piątek, 5 czerwca 2020

ONE DESIRE "Midnight Empire" (2020)










ONE DESIRE
"Midnight Empire"
(FRONTIERS)

****1/2

Opublikowany przed trzema laty debiut "One Desire" (hmm, a przeleciało, jak trzy miesiące) zawierał kilka niezłych piosenek. Szczególnie niewymuszenie dobrze prezentowało się albumowe powitanie. Pierwsze dwa kawałki rwały w drobny mak. Nieźle się rozkręcało, lecz im bardziej w las, tym więcej monotonii. Ogólne wrażenie jednak niezłe, pomimo iż ta sympatyczna hardrockowa muzyczka nie zwiastowała przesadnie obiecująco. Lecz właśnie nastąpił nieoczekiwany zryw. Dzięki niemu, "Midnight Empire" nie obejmuje odwieczny syndrom dwójki. Czyli drugiego albumu, który zazwyczaj nie jest w stanie udźwignąć ciężaru oszałamiającego debiutu. Wychodzi więc na to, że wciąż niestare "One Desire" okazało się jedynie pretekstem do zainstalowania na pokładzie, a także pewnego rodzaju rozgrzewką przed prawdziwym spektaklem - który właśnie się rozpoczyna.
W celu wypromowania "Midnight Empire", One Desire mieli zagrać długą trasę z The Night Flight Orchestra. A, że ostatni album ekipy Björna Strida "Aeromantic" znakomity, podpinka pod tych utytułowanych Szwedów okazała się tym większym wyróżnieniem. Niestety, w wyniku implikacji światowego tournee koronawirusa, trzeba było przerwać występy. Tu jeszcze należy podkreślić skandynawską brać, albowiem One Desire (choć podobno ich Finlandia to żadna Skandynawia) przy poprzedniej płycie wspierali na żywo innych północnych kamratów, z Eclipse. Warto odnotować, iż tamtych ubiegłoroczna płyta "Paradigm", także wymiata. Nordycka lodowata krew, z wrzącym temperamentem. Tak tak polscy rockerzy, tak to się robi.
Na początek 6,5-minutowe "Shadowman". I tylko oczyma wyobraźni widzę, jak ten bogaty melodycznie kawałek otwiera nafaszerowany wigorem koncert. W tło piosenki wmontowano pełne majestatu klawisze, pomimo iż w zasobach One Desire, oprócz wokalu, na co dzień instrumentalnie rządzą bas, dwie gitary plus perkusja. Niekiedy jednak panowie wspomagają się pianistyką, i to jest właśnie jeden z tych utworów, gdzie postawiono na przestrzenne zagospodarowanie tła. Opus magnum nagrania stanowi tkana delikatnie sprzęgniętą gitarą prześliczna końcówka. Przez moment czystej krwi progresywny rock. Na kolejny rzut wyłania się "After You're Gone". Podobno ulubiony numer wokalisty André Linmana. Nie dziwne, wspaniały. Moc wielkich aren. Gdyby świat w większej dawce słuchał właśnie takiej muzyki, wszyscy bylibyśmy częściej uśmiechnięci, pomimo iż paradoksalnie, akurat ten konkretny numer dźwiga lirykę krajobrazu utraconej miłości. Cała ta zanurzona w rzece entuzjazmu melodia nie tylko wtłacza we mnie chęć życia, ale jednocześnie kreśli zarys marzeń ujrzenia formacji na żywo. Ależ oni muszą zabrzmieć ze sceny. Wiem, ułuda, tego rodzaju melodic-rockowcy, z racji mikroskopijnego u nas zainteresowania, od lat omijają polskie tereny. Jestem pełen nieodróżnialnych odczuć również wobec wielu innych, a osadzonych w późniejszym albumowym toku kawałków, jak "Down And Dirty", "Godsent Extasy", "Heroes", "Battlefield Of Love" czy "Killer Queen". Wszystko fantastyczne i bez krzty powściągliwości przytomnie zagrane. I tylko szkoda, że to w sumie taki metal-rock jawiący się nieco problematycznie względem naszego genetycznego konserwatyzmu. Bo to dokładnie taka muzyka, która z żadnej strony nie wpisuje się w polską historię, przy tym mentalnie równie odległa, co Neptun od Ziemi. Z jednej strony nazbyt miękka dla licznych w naszych szeregach wielbicieli Deep Purple czy Scorpions, ale też łohoho nieźle szarpana dla przeciętnego odbiorcy bezpiecznych piosenek, w duchu Lionela Richiego, że nie wspomnę już o chilloutowych onanistach jogi oraz pożeraczy cieciorek.
Oto AOR próby najwyższej. I zakładam, nie pogardzą nim określeni od lat zwolennicy innych utytułowanych marek, pokroju współrzędnych stylistycznie Work Of Art, Find Me bądź Brother Firetribe. Ach, zapomniałbym - ballady. Są, a jakże. Nawet trzy. Napiętnowana burzliwym refrenem oraz symfonicznymi akordami instrumentów klawiszowych "Through The Fire". Ponadto, być może przesadnie ckliwe "Rio", lecz nic nie poradzę, że mnie takie rzeczy łapią za sercowy mięsień. No, i jeszcze coś w rodzaju lament-ballady, jaką "Only When I Breathe". Prawdziwa ozdoba końcowej fazy płyty. Proszę posłuchać, co tutaj wyprawia przyrządzona pod a'la flamenco gitara, pojawiająca się gdzieś na dwie minuty przed ostateczną kropką. Ale też niezwykły André Linman, który pomimo niekiedy nieszczelnych płuc, tym razem zaśpiewał ponad przydzielony zakres.
Niesamowicie dobra płyta. A przecież, w wydaniu zespołu, który zapowiadał się jak kapiszon. 



A.M.