niedziela, 28 czerwca 2020

"NAWIEDZONE STUDIO" - audycja 28/29 czerwca 2020 / Radio "Afera" - 98,6 FM Poznań




Szesnasta niedziela przymusowej radiowej absencji.
Z racji nieczynnego do jesieni br. studia, zaplanowano odtworzenie materiału archiwalnego.





"NAWIEDZONE STUDIO"
z niedzieli na poniedziałek, z 28 na 29 czerwca 2020 - godz. 22.00 - 2.00  w  
RADIO "AFERA", na 98,6 FM (Poznań) lub na www.afera.com.pl















A.M.


wtorek, 23 czerwca 2020

przegląd wydarzeń

"The Guardian" poinformowało, iż barcelońska Opera na dobre otworzyła się po odbywającym światowe tournee koronawirusie. Pierwszy koncert zapodał kwartet smyczkowy, który wystąpił tylko dla roślin. Roślin stanowiących za publiczność, więc pięknie usadowiono je na parterze oraz poszczególnych balkonowych kondygnacjach. O tym, że rośliny czują i słyszą wiemy od dawna, więc nareszcie coś z myślą o nich.

Pomału otwierają się wrota do świata rozrywki. Tylko, dlaczego na koncert - w ramach podobnej powierzchni - może przyjść maksymalnie sto pięćdziesiąt osób, a na stadion paręnaście tysięcy? Ten rząd od zawsze ma w nosie kulturę, a kibicom idzie na rękę, by ci ich pokochali przy urnach.

Retro muzyczny czerwiec obfity. Facebook doniósł o 35-leciu mej przeukochanej płyty Mötley Crüe "Theatre Of Pain" (premiera 21 czerwca 1985). Postanowiłem sprawdzić, ile tego w ogóle było, i zostałem zasypany. Dobrymi wspomnieniami oraz kapitalną muzyką, jakiej brak w kartach współczesnego menu.
Popatrzcie tylko:
Ratt "Invasion Of Your Privacy", Marillion "Misplaced Childhood", Saxon "Innocence Is No Excuse", Bryan Ferry "Boys And Girls", Sting "The Dream Of The Blue Turtles", Talking Heads "Little Creatures", Scorpions "World Wide Live", Corey Hart "Boy In The Box" czy OMD "Crush". Ta ostatnia miała sympatyczne single. - "So In Love" i "Secret" to te słynniejsze / a było jeszcze pozbawione sukcesu "La Femme Accident".
"Crush" nie było wielką płytą, za to przyozdobione fajną okładką - autorstwa Paula Slatera. Uwieczniony tam główny budynek, to niemal duplikat z obrazu Edwarda Hoppera "Wczesny niedzielny poranek". Mowa o fragmencie elewacji, gdzie do dwóch pokoi mieszkalnych domalowano postaci, sugestywnie skojarzone z filarami OMD, Andy'ym McCluskey'em oraz Paulem Humphreysem.
To tylko wycinek, taki krótki wydawniczy przegląd fonograficznego czerwca '85. Dziś można już tylko uronić łezkę.

Wracając wczoraj z angielskiego otarłem się o wiec na rzecz Andrzeja Dudy. Połowa placu pod Krzyżami skandowała: "pierwsza tura", a ja wystawiłem dwa dołujące kciuki. Mieli tam jeszcze pod ręką jakiegoś księdza plus sepleniącego wodzireja. Ogólnie, typowy dla tego elektoratu dożynkowy klimat. Spęd negatywnych ludzi, w których mowie słychać błędy ortograficzne.
Dzisiejsze obietnice Dudy to jak sprzedaż skamieniałych odchodów plejozaura.
A jeszcze dzisiejszej nocy nieopodal mego domu wielką płachtą zakryto baner z Rafałem Trzaskowskim. Wdziera się strach. Ktoś trzęsie portkami. Dobra wróżba.

Oskarżony o tuszowanie pedofilii bp. Janiak trafił do szpitala. Wszyscy pomyśleli, że facia dopadł udar, tymczasem klecha po prostu nieźle się doprawił - ponad trzy promile. No i co, też człowiek. Wolno mu.

Od późno sobotniego wieczoru mamy lato. Na razie umiarkowane, z nieśmiałym słońcem. Liczę, że się rozkręci.



A.M.



niedziela, 21 czerwca 2020

"NAWIEDZONE STUDIO" - audycja 21/22 czerwca 2020 / Radio "Afera" - 98,6 FM Poznań





Piętnasta niedziela przymusowej radiowej absencji.
Z racji nieczynnego do jesieni br. studia, zaplanowano odtworzenie materiału archiwalnego.





"NAWIEDZONE STUDIO"
z niedzieli na poniedziałek, z 21 na 22 czerwca 2020 - godz. 22.00 - 2.00  w  
RADIO "AFERA", na 98,6 FM (Poznań) lub na www.afera.com.pl






z sobotniego relaksu, a jednocześnie ostatniego dnia wiosny ...




A.M.


CzipTrik

Ostatnio na ziomalskiej wódzie przyczłapała się pomiędzy nasze grono dysputa w temacie Cheap Trick. Współczesnej młodzieży grupy nie polecam, jednak dla mojego pokolenia nazwa "Cheap Trick" niekiedy coś znaczy. Do dzisiaj noszę w pamięci kadr, gdy na szkolnej potańcówce poleciało z dźwiękowej pocztówki w koncertowej wersji "I Want You To Want Me", i salką poniosło. Niestety nie ja didżejowałem, ale i tak jako dwunastoletni smarkacz pękałem z dumy, że dyskotekowy prezenter zaserwował songa z mojej flexible-płytki.
A teraz okazało się, że przedwczorajsi od wódy kamraci ów kawałek też nieźle pamiętają, a do wspominkowej puli dorzucili jeszcze inny tytuł, "If You Want My Love". Też dobry numer, a jakże. Fakt, kilka lat młodszy i grasujący po przebojowych listach po upływie mojej podstawówki, lecz pomimo, iż nie było to pierwsze do CzipTrików me wzdychnięcie, po latach czuję, że i ten kawał muzycznego plastiku to też niezłe pierdalnięcie.
Mówimy o zespole, który nigdy w Polsce wysokich notowań nie miał, a wręcz tym dobitniej przypomina mi się nawet pewien jegomość, który z dziesięć lat temu podarował mi dwa Cheaps winyle, i na rozstajne (facet akurat wyprowadzał się z mego Poznania), mniej więcej coś w podobnym duchu dorzucił: "niech pan to zabiera, słuchać się nie da". Miałem ochotę gościowi za obrazę tego muzycznego majestatu przyłożyć, no ale skoro sprezentował dwa longi, cofnąłem dłoń do kieszeni. Poza tym, ja też zagorzałym wielbicielem Cheap Trick nie byłem/nie jestem, więc nie ma się co obruszać. Ale... jest jedna płyta, którą lubię od serca, tak od dechy do dechy. To wydana w 1990 roku "Busted". Niekiedy r'n'rollowa, innymi razy trochę sweetly, a w całej reszcie konkretna i hard rockowa. Oczywiście hard rockowa, w takim amerykańskim zmiękczonym pojęciu.
Płytę wyprodukował Richie Zito - niezły gitarzysta, a i rozchwytywany przy tym sideman, lecz również uznany producent. Właśnie on swym sumieniem dźwiga finalny efekt Eddiego Moneya "Can't Hold Back". Album, na którym lśnią, choćby "Take Me Home Tonight" bądź "I Wanna Go Back". Ale też dla większego prestiżu dorzucę przede wszystkim genialny!!! debiut supergrupy Bad English. I ten właśnie, od tych zacnych uczynków Zito, wyprodukował również, a i dźwiękowo wyinżynierował przywołane "Busted". Płytę, z której kilka kawałków stało ozdobą dawnej MTV. I wcale niekoniecznie tylko tej z działu Vanessy Warwick "Headbangers Ball", a po prostu, gdzieś pomiędzy Snapami i NewKidsOnTheBlock'ami (Waldo ma nawet ich LP na półce - wow!!!), szły te nuty w jednej linii i nikomu nie wadziły. Pamiętacie "Wherever Would I Be" czy "Can't Stop Fallin' Into Love"? Nawet, jeśli tytuły po takim czasie niewiele Wam podpowiadają, nastawcie te piosenki, posłuchajcie, znacie jak nic. Podobnie, jak "Back 'N Blue" czy "If You Need Me" (tutaj na gitarze w gościnie Mick Jones z Foreigner), aż po finałowy, z krwi i kości rock'n'roll, o słusznym tytule "Rock'N'Roll Tonight". Dołożyli panowie w końcówce albumu tymi szaleńczymi pięcioma minutami - nie powiem, nie powiem. Ale też, z jakim entuzjazmem szarpali strunami Rick Nielsen i Robin Zander. Odstawili popisówkę względem Pretenders'owskiej Chrissie Hynde, która z kolei w "Walk Away" też nieźle pośpiewała. Chrissie zawsze miło posłuchać. No i dodać wypada, Robin Zander miał na "Busted" wokalną życiówkę. Wszystko zaśpiewał dużymi literami, aby nic nikomu nie umknęło. Śpiewał z pasją, bo i było do czego śpiewać. Co kompozycja, to trafione zatopione. Środek tarczy aż skomlał obolałą dupą od celnych strzałów - taka to płyta.
Dla jasności, w piątek o Cheap Trick z chłopakami było przez pięć minut. To ja tu teraz rozbudowałem ich wątek, wszak nie mogłem spointować tematu już w drugim zdaniu. Nie każdego dnia wywołuje się przed szereg szyld "Cheap Trick". Moje roczniki, czytaj: stare pierdzielstwo, non stop rozprawiają jedynie o BlackSabbath'ach czy innych Purplach. Żyć bez nich nie potrafią. Nie kończą się więc potyczki o tym, czy Sabaci lepsi byli na "Paranoid" czy może jednak na debiucie, a jeszcze znajdzie się zawsze jakaś zaraza, która nie lubi Ozzy'ego, więc Sabbsi dopiero od Dio, itd... Do omdlenia wciąż te same gadki szmatki. Dlatego, gdy niechcący pojawia się przy kielichu jakakolwiek mniej oczywista nazwa, z radością podchwytuję temat, jednocześnie wzmagając chęć do podkręcenia woluminowych gałek.



A.M.

sobota, 20 czerwca 2020

zapach napalmu

W miniony czwartek Paul McCartney świętował 78-urodziny. Jeden z dwóch żyjących Beatlesów, choć jak rozbudził nadzieje niedawny film "Yesterday", John Lennon także nadal jest z nami. Tyle, że w alter'świecie. Miejmy nadzieję dotrzeć też do George'a Harrisona.
Uwielbiam całą liverpoolską czwórkę, monolitycznie. Nigdy nie miałem z tym problemu. Podobnie, jak z "rywalizacją" na linii Paul Stanley vs. Gene Simmons lub Peter Gabriel vs. Phil Collins. Wszyscy wspaniali, choć każdy inaczej. No właśnie, sztuką akceptować ludzi takimi, jakimi są. Nie warto mierzyć jedną miarą. Wolnością legitymizują się indywidua, nie masy. Ale to tylko tak na marginesie.
Wszystkiego najlepszego Paul od Nawiedzonego Studia!

Z cyklu, czterdzieści lat minęło. W czerwcu 1980 roku grupa REO Speedwagon przystąpiła do nagrywania albumu "Hi Infidelity". Najsłynniejszego i najlepiej sprzedanego w historii ekipy Kevina Cronina and co. Jak pamiętamy, płyta do handlu trafiła późną jesienią 1980, a wydobyto z niej tak okazałe single, jak "Keep On Loving You" (rzecz o miłości niesezonowej, a takiej na zawsze) czy mego pupila "Take It On The Run".
Niesamowite czasy dla muzyki. I pomyśleć, przed tygodniem dodatkowo obchodziliśmy 38-rocznicę kolejnego ich longplaya, "Good Trouble". To tam, gdzie chociażby "Keep The Fire Burnin' ". REO też na mojej koncertowej liście marzeń. Może pewnego dnia ...

Pendragon ponownie w Polsce. A co radośniejsze, z trzech zaplanowanych koncertów na 2021 rok, jeden w Poznaniu - konkretnie 14 kwietnia w CK Zamek. To szansa na nadrobienie strat dla tych, którzy spękali w marcu. A jak po raz kolejny życie pokazuje, wyszło na moje; my zdrowi, Pendragon także, był zatem sens portkami trząść? Mam nadzieję, że jednak naszych granic nie strzegą podobne cykory. Na tym polu potrzebujemy wojaków, niczym kapitan Willard, którego od poranka najbardziej kręcił zapach napalmu.

Na Facebooku, w temacie albumu Royal Hunt "Paradox", dostrzegłem taką oto u dwojga Panów konwersację:










Wczoraj i dzisiaj mało słońca, ale wciąż ciepło. Można spacerować, ale też pić wódę z przyjaciółmi. Na ten weekend wybrałem tę drugą opcję - czego wszystkim spragnionym równie serdecznie życzę.


A.M.


czwartek, 18 czerwca 2020

żegnaj wiosno na rok

Jutro Księżyc zakryje Wenus, jednak z żalem należy zaznaczyć, nastąpi to za białego dnia, więc na nic lunety. Czy spostrzegliście Mili Państwo, jak szybko przeminęła ta wiosna? O tak, już w najbliższą sobotę, na ciut przed północą powita nas astronomiczne lato - pomimo, iż na termiczne przyjdzie jeszcze poczekać. I oby okazało się tym z krainy marzeń i snów, albowiem tegoroczna wiosna przepadła, w ostatnich latach będąc jedną z najchłodniejszych. A tu jeszcze doliczmy obowiązującą pandemiczną histerię, która całkowicie ją pochłonęła. Jesteśmy o jeden rok w plecy. O coś, na co tak długo czekałem. Tak po prawdzie, w plecy to my jesteśmy ze wszystkim. Nawet tegoroczne truskawki nie mogą smakować. Są kwaśne, niczym wykoślawione zemstą natury przygłupawe uśmieszki Dudy. Drogie i niesatysfakcjonujące. Dopiero wczoraj na moim stole zagościła pierwsza klawa partia tego najcudowniejszego owocu. Nareszcie niewymagająca cukru. O czereśniach nawet nie myślę. Za ich kilogram mam dobrą płytę, zaś warzywna brukselka obecnie już tylko z mrożonek. Sprawę ratują szparagi. Ale i one do czasu.
Odkąd Rodzice sprzedali ogródek, nie jadłem soczystych gruszek, a tych ze straganików Lidla nawet nie tykam. Wyglądają okropnie. Jabłek nie lubię od przedszkola, a porzeczek i agrestu jeszcze bardziej. Dla mnie więc już po owocach. Na ten rok opuszczam rolety. Poczekam cierpliwie, być może przyszłoroczne okazy oddadzą pole bitwy.
Niedawno Żoneczka Ziółki ugościła nas z Mundim bananowym ciastem. A raczej, deserem. Coś niesamowitego. W życiu nie przypuszczałbym, że z udziałem bananów da się upichcić coś tak ekscytującego. Mundi skserowała ustny przepis Kasi, a następnego dnia sama pociągnęła za spust. Wyszło identico. Czytaj: genialnie. Teraz myślę pozarażać innych. Niech śmieją się, że na starość banany zagrały Masłowskiemu na nosie. Mnie, odwiecznemu ich wrogowi. Nie ulega jednak kwestii, że osamotnionych nadal nie ruszę.

Nieprzerwanie słucham najnowszej płyty country'owca Johna Andersona. Nie mylić tego Andersona z Jonem pisanym bez "h", a też jedynym słusznym wokalnym ogniwem Yes. Napisałem nawet recenzję, ale dzisiaj nie czas na jej publikację. Album nazywa się "Years" i trwa tylko tyciu ponad dwa kwadranse. Wystarczy. Zawsze powinno być tyle muzyki, ile trzeba, i nic na siłę. Lubię albumy nieciągnące się jak stąd po Archangielsk. Poza tym, potrzebowałem posłuchania kogoś wrażliwego i jednocześnie mądrego.


A.M.


Ta istotka, to jeden z sensów mego życia.

niedziela, 14 czerwca 2020

"NAWIEDZONE STUDIO" - audycja 14/15 czerwca 2020 / Radio "Afera" - 98,6 FM Poznań





Czternasta niedziela przymusowej radiowej absencji.
Z racji nieczynnego do jesieni br. studia, zaplanowano odtworzenie materiału archiwalnego.







Od Piotrka "nie tylko maszyny są naszą pasją" otrzymałem pakę kompaktów. Darczyńca odkładał je latami. Nie mówię, że z myślą o mnie, ale to właśnie ja się teraz na nie załapuję. Wszystko pochodzi z prog-rockowych fanzinów, kilka z pisma Classic Rock, ale też pomiędzy wierszami znalazło się CD zespołu dowodzonego przez Marca Atkinsona Moon Halo. I to stanowi za główny podarek, zaś wszystkie pozostałe to tylko taki "dodatek". Łącznie 105 CD oraz 1 DVD. Nadrobię art-rockowe zaległości. Żałuję jedynie, że do tego typu grania nie mam już tyle serca, co jeszcze dziesięć/piętnaście lat temu. Oczywiście wciąż kocham Pendragon, Genesis, Camel czy Pink Floyd, lecz większość tych nowych prog-zespolików - poza nielicznymi wyjątkami - coś mi nie leżą.
Z posłuchanych pięciu CD-składanek, dwóch serii: "Music From Time And Space" oraz "The Art Of Sysyphus", uwagę mą przykuli:
- Australijczycy z ANUBIS, utwór "Hitchhiking To Byzantium"
- niemieccy post-rockowcy z COLLAPSE UNDER THE EMPIRE, utwór "Massif"
- znany germański elektronik ROBERT SCHROEDER, jego nowy remix nagrania "Moments"
- kolejny Niemiec, tym razem Hans-Jürgen Fuchs, pod szyldem FUCHS, utwór "When You Close Your Eyes"
- szwedzcy AGUSA, instrumentalny numer "Sorgenfri"
- niemieccy, trochę monotonni, acz ciekawi kosmiczni psychodelicy THE SPACELORDS, w nagraniu "Metamorphosis"
- amerykańscy psychodelicy z PONTIAK, w kompozycji "Youth And Age"
- francuscy alternatywni prog-metalowcy KLONE, w numerze "Immersion"
- na koniec, Brytyjczycy z FREEDOM TO GLIDE, w ośmiominutowym i niekiedy o PinkFloyd'owskim posmaku "Enigma"

Na razie tyle. Tyle dobrego wyłowiłem spośród pięćdziesięciu propozycji. Przekopię się przez całą setkę płyt, a co ciekawsze fragmenty nastawię na moim FM jesienią. Rzecz jasna, o ile nic złego się nie wydarzy.




"NAWIEDZONE STUDIO"
z niedzieli na poniedziałek, z 14 na 15 czerwca 2020 - godz. 22.00 - 2.00  w  
RADIO "AFERA", na 98,6 FM (Poznań) lub na www.afera.com.pl





A.M.


piątek, 12 czerwca 2020

ARTUR ROJEK "Kundel" (2020)










ARTUR ROJEK
"Kundel"
(KAYAX PRODUCTION)

***




Drugie solowe dzieło byłego frontmana Myslovitz trwa tyle, co dłuższy mini album, zaś jego tytuł "Kundel" wcale nie ma znaczenia pejoratywnego. Rojek nikogo nie skundla, a raczej wyostrza sylwetkę kogoś tylko z pozoru mało interesującego, niewstydzącego się jednak własnego przeciętniactwa, bo i w jego zwyczajnym żywocie znajdzie się miejsce na wiele radości plus miłość.
Artur Rojek to trochę taki nasz nadwiślański Thom Yorke. A raczej górnośląski, by być precyzyjnym. Facet niezwykle wrażliwy, który posiadł umiejętność transformowania własnych uczuć na grunt
komercyjnej sztuki, choć z szuflady: indie/alternative. Jeszcze większy plus, że Rojek zupełnie jak własne śpiewa prozaiczne liryki Radka Łukaszewicza. Dlatego nie zaskakują typowe dla jego natury frazy, jak choćby ta z ballady "W Nikogo Nie Wierzę Tak Jak W Ciebie": "... wszystkie dni bez Ciebie warte tyle, co ta mała dziura w spodniach...", to jednak wyrwane z kontekstu, w kolejnej balladzie "A Miało Być Jak We Śnie": "... wszystkich nas czeka to samo, chujowy hip hop... ", przyjemnie popieściło me uszy.
Miesza się tu nastrojami szeroko pojęty elektropop. W perfekcyjnym - z pozycji radiowca - "Bez Końca" jest więc a'la Madness skoczne ska, choć zdecydowanie dalekie od przypisanego dla tamtych Brytyjczyków uroczego błazeństwa. Ponadto, pachnące teatralnymi deskami polsko-germańskie "Für Meine Liebe Gertrude", skoczniejsze "Sportowe Życie" bądź "Układ", czy mniej oczywiste w usilnym kategoryzowaniu "Chwilę Błyśniesz Potem Zgaśniesz", i rzecz jasna najbardziej istotne,
tytułowe "Kundel" ("... kiedy każą mi być kimś, mieć bielszy uśmiech, jestem sobą bardziej i mam zęby żółte ..."). Fajnie zagospodarowano tutaj wnętrze piosenki marszowym bębnieniem oraz puzonem. Wypada jedynie żałować, że nazbyt skromnie. Momentami aż prosi się o pełnowymiarową brass-orkiestrę.
Płytę spięto klamrą, począwszy od intro po outro, co z góry sugeruje koncepcyjny zamysł dzieła, i tak należy do "Kundla" podejść.


P.S. Stokrotne dzięki dla Syncia.  


A.M.

czwartek, 11 czerwca 2020

odeszli PAUL CHAPMAN (9 VI 1954 - 9 VI 2020) oraz BONNIE POINTER (11 VII 1950 - 8 VI 2020)


Wczoraj doszła mnie wieść o śmierci Paula Chapmana (Artysta umarł w dniu swoich urodzin!) - gitarzysty m.in. UFO czy Lone Star. To tylko część jego zasług, albowiem tych zespołów było nieco więcej. Jednak te dwa stanowiły za szczególny pakiet wysokich umiejętności Walijczyka. I choć Chapmana w UFO postrzegamy jako następcę wielkiego Michaela Schenkera, a to za sprawą czterech studyjnych albumów, wydawanych jeden po drugim, począwszy od "No Place To Run", warto wiedzieć, że muzyk grywał już z Niezidentyfikowanymi sporo wcześniej. Występował z nimi jako wioślarz koncertowy, m.in. w 1974 - jako drugi gitarzysta składu, oraz zastępując chwilowo nieaktywnego Schenkera w 1977 roku.
Na koncercie UFO byłem tylko raz - w 1983 roku, i był to właśnie czas Paula Chapmana oraz niekończących się na niego narzekań. Że nie jest tak dobry, jak Schenker, itp uszczypliwości. Faktem, iż wraz z nastaniem dekady 80's, studyjne płyty UFO nieco osłabły, przez co najczęściej obwiniano samego Chapmana. Niesłusznie, nie on przecież był odpowiedzialny za kompozycyjną obniżkę formy. Nadal trzon sprawczy w tej materii przysługiwał Philowi Moggowi i Pete'owi Way'owi, zaś Chapman niekiedy dokładał się do wiktu, niejednokrotnie podsuwając pojedyncze smaczki. I nie były to rzeczy złe. Choć faktycznie, album "The Wild, The Willing And The Innocent" wydaje się przez niego nieco zdominowany. Ale to dobra płyta, więc w czym problem?. Jasne, UFO okresu 1974-79 są nie do podrobienia. Nie da się tego zdyskredytować i chyba nikt z tym nie dyskutuje. Do dzisiaj tamten kawałek UFO-historii stanowi za kanwę najlepszego heavy grania w dziejach świata. Dlatego Chapmanowi, choćby i z racji wcześniejszych wydarzeń, nie mogło być łatwo. Wszak był on po prostu sprawnym, o wielu umiejętnościach gitarzystą, lecz nie miał w sobie tej "śpiewającej" smykałki, którą operował jego poprzednik. I w tym tkwi naszego dzisiejszego bohatera przekleństwo. Dlatego, nie porównujmy, a po prostu doceńmy jego wkład w późniejsze UFO, które i tak o niebo lepsze niż wiele cienkich późniejszych albumów (i to już z powrotnym Schenkerem), na czele z "Covenant" czy "Sharks". Dekada 80's nie była więc czasem straconym.
Lubię płyty z Paulem Chapmanem, szczególnie "No Place To Run". I nikomu nie wciskam, że z owej "czwórki" ta akurat najlepsza, bo tu działa sentyment. Udało mi się do niej dotrzeć, gdy jeszcze była absolutną nowizną. Jako piętnastolatek upolowałem winyla i słuchałem go całym ciałem. Co zatem będę tłumaczyć, jak czułem tę muzykę. Do dzisiaj pamiętam, co ona ze mną wyrabiała. Najpierw skomponowane przez Chapmana intro "Alpha Centauri", po czym wynurzała się magiczna petarda "Lettin' Go", i do dzisiaj jest to jeden z najprzyjemniejszych akcentów mego młodzieńczego żywota. Dlatego niech sobie jadą po tej płycie malkontenci, co mnie to. Ale ok, UFO każdy zna, wiadomo, lecz co powiecie na Lone Star? To już nie była taka typowa i topowa formacja, pomimo iż również dzielnie walczyła o listy przebojów. I kto Wam Kochani o czymś podobnym napisze, jeśli nie autor Nawiedzonego Studia. Kto, może Antyradyjeczko lub to drugie pseudorockowe przekleństwo, tylko dla picu i zuchwałością samozwańcze RockRadyjeczkiem. Ściemniacze, udawacze i zwykłe cieniasy. Można się przy nich urżnąć, ale ze śmiechu. Ich moc, to jak naznaczona kapką alkoholu cherry. Zwyczajni pozerzy, którzy nie mają nic wspólnego z rockiem i niesioną wobec niego misyjnością. To takie radyjka, z gatunku, co im podeślą, zagrają. Nic, tylko koniunkturalne podejście do muzyki. Ale niech amatorzy ich słuchają, skoro w chałupach tylko białe mebelki i zero dobrych płyt, a i wrodzonej smykałki do eksplorowania.
Lone Star wydali dwie płyty + pozostawili tyciu materiału "śmieciowego", do tego po latach opublikowano jeszcze spleciony z paprochów trzeci album. Słabiutki, więc nie zawracajmy nim sobie głowy. Liczą się główne dwa pierwsze. A szczególnie pierwszy, wydany w 1976 roku. Tutaj uznanie zdobyła art-rockowa, rozbudowana przeróbka Beatles'owskiego "She Said, She Said", lecz były na nim rzeczy jeszcze lepsze. M.in. natchnione "Lonely Soldier" (uwielbiam!) czy synth-prog'rockowe "Spaceships". Aż niewiarygodne, że tak ambitna muzyka była niegdyś młodzieżową. Posłuchałem jej właśnie po dłuższej rozłące, i wciąż padam do jej stóp. Jakiż to przeuroczy hard rock z kosmicznym posmakiem. Stanowcza gitara Chapmana wchodziła tu w interakcje z przestrzennymi partiami klawiszowymi, a nierzadko z typowymi dla drugiej połowy lat 70-tych syntezatorami. Drugim gitarzystą był tu równie dobry Tony Smith. Tak więc, mamy klasowego rocka, szczyptę kosmosu, a przede wszystkim maestrię umiejętności i kompozycyjnego smaku. To twórczość z czasów, kiedy nie realizowano łatwizną na domowych komputerkach, lecz każdy dźwięk gruntownie analizowano i przetwarzano, zanim ten trafił na taśmę produkcyjną. I żadna z tego masówa, byśmy się dobrze zrozumieli. Dbałość o szczegóły feeryczna. Słychać to także na ustępującej debiutowi "dwójce" - wydanej rok później. Mam oba te albumy na jednym cedeku. W 1993 roku tak postanowiła angielska oficyna BGO Records. W podobnym szlifie opublikowała ona również kilka albumów UFO. Cóż, nazbyt oszczędnie, cykl 2 LP na 1 CD, ale były to czasy, kiedy wszyscy narzekali na ceny kompaktów, więc wytwórnie wychodziły naprzeciw masowym oczekiwaniom. Tego typu edycje ograbiały oko z przyjemności, gdyż do absolutnego lilipuctwa miniaturyzowano okładki oryginalnych płyt. Po czasie wszystko wróciło do gustowności, i ja też dokupiłem ponownie te same albumy UFO, tym razem już w zremasterowanych i estetyczniejszych reedycjach. Rzecz jasna, nie wyzbywając się starych. Szkoda, że jakoś w przypadku Lone Star ostała mi się tylko stara edycja.
Z księgi M.C.Stronga "The Great Rock Discography" dorzucam Szanownym Państwu wykaz popularności owej Chapman'owskiej czwórki albumów UFO, byście sobie prześledzili ich los na dawnych listach przebojów. W lewym kwadraciku pozycje na brytyjskim topie, po prawej dwusetka amerykańskiego Billboardu. Niestety nikłe znaczenie Lone Star nie dostąpiło w tej księdze własnego hasła, więc tych danych z automatu nie przekażę.


Odeszła też Bonnie Pointer. Jedna z czterech sióstr stosownie ochrzczonej formacji Pointer Sisters. Bonnie miała mocny głos, choć z pozostałymi Pointerkami działała tylko w najwcześniejszym dla formacji okresie. W tym, kiedy pleciono tak fajne kawałki, co "How Long (Betcha' Got A Chick On The Side)" czy "Yes We Can Can". Ten ostatni akurat nie był ich kompozycją, choć dziewczyny były tak przekonujące, że uczyniły go własną.
U nas Bonnie nigdy nie była jakoś szczególnie popularna, albowiem jej udział w Pointerkach wysokimi akcjami stał głównie w USA, zaś w Polsce Pointer Sisters zyskały nieco na sławie, gdy już występowały jako trio (bez Bonnie), no i wówczas kilka piosenek nieco zagruchotało na listach, klubach czy dyskotekach. Najbardziej "I'm So Excited" oraz "Jump (For My Love)". Tę pierwszą lubię szczególnie.
W czasie, w którym Pointer Sisters jako trio podbijały świat, Bonnie nagrywała solo, a jako takiego sukcesu dostarczyły jej jedynie dwa pierwsze albumy - wydane u schyłku dekady 70's.



A.M.


poniedziałek, 8 czerwca 2020

JOE SATRIANI "Shapeshifting" (2020)









JOE SATRIANI
"Shapeshifting"
(SONY MUSIC)

***1/2





Nie ma tu muzyczki na potańcówkę w remizie, są jedynie o różnym natężeniu liczne gitarowe akrobacje. Jak to u Satrianiego, w tej materii nic się nie zmienia od lat. Jego artystyczna wizja nie uległa większym modyfikacjom, dlatego maestro konsekwentnie wykazuje zwinność pumy, a to na poręczach, bądź równoważniach, jak też w wielobojach. Rozstawia po kątach odwiecznych naśladowców, mówiąc: patrzcie i uczcie się - teraz trochę bluesa /"Perfect Dust"/, dołóżmy garść hard'n'heavy /"Shapeshifting" oraz "Big Distortion"/, do tego jeszcze szczypta głośniejszego relaksu /"Ali Farka, Dick Dale, An Alien And Me", "Nineteen Eighty" czy "All My Friends Are Here"/, i dzień mamy ustawiony. Ale Satriani to nie tylko pastwienie nad gryfem i wyciskanie z niego ostatnich soków. Potrafi on także zaczarować i złożyć w darze niejeden przyjemny dreszcz /"All For Love", "Teardrops" oraz "Falling Stars"/. Zresztą, proszę uważniej położyć uchem na "Falling Stars" i nie przeoczyć napiętnowanej w nim dramaturgii, podobnie jak jego pławienia subtelnością w "Waiting", co też kompletnej odskoczni, jak np. w kołyszącej rytmami funku i reggae "Here The Blue River" lub w krótkim, a przeznaczonym dla finału płyty fragmencie "Yesterday's Yesterday". Ten ostatni, mógłby w naturalny sposób posłużyć za ilustracyjną ozdobę końcowej sceny jakiegoś miękkiego westernu. Nawet kreskówki, z gatunku Lucky Luke na białej klaczy wraca do miasta. Odskocznia, a i popis artystycznej wyobraźni, jakiej Satrianiemu nigdy nie brakowało. Bo tak, jak potrafi przyłożyć, tak z równym pietyzmem - gdyby tylko sytuacja tego wymagała - elastycznie przedostałby się na grunt rosyjskich romansów.
Ten przyodziany w barwy egipskich ciemności okulary plus w wypielęgnowaną penitencjarną fryzurę pan, jak zawsze jest pełen wyluzowania, i nawet najbardziej ekwilibrystyczne zagrywki wyciąga ze swego cylindra z lekkością iluzjonisty. A jego technika plus wyobraźnia nadal mogą mieć dewastujący wpływ na niejednego, o prowincjonalnym talencie metalurga, który dorobił się czempionatu w pobliskim domu kultury, a po którego głowie baraszkują sny o potędze. Oczywiście nowojorczyk nie działa w pojedynkę, asystuje mu cały sztab sidemanów, który wie, gdzie wdrożyć pianino, mandolinę czy nawet dłońmi coś w tło klasnąć.
Satriani to bezsprzecznie kompetentna gitarowa postać. Prawdą, iż natura ograbiła go z wielkiej skali głosu, lecz w zamian wynagrodziła szybszym w palcach rąk krwioobiegiem.



A.M.


niedziela, 7 czerwca 2020

"NAWIEDZONE STUDIO" - audycja 7/8 czerwca 2020 / Radio "Afera" - 98,6 FM Poznań




Trzynasta niedziela przymusowej radiowej absencji.
Z racji nieczynnego do jesieni br. studia zaplanowano odtworzenie materiału archiwalnego.





"NAWIEDZONE STUDIO"
z niedzieli na poniedziałek, z 7 na 8 czerwca 2020 - godz. 22.00 - 2.00  w  
RADIO "AFERA", na 98,6 FM (Poznań) lub na www.afera.com.pl






A.M.