środa, 18 kwietnia 2018

przed sobotnim Record Store Day'em

Gdy przed mniej więcej dekadą Chris Brown powoływał do życia ideę związaną z Record Store Day, miał on na celu zainteresowanie płytowych szaleńców małymi niesieciowymi sklepikami. Tym samym do roli przykładu z początku postawił pewien niszowy sklep, który jako dobry wzór szybko rozsiał "zarazę". Wkrótce do niego dołączyło wiele innych, by po trzech/czterech latach opanować serca całego świata. Dzięki temu, tego jednego dnia, tj. w każdą trzecią sobotę kwietnia, nie istniały sklepy wielkopowierzchniowe, żadne bazary, giełdy czy kiermasze. Bowiem tego jednego jedynego dnia należało wspomóc cegiełką prawdziwych pasjonatów, a raczej szaleńców, którzy przez cały rok działają na uboczu, gdzieś tam w cieniu, a przecież pasją i posiadaną znajomością tematu mogliby wprowadzić w zakłopotanie niejednego korporacyjnego ważniaka. Przy czym należy dodać, że owe święto tyczyć miało autentycznych pasjonatów-sprzedawców, nie jakiś tam okazjonalnych cwaniaków, którzy jedynie wiedzą, gdzie kupić za jedno euro, góra dwa, po czym z barwnym opisem, z gatunku: "1st press", opchnąć za równowartość euro dwudziestu. Z czasem okazało się, że Record Store Day dotarł też do piekarń czy sklepów rybnych, bo przecież co przeszkadza tego dnia postawić obok bułek dwa kartony winyli, podrzuconych przez zaprzyjaźnionych wszędobylskich handlarzy. Niestety w Polsce do komercjalizacji tego z założenia pięknego święta, także w dużym stopniu przyczynili się sami właściciele małych
muzycznych sklepików. Wielu z nich corocznie organizuje masowe, niemal plenerowe targowiska, tym samym zamykając na wszystkie spusty swoje lokale. Siłą rozpędu, do owych inicjatorów plenerowych giełd dołącza też niemała grupa pijawek, czyli niby kolekcjonerów, a tak naprawdę zwykłych handlarzy, którzy wabią naiwniaków ofertami, z gatunku: "płyty po złotówce", by w ostateczności po obiecanej zecie wystawić góra dwa kartony, i to totalnego szajsu, zazwyczaj upchniętego gdzieś pod stołem, a tak naprawdę otoczyć się płytami niejednokrotnie sporo droższymi niż w stacjonarnych sklepach. Lecz to działa. Przecież nauczeni jesteśmy, a raczej gdzieś tam z tyłu głowy nosimy zakodowane, że w sklepach na pewno drożej, a na straganie pod chmurką łapiemy same okazje. A tam właśnie zaczyna się prawdziwe dojenie portfeli. Wystarczy przy tym nieco wcześniej dobrze opisać wydarzenie na Facebooku, trzasnąć kilka zachęcających fotek na Instagramie, i gotowe.
Dobrą metodą jest wystawianie towaru bez wyeksponowanych cen. Tłumy walą, przeglądają w nadziei, a w mózgu przecież zakodowane, że od złotówki wzwyż, więc najdroższa też chyba szczególnie nie zaboli. Zaczyna się wyciąganie z kartonów Doorsów, Zeppelinów, Hendrixa lub Davisa, no i dopiero przy kasie ścierpnie skórka: za Doorsów stówka z okładem, bo to first press, Zeppelini dwie stówki, gdyż to total rare, no i tak dalej, tak dalej... Z zawstydzoną miną musimy tych piętnaście longów spod pachy odłożyć na swoje miejsce, lecz jednak głupio wyjść z pustymi rękoma, więc już się szarpnę na którąś z tych najtańszych z upragnionej piętnastki. I zazwyczaj opuszczamy miejsce z płytą, którą da się bez problemu kupić dużo niżej.
Lubimy takie zachęty, a spirala się nakręca. Wystarczy, że ktoś ze znajomych na Facebooku zarzuci: "idę", a zaraz inny się dopisze: "ja także", no i tak ziarnko do ziarnka..., a gdy już wszyscy połkniemy przynętę, to na miejscu głupio czegoś nie zakupić. I tak, płyta, którą ostatecznie kupimy za stówę (no bo przecież, jak to z pustymi rękoma do domu), bez problemu w marginalizowanym sklepiku trafimy o dwadzieścia/trzydzieści procent taniej. Że nie wspomnę o możliwości w nim posłuchania, pogawędki ze sprzedawcą, który zazwyczaj ma czas, zamiast - jak to na bazarach - gwarowego: dalej dalej, kto następny?
Komercjalizacja Record Store Day szybko swą pazernością dopadła także niemal wszystkie wytwórnie płytowe, które przestały zwracać uwagę, by specjalnie na tę okazję przygotowywany towar trafiał do właściwych rąk - czytaj: do właścicieli owych sklepików. Handel rozrósł się na szeroką skalę i trzyma zasady: kto pierwszy, ten lepszy. Byle tylko dużo i szybko upchnąć. Trudno zresztą się dziwić, gdy producenci dostrzegają łapczywość kolekcjonerów na przecudaczne smaczki. Co stoi na przeszkodzie dorzucić do kompletu absurdalne ceny, typu: czterdzieści/pięćdziesiąt złotych za winylowego singla lub równie przykrótkawego maksisingla. Doszło do tego, że zamiast sklepikom dać się wykazać i zarazem nacieszyć zjawiskowością tego dnia, a i też raz w roku pozwolić, by wyszli na swoje, to tradycyjnie nadal prawdziwe pieniądze łoją panowie z pełnych przepychu gabinetów, maluczkim pozostawiając jedynie ochłapy.
Dochodzimy więc do miejsca, w którym wszystko jeszcze raz powinno się rozpocząć na nowo. Jednak na horyzoncie nie widać kolejnego Chrisa Browna, a rozbujana machina też już nie do zatrzymania.





Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"