of...". Tempo jakby sporo wolniejsze, jednak z kilkoma mocnymi akordami. Żadna z tego balladka, a organiście niewiele brakuje, by rozpłynął się w nutach z końcowej fazy Uriah Heep'owskiego "July Morning". Jednak bywają chwile, gdy Hammondy pełnią tu tylko rolę nieco schowanego w cieniu akompaniamentu, na rzecz uwypuklonych gitar oraz perkusji - ale to też ma swój urok.
Przedostatnim akcentem "The Lonesome Ranger". Kolejny nieco ponad czterominutowiec, o kąśliwej zwrotce, za to z płynnym i chwytliwym refrenem. Na przebój mu walorów zabraknie, ale fani grupy i tak go pokochają.
Na finał, zbudowany na bazie r'n'rolla, solidny hard rock "Black Heart". Czyżby tytuł zechciał nawiązać do nazwy zespołu? Wszak Svartanatt, to nic innego, jak "czarna noc" - vide Purple'owski "Black Night", czyli jeden z faworytów naszych bohaterów. Bywają w "Black Heart" momenty, że nie usłyszysz bracie własnych myśli. Wszech szalejące Hammondy, postrzępiony wokal i niemiłosiernie tnące gitary - oto, co tutaj czai się na nas. Końcówka nagrania, to już dwieście pięćdziesiąt na godzinę. Szał, dzicz, eksplozja.
Podoba mi się ten album z całym jego inwentarzem, choć skrobnę mu jedną czwartą gwiazdki na rzecz muzealnie czarującego debiutu.






Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"





środa, 18 kwietnia 2018

CHRIS BAY - "Chasing The Sun" - (2018) -







CHRIS BAY
"Chasing The Sun"
(STEAMHAMMER)

****




Tę płytę powinno się posłać na Eurowizję. I niech Niemcy poważnie nad tym pomyślą. Tak poważnie, jak na "Chasing The Sun" bywa radośnie i melodyjnie.
Chris Bay, który na co dzień jest wokalistą metalowych Freedom Call, skomponował i nagrał solo debiut jakże odmienny, a jednocześnie niegubiący korzeni. Pełna zgoda, "Chasing The Sun" jest płytą popową, której tylko przygrywa rockowa sekcja, jednak czy to grzech? Słucha się tego świetnie, choć nie od początku byłem o tym przekonany. Im bardziej w las, tym silniej czułem zaniepokojenie. Bo tylko otwierający numer "Flying Hearts" okazał się tym, czego tak naprawdę się spodziewałem. Był on jakby nieśmiałym nawiązaniem do arcy-melodyjnego hymnu "Metal Is For Everyone", który z dumą otwierał wydany przed półtora roku kapitalny album "Master Of Light". Siłą rozpędu wszcząłem więc poszukiwania ballady na miarę "Cradle Of Angels". Wszak była ona ozdobą wspomnianego przed chwilą albumu, jednak przede wszystkim stała w czubie najlepszych piosenek 2016 roku. Niestety, nic nie zdarza się dwa razy. W zamian musiałem zadowolić się troszkę mniej wykwintną "Love Will Never Die", niemniej i te blisko cztery minuty na swój sposób ucieszyły. Do głosu zaś doszedł cały potok klawiszowo-elektroniczno-gitarowych, i zazwyczaj utrzymanych w żywszych tempach piosenek (wyjątkiem, obok "Love Will Never Die", jeszcze "Where Waters Flow To Heaven"), których za nic nie idzie się pozbyć. Po kilku dniach złapałem się na nuceniu jednej, drugiej czy trzeciej melodii, i jest mi z tym równie dobrze, jak z łapaniem wiosennych promieni upragnionego słońca.
Chyba nie uczynię krzywdy Bay'owi, iż ośmieliłem się nazwać jego pozytywną twórczość eurowizyjną. Inna sprawa, że świat by kulturowo nie zubożał, gdyby na czele pochodu przez moment powiewał sztandar zwycięstwa nad czeluścią. Dlaczego utarło się, że do miana dzieł mogą pretendować jedynie smutne, bądź pełne buntu pieśni? Akurat ja wcale nie trzymam się poręczy zasady, że dobry poeta, to smutny poeta.
Gorąco polecam pierwszą część "Chasing The Sun". Pierwszych sześć piosenek wziętych od albumowej rozbiegówki, po prostu kładzie na łopatki. "Flying Hearts" oraz przyprawiona na folkową nutę "Light My Fire", powinny wywiać wszelkie uzbierane za sprawą zimy frustracje, podobnie uczynią singlowe "Radio Starlight" oraz "Hollywood Dancer", natomiast "Move On" nie pojmuję, dlaczego jeszcze nie spogląda na nas z wierzchołków przebojowych list. Jednocześnie proszę nie przegapić "Silent Cry" - z uroczymi zaśpiewami: "turu turu turu", w wydaniu nieznanej mi do tej pory Sonji Höllering.
Obawiam się jedynie konserwatywnych wielbicieli Freedom Call, którzy po frywolnych piosenkach, typu: "Keep Waiting" lub "Bad Boyz", zechcą tropem filmu "Rejs" przenieść Artystę-śpiewaka do sekcji gimnastycznej, by ten nie trwał w samotności, a w kolektywie, i by w ostatecznym rozrachunku zaniechał śpiewania.
Nie zważając na nic, posłuchajcie tej płyty i używajcie wiosny pełnymi garściami.





Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"