poniedziałek, 28 lutego 2011

Jakub ŻULczyk- wyprodukowany yntylygent

Jest taka denerwująca postać młodego dziennikarstwa. A tą postacią jest niejaki i zarazem nijaki Jakub Żulczyk, którego wiedza o muzyce, jak i gust pasuje do jego nazwiska, odejmując "czyk". Facet rozpisuje różnorakie pomyje do "Machiny" czy "Wprostu". Wyć do księżyca się chce, gdy się czyta te jego dyrdymały. Człowiek robi wszystko, by zaistnieć. A najgorsze jest to, że wielu mu w tym pomaga, choćby p.Meller, który bierze na przykład go na rozmówcę do "Drugiego Śniadania Mistrzów". Jakub ŻULczyk napisał drwiący artykuł w styczniu 2010 r. do mętnej "Machiny", w której zapewne dobrze się czuje z towarzystwem, równie naćpano-orgastycznym, jak on sam. Wypisując w nim obelżywe teksty pod kierunkiem rocka progresywnego, którego nie rozumie, nie czuje i który to przerasta jego umysł, wielkości porzuconego kasztana. Ów artykuł nazwał "Tandetne podróże do lepszego świata" Wyraził w nim gloryfikacje nad Red Hotami, Green Dayami i innymi gównami, które w swym bełkocie mają być lekarstwem na "napompowane i wydumane" dzieła ,jak to on uważa, przeinteleaktualizowanych twórców.
Nie przeraża mnie wolność słowa, nie przeraża mnie istnienie tego typu prasy. Przeraża mnie rynsztokowość dziennikarstwa. Facet, który nie ma jeszcze trzydziestu lat, gówno wie o życiu, o muzyce, o trendach, o kulturze czy historii. Wszystko co wie, to to, co przeczytał w literaturze wyżebranej z biblioteki oraz muzyki przesłuchał na you tube, itp przekazach medialnych.  Gość skończył Uniwersytet. I co z tego? Czy to ma być argument , że posiadł wiele mądrości. Pióro jakim się posłużył w owym artykule, a także język prozy j, jaki miałem okazją nausznie od tego żultenmena doświadczyć, stawia go na liście dupków, którzy ciężką pracą podwyższyli swoje IQ, bowiem w czasach cnoty jego umysłu, bliskie było krachu, niczym jak  na Wall Street.
Martwi mnie, że tego typu patafianów dopuszcza się do głosu. Nie dość, że większość kształconej dzisiaj młodzieży nie potrafi poruszać się po obszarze intelektu, sprytu i wiedzy doświadczalnej, niestety zmasowana posługuje się wiedzą wyuczoną, toporną i nierozskrzydloną. Przerażające to. Gdzie są prawdziwe, elokwentne autorytety? Gdzie są ludzie myślący, a nie wyuczeni i wyprodukowani przez miliony rozsianych uczelni, kształcących roboty? Przepraszam, ale właśnie tak myślę. Uważam, że urodzeni po 80 roku (sorry, nie moja to wina) nie mają prawa głosu i krytyki, co do dzieł stworzonych sprzed ich narodzin. Bo to tak, jakbym bym ja miał się mądrzyć o Ludwiku XIV, będąc kulturowo osadzonym (we wczesnej młodości) w bełkocie Gomułkowskim, a później dobrobycie Gierkowskim. Tak wiem, to tylko jeden ponury artykulik, ponurego pismaka Jednak pozostać obojętnym nie potrafię, bowiem w tym smutnym kraju, właśnie tacy profanatorzy dochodzą do głosu i zdobywają popularność. Ludzie lubią głupotę. Tylko, że ja zawsze myślałem, że do szydzenia, a nie do słuchania. Gdy były minister Drzewiecki trzasnął, że Polska to dziki kraj, oburzyło się wielu. Media nam wmówiły, że oburzyli się niemal wszyscy. Oburzyli się także idioci, którymi to także i Polska rozsiana jest jak długa i szeroka. Na szczęście co pewien czas przemieszana umysłami myślącymi. Gdy głupcowi wytkniesz jego głupotę, obrazi się, ale głupcem pozostanie, pomimo, iż  sam tego wiedzieć nie będzie. A czy my dzikim krajem czasem aby trochę nie jesteśmy? A co lubimy cywilizowanego? Poza kilkoma procentami "niewykształciuchów", czym możemy błysnąć? Czym możemy się pochwalić? W czym jesteśmy dobrzy? Dziedzina, która pochłonęła moje całe życie, pokazała mi, w którym miejscu świata się znajdujemy. Jeśli resztę dziedzin sztuki, jak literatura, malarstwo, itd... pokrywa ta sama warstwa cienkiej i rozrywającej się powłoki, to o co się tu burzyć? Czy to taki wstyd, spojrzeć do lustra panie Żulczyk i powiedzieć sobie, żem nie wiele widzioł, słyszoł i żem głupi jest, a przed szereg wypełzam. A swojego  miejsca w szyku warto pilnować, bo się głupim Jasiem bez piłki na środku boiska zostanie.
Zamiast krytykować tych co coś jednak potrafią, lepiej wydusić zalegającego ropniaka na dupie, by niepotrzebnie rozchełstanych myśli do głowy nie wpuszczać, przez nerwowe nieusiedzenie w jednym miejscu, a i może gorącego kubka mleczka się napić. Nie za dużo yntylygentnych myśli błąka się po pańskiej głowie, panie ŻULczyk? Może lepiej dresik, hantelki, Red Hot Shity Fuckers? , a i żal do bycia nieudacznikiem przejdzie.

niedziela, 27 lutego 2011

Zmierzch w twoich oczach

"...Chcę zobaczyć słońce ,jak wschodzi w twoich oczach,
Odejdą wówczas wszystkie smutki, i ból który trzymasz w sobie,
Chcę zobaczyć wiosnę ,która rozświetla twoje życie,
Niech odejdą wszystkie zimy, których chłód nosisz w sobie..."
SIRENIA ,"The Twilight In Your Eyes", album "THE ENIGMA OF LIFE" (2011)

Muzyka

"Muzyka jest większym objawieniem niż cała mądrość i filozofia."
L.V.BEETHOVEN 

piątek, 25 lutego 2011

MAGNUM - "The Visitation" - (2011) -

 MAGNUM - "The Visitation" - (STEAMHAMMER) -



MAGNUM to dla grupa szczególna i z najwyższej półki,choć nigdy nie potrząsnęła światem za nogawki. Nigdy nie dorównała, a nawet nie próbowała dorównać, największym tuzom w świecie hard'n'heavy. Swoje najlepsze lata muzycy mają już dawno za sobą i tylko cud mógłby pomóc grupie nagrać dzieła lepsze od "On A Storyteller's Night"(1985) czy "Wings Of Heaven"(1988), że wymienię tylko te najbardziej uznane, powiedzmy w skali obiektywizmu. Od serca dodałbym jednym tchem jeszcze "The Eleventh Hour"(1983), "Vigilante"(1986) - wyprodukowaną przez Rogera Taylora z Queen, a także rewelacyjną "Goodnight L.A."(1990) -niedocenioną należycie, pomimo 9 lokaty na Wyspach wśród sprzedaży albumów. Jakkolwiek by się silić na określenie stylu MAGNUM, to i tak najbarwniej splecione słowa nie oddadzą niczego, jeśli się po prostu nie posłucha charakterystycznego głosu Boba Catleya, a także, a może przede wszystkim,  kompozycji mózgu zespołowego, jakim jest od samego początku grupy gitarzysta Tony Clarkin. Dzisiaj ten całkowicie wybitny muzyk jest już tylko cieniem swojej świetności ,jednak wciąż potrafi oczarować. Nadal ma najwięcej do powiedzenia i to słychać. Co prawda album rozpoczyna się średnio. Dwa pierwsze utwory, czyli "Black Skies" oraz "Doors To Nowhere", choć stylowe, nie zaskarbiły mojej większej sympatii, pomimo kilkudziesięciu przesłuchań. Ale już następne dwa, tj. tytułowy oraz "Wild Angels"  to Magnum jaki kocham, ze świetnymi melodiami, mocnymi akordami gitar i klawiszy, a także zaangażowanym i rozmarzonym śpiewem Catleya. Piąty utwór "Spin Like A Wheel" niestety znowu razi średniactwem, choć podobno Magnum są z niego dumni i obowiązkowo chcą go wstawić do podstawowego repertuaru koncertowego na nowej trasie zespołu. Cóż..., ja poleciłbym bardziej dwa kolejne na tej płycie, sto razy lepsze od poprzednika, balladę "The Last Frontier" i wręcz triumfalny (ach, te klawiszowe fanfary !!!) "Freedom Day". Bomba! Kolejna kompozycja "Mother Nature's Final Dance" posiada w sobie wszystko co najlepsze było i jest w grupie, połączenie ballady i dynamicznego uderzenia, z melodią, która zapada od pierwszego kontaktu. Przedostatnim utworem jest "Midnight Kings", w sumie niezły , ale nie wyróżniający się niczym szczególnym. Oczywiście finał zawsze, jak to u Magnum, musi być dostojny, a nieco ponad 4-minutowy "Tonight's The Night" właśnie takim jest. Refleksyjna zwrotka, wykrzyczany refren, później śpiew całego zespołu, a po tym do końca grająca gitara. Subtelna, delikatna, jakby wyciągnięta z jakiegoś art-rockowego zespołu.
Na tej długiej , blisko godzinnej płycie, każdy sympatyk starego i nowego Magnum znajdzie coś dla siebie. Mnie wypada tylko żałować, że ta dobra płyta jest tylko płytą dobrą. To mało. Po takich grupach wymaga się dużo więcej. A zatem , do następnego razu.

Andrzej Masłowski

RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!!
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00 

nawiedzonestudio.boo.pl

GAMMA RAY w tym ro(c)ku zagrają na festiwalu w Płocku

Nadlatujące wiosenne ptaszki doniosły, iż tegoroczny festiwal w Płocku zapowiada się ekscytująco. Co prawda Sirenia nie wystąpi :-)  , lecz powinno być i tak miło. Jedynie na początku zaznaczę, że skończyło się "za darmo". Tegoroczny festiwal będzie biletowany. Ponoć bilety mają oscylować wokół 40 złotych.
Gwiazdą wieczoru będzie grupa GAMMA RAY, dowodzona przez Kaia Hansena, niegdyś muzyka Helloween.
Supportem miała być Sonata Arctica, ale coś nie wypaliło i na ich miejsce wskoczyła polska metalowa grupa CRYSTAL VIPER (ze śpiewającą Martą Gabriel) , o której ostatnio zrobiło się w miarę głośno. Nie wiadomo na razie kto wystąpi jeszcze, ale z ubiegłorocznego doświadczenia wiem, że supporty bywają w Płocku najbardziej atrakcyjne, zatem zaciskam kciuki, ile sił !
Wiadomo już jaka będzie data płockiego koncertu , będzie to trzeci dzień września.

P.S. Serdeczne podziękowania dla Długiego za tę garść informacji

Lech - Sporting , i po meczu

Mogło być pięknie, skończyło się jak zwykle.
Odłóżmy marzenia o potędze polskiego futbolu na długi czas.
Lech na dzień dzisiejszy był najlepszą eksportową drużyną z naszego smutnego podwórka.
Niestety w lidze Lech spisuje się źle, a więc w najbliższych pucharach raczej go nie zobaczymy.
Nie zobaczymy raczej żadnej z naszych drużyn już po pierwszych rundach eliminacyjnych. O mistrzostwo bić się będą: ambitna lecz przeciętna Jagiellonia, śmieszna i jak zawsze drewniana Legia, a także beznamiętna w ostatnich latach Wisła. Uchroń Boże przed Koroną Kielce lub innym fuksiarzem. Nie rozsiewajmy wstydu po Europie.
Spuśćmy kurtynę i zgaśmy światła. Na jakiś dłuższy czas.

czwartek, 24 lutego 2011

Lech - Sporting , wiara czyni cuda?

U nas minus dziesięć, a w Bradze plus piętnaście kresek powyżej zera. Oby to ciepło nie zabiło Kolejorzy. Tak przy okazji - zazdroszczę! Dziś o 21-szej staną Kolejorze przed wielką szansą dostania się do czołowej ósemki drużyn Ligi Europejskiej. Dobrze taką szansę wykorzystać. To byłby największy sukces polskiej drużyny na arenie międzynarodowej od czasu igrzysk w Barcelonie. Już nie chodzi o to, że to Kolejorz, że to (dla wielu) chluba Wielkopolski, ale o to, że to klub z Polski, pomimo iż Polaków tam ledwie kilku.
Po bardzo słabej grze w Poznaniu i szczęśliwym zwycięstwie 1:0, szanse wydają się być minimalne. Ale co tam. Cuda się zdarzają i warto w nie wierzyć. Choć, gdy zobaczyłem grę Lecha w niedzielnym spotkaniu pucharowym z Polonią Warszawa wręcz się załamałem. Liczę, że J.M.Bakero znający tamte realia, klimat, itd... wyzwoli w Lechitach jakąś niezwykłą energię i jakimś cudem przejdziemy dalej. Takie małe marzenie. Będzie miło. Trzymam kciuki!!!
Dzisiaj, godz.21.00, TV4.
Jako kibic Warty trzymam za Kolejorza - w przyszłości liczę ze strony Lechitów na to samo.

środa, 23 lutego 2011

MIKE OLDFIELD "Hergest Ridge" (1974/2010), "Ommadawn" (1975/2010) - reedycje

 MIKE OLDFIELD - "Hergest Ridge" - (MERCURY RECORDS) -
 MIKE OLDFIELD - "Ommadawn" - (MERCURY RECORDS) - 




Wznowienie tych dwóch płyt Mike'a Oldfielda, było pożądane już od dawna. Tym bardziej, że debiutancki "Tubular Bells" był wznawiany kilka razy, w zależności od  rocznicy jego pierwotnego wydania. Płyty "Hergest Ridge" (1974) oraz "Ommadawn" (1975), to odpowiednio druga i trzecia w dyskografii Oldfielda. Również bardzo udane, bogate dźwiękowo, kompozycyjnie, z ogromnym nasyceniem instrumentów rockowych, folkowych czy tradycyjnych. Nigdy nie odniosły aż tak wielkiego sukcesu komercyjnego jak debiutanckie "Dzwony Rurowe" w 1973 roku, pomimo iż nawet "Hergest Ridge" zagościł w Anglii na pierwszym miejscu list sprzedaży albumów, a "Tubular Bells" tylko dotarł do pozycji drugiej na Wyspach, a w USA do pozycji trzeciej. Jednak lokata na listach przebojów nie zawsze przekłada się na wielkość sukcesu.
Krytycy, którzy bardzo przychylnie odnieśli się do "Tubular Bells", najczęściej wyrażali swoje gniewy , oburzenia i wylewali wiadra pomyj na kolejne płyty Mistrza, widząc (a raczej słysząc) w nich gorszą kontynuację pomysłów ze sławnego debiutu. Można odnieść wrażenie, że nieprzychylni Oldfieldowi już później w ogóle nie słuchali jego muzyki, tylko rzucali kamieniami bez powodu. Każdy fan, dobrze znający muzykę artysty, rozkoszował się niemal wszystkimi suitami (lecz nie tylko) , stworzonymi w latach 70-tych czy także okazjonalnie w latach późniejszych. Na omawianych płytach Oldfield najwięcej korzystał z kultury i folku brytyjskiego, ale i nie uciekał od wpływów afrykańskich, których sporo usłyszymy na albumie "Ommadawn". Szczególnie, gdy do głosu dochodzą bębny. Notabene na następnym (wciąż jeszcze nie wznowionym w nowej serii) "Incantations", także usłyszymy fragmentaryczne afrykańskie zapędy Oldfielda.
Artysta chciał, by płyta "Ommadawn" była uważana za dzieło tajemnicze. Zapytany niegdyś przez dziennikarza, cóż oznacza owo słowo "Ommadawn", Oldfield odpowiedział, że niczego ono nie oznacza. Tytuł był tylko pretekstem do nazwania dzieła, a słuchacz sam miał je po swojemu zinterpretować. W sumie na płycie winylowej otrzymaliśmy jedną 36 i pół-minutową kompozycję, rozdzieloną na dwie strony płyty.
W dodatkach do nowego wcielenia "Ommadawn" otrzymujemy singlową wersję "In Dulce Jubilo" - ze strony A, wydaną pierwotnie pod koniec 1975 roku. Ponadto trzy kompozycje "First Excursion", "Argiers" oraz "Portsmouth", wydane niegdyś 4-płytowym winylowym pudle o nazwie "Boxed"
Z kolei album "Hergest Ridge" w wersji winylowej trwał 38 minut i także zawierał jedną suitę, rozłożoną na dwie strony płyty. Było to dzieło o różnych, wręcz wielobarwnych nastrojach, czasem kojące spokojem, a innym razem nawet o rockowej dynamice, z całą masą odniesień do brytyjskiego folku. Zresztą, było ono poświęcone miejscu o nazwie "Hergest Ridge", mieszczącym się tuż przy granicy Anglii i Walii, w którym Artysta spędził młode lata, a które to do dziś jest kultywowane przez fanów Oldfielda. 
Teraz do wersji remasterowanej doszły dodatkowo: "In Dulci Jubilo (For Maureen)" - wersja z drugiej strony singla "Don Alfonso", a także utwór "Spanish Train" - wydany w 1974 roku na singlu, tylko w celach promocyjnych. Wersje deluxe powyższych albumów posiadają więcej dodatków, a są nimi jeszcze głównie wersje demo, inne miksy, itp...Warto nadmienić, że Oldfield był producentem obu tych płyt, przy czym "Hergest Ridge" był współprodukowany z Tomem Newmanem.
Na koniec rzecz niemal najważniejsza, otóż Oldfield na tychże płytach zagrał niemal sam na wszystkich instrumentach (gitara, bas, farfisa, mandolina, gong, dzwony rurowe, harfa, fortepian, banjo, ....), korzystając tylko mikroskopijnie z usług brata czy śpiewającej siostry i jeszcze zaledwie kilku innych osób.
Jak to dobrze, że po kilkunastu latach, te płyty doczekały się nowych miksów, odszumienia, pełniejszego brzmienia i nowych szat graficznych, z których ta do płyty "Hergest Ridge" została całkowicie zmieniona, i to nie tylko na CD, ale i także na wznowieniu płyty winylowej.
Może takie drobne zmiany kosmetyczne  wynikły ze zmiany katalogu? Być może. Pierwotnie te płyty wydała wytwórnia VIRGIN, trzymając je w katalogu do tego momentu. Nowa wytwórnia, nowe siły, nowy rozdział. Zresztą katalog płyt Queen także przeszedł z EMI do koncernu UNIVERSAL. Stąd też za chwilę (bo na moment kiedy piszę te słowa , jeszcze nowych reedycji Queen nie ma) albumy Queen pokażą się światu w nowych szatach graficznych i z całą masą dodatkowych nagrań. A to wszystko, w zasadzie,  dla starych fanów muzyki, bo młodzi płyt nie zbierają. Zresztą nie zbierają niczego - niestety!


Andrzej Masłowski

RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!!
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00 

nawiedzonestudio.boo.pl

wtorek, 22 lutego 2011

MARILLION - "Live From Cadoghan Hall" - (2011) -

 MARILLION - "Live From Cadoghan Hall"  - (RACKET RECORDS) -



Po ostatnich trzech wybornych studyjnych dziełach, ze szczególnym naciskiem na wręcz wybitny album "Marbles", apetyty fanów Marillion podążały w kierunku rozbudowanych dzieł, pełnych rozmachu i przepychu. Dlatego mogę zrozumieć, że wydany przed dwoma laty, bez szumnych zapowiedzi, album "Less Is More" mógł rozczarować, żeby nawet nie powiedzieć, podciąć skrzydła fanom zespołu. Płyta ta przyniosła, z jednym wyjątkiem, nagrania dobrze już znane z wcześniejszego dorobku a jedynie nagrane ponownie w studio, w bardzo oszczędnych, akustycznych wersjach. Niestety do bólu nudnych. I piszę to jako oddany fan zespołu. Nic więc dziwnego, że na wieść o planowanym wydawnictwie koncertowym, z trasy po owej płycie, nie rozbrzmiały fanfary i radosne okrzyki. Z drugiej jednak strony, wydawca albumu zadbał o jak najlepszą stronę promocyjną nowego wydawnictwa, włącznie z przedpremierowymi pokazami w niektórych kinach w Polsce, ale i w innych krajach także. Do tego wybrany koncert z tejże trasy pojawił się zarówno na podwójnym kompakcie, na DVD, a także i na Blue Rayu.
Jakże stratnymi okażą się ci, którzy mówiąc brzydko, odpuszczą sobie ten właśnie co wydany koncert, jaki odbył się w londyńskiej kameralno-audiofilskiej sali "Cadogan Hall",która pomieści ledwie 900 siedzących miejsc. Przedstawienie to odbyło się 7 grudnia 2009 r. Ale to właśnie w tej niezbyt pojemnej sali udało się wytworzyć niezwykłą atmosferę dla akustycznej oprawy klasycznych kompozycji Marillion. Zresztą, nie tylko akustycznej, o czym przekonuje nas kilka podelektryfikowanych fragmentów koncertu. Jakże korzystnie wypadają utwory, które do tej pory niezbyt broniły się na swoich regularnych albumach. Myślę tu o "Go!" , "Interior Lulu" czy szczególnie "Quartz". Z tego, z pozoru, przeciętnego utworu powstał tutaj diament. A to także dzięki przepięknej gitarowej (elektrycznej) partii Steve'a Rothery'ego. Wcale jednak nie upominam się tutaj o elektryczność, wręcz przeciwnie, takich koncertów była już cała masa, a taki jak ten, jest po raz pierwszy. Płyta jest zrealizowana wzorcowo. Nawet jeśli nie każdego poruszy muzyka Marillion, a posiada dobry sprzęt, i ma kręćka na punkcie audiofilstwa, niech koniecznie tego posłucha. Dawno nie słyszałem tak czysto zrealizowanych instrumentów w muzyce rockowej. Można napawać się akustykiem Rothery'ego, tak czytelnie snującym się leniwie basem Trewavasa czy przepięknymi płynnymi zagrywkami klawiszowymi Kelly'ego. Hogarth śpiewa na wielkim luzie, zupełnie tak jakby te 900 osób było grupką najbliższych kumpli, z którym zresztą ucina sobie czasem dowcipne pogawędki. Ale gdy po nich przechodzi do muzyki, wszystko jest absolutnie serio. 2-płytowy album CD przynosi 21 kompozycji (zresztą na DVD także tyle samo) i oddaje nam pełnowymiarowy koncert, ze wszystkimi jego doskonałościami i kilkoma drobniutkimi potknięciami głosowymi Hoggiego, kiedy to śpiewak próbuje zbyt wysoko poszybować, a powstająca rock'n'rollowa chrypka mówi dość. Posłuchajcie "This Is The 21st Century", "Beautiful", "You're Gone", "Estonia", "80 Days", "If My Heart Were A Ball", i wielu innych... Nie wierzę, by fan Marillion przeszedł obojętnie obok tak namiętnych wersji tych wybornych wszak kompozycji. Nie wierzę także, by prawdziwy fan nie dostrzegł uroku tego wspaniałego koncertu. Koncertu na jakim chciałoby się być.

Andrzej Masłowski

RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!!
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00 

nawiedzonestudio.boo.pl

Nielegalus Piratus

Jeśli chodzi o komputer, to jestem jego kompletnym ignorantem, choć nauczyłem się nim posługiwać, ale jeśli chodzi o internet. Jednak wszelkie instalowanie programów, pendrive'y, kopiowanie, przerzucanie, itp..wciąż są dla mnie niedoścignionym wierzchołkiem najwyższej góry. I wcale nie dążę do zmian w tym zakresie. Idę po najniższej linii oporu, wyznając zasadę, czego nie umiem, zrzucę na mojego syna lub tatę. I jak dotąd skutkuje to należycie. Jednak odnoszę też pewne sukcesy w dziedzinie laictwa do komputera. Otóż, kiedyś coś wcisnąłem, nie wiem co!, i powiększyłem ekran, nie mogąc wrócić do stanu pierwotnego. Zapytałem wielu mądralińskich: co robić?. Wszyscy rzucili się do roboty, bo przecież każdy z nich wie dużo ,bądź ponoć wszystko. Niejednokrotnie mnie pouczając, a czasem i wyśmiewując z mojej niewiedzy. I co? Wstyd panowie wszystkowiedzący. Nikt nie wiedział. Moim komputerkiem bawiło się wielu "znawców", w tym uwaga! - jeden informatyk! Wszyscy rozłożyli ręce. Że oni nie wiedzą, że oni muszą pomyśleć, zastanowić się, itd... Byłem już załamany. Pomyślałem, wywal to draństwo i kup sobie nowe. Gdy zostałem sam, nastawiłem sobie usypiającego Vollenweidera, chwyciłem za "mychę", no i jazda, step by step. A to tu, a to tam, i nic. W końcu pomyślałem, spróbuj logicznie, tak jakbyś sam ten komputer programował. I co? Udało się !!! Następnie powtórzyłem czynność dwa razy, by upewnić się, czy nie było w tym jakiegoś przypadku. Wszystko działało i działa do dziś należycie. Gdybym liczył na mądralińskich fachowców zapewne urządzenie wylądowałoby w śmietniku.
Kiedyś wydawało mi się, że w tej dziedzinie jestem najgłupszą istotą na kuli ziemskiej, jednak po zaistniałej sytuacji, moje akcje znacznie poszły do góry, ku wstydowi (mam nadzieję) "znawców".
Ostatnio mój komputerek oszalał, lecz pozytywnie. Otóż, nieco ponad tydzień temu, odkryłem (całkiem przypadkowo), że  wcale nie muszę w domu podłączać urządzonka blueconnect, bowiem komputer i tak działa. Mało tego, zasuwa jak nic!!! Na nic nie muszę czekać, klik i już mam co chcę, po chwili klik i znowu kolejna strona ,niczym jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki wskakuje. Do tej pory przy tym cholernym blueconnectie urządzenie pracowało w tempie ciągnika jadącego autostradą, raptem dostało kopa niczym Porsche Carrera. Wreszcie nastawiłem you tube, by zobaczyć jak to działa. Do tej pory np. obejrzenie 10-minutowego skeczu Kabaretu Moralnego Niepokoju, pochłaniało mi około godziny, gdyż przez prawie 50 minut moje urządzonko zapisywało ten krótki film. A teraz wciskam "play" i gra od razu. Z ciekawości poszukałem starych klipów Strangeways, Baton Rouge, Giant, Twisted Sister czy Motley Crue, i nadrobiłem dawno nieoglądane obrazkowe zaległości. Których na DVD zresztą próżno szukać. Choć na tym koniec, muzyki wolę słuchać, oglądanie zabija wyobraźnię, co szczególnie widać po tępiactwu szerokorozplenionym. Najlepsze jest co innego, w nosie tam teledyski do piosenek, ale oglądać mogę mecze , całkiem "na żywo" !!! A i poprawić sobie humor skeczem, na który akurat mi przyjdzie ochota. Oczywiście do momentu, w którym ktoś się zorientuje, że podbieram mu energię i zamknie kurek. Liczę, że prędko się to nie stanie. Co prawda płakać nie będę, niewolnikiem komputera nie jestem, a oglądanie you tube już mi się po tygodniu znudziło. A oglądałem po 20-30 minut dziennie. Najbardziej żałowałbym piłki nożnej, której na wielu kanałach są całe garści. I tak oto stałem się nielegalusem piratusem. Ale co tam, chrzanię ten komputerowy świat, to on w końcu zabił muzykę. Niech ma i coś ode mnie!

SERENITY - "Death & Legacy" - (2011) -

 SERENITY - "Death & Legacy" - (NAPALM RECORDS) -



Do tej pory ta  grupa była dla mnie całkowicie nieznana. Jednak czegoż się nie zrobi, jeśli podąża się śladami nietuzinkowej Ailyn, ślicznej hiszpanki z norweskiego zespołu Sirenia, który to zresztą zespół wydał w połowie stycznia niezwykłej urody płytę "The Enigma Of Life".
Ale do rzeczy, co to ten Serenity. Na okładce intrygująca blond włosa niewiasta, trzymająca miecz i księgę, z której to wysypuje się  piach ,niczym z pękniętej klepsydry, a do prawego ramienia grzecznie przybywa czarny kruk. A do tego jeszcze nazwa zespołu rozpoczynająca się na "S". Z początku pomyślałem, że będzie to jakaś kopia Sirenii. Nic z tego. Tę austriacką grupę tworzy czterech ,powiedzmy, dżentelmenów, a liderem jest wokalista Georg Neuhauser, wcielający się w postać włoskiego próżniaka i uwodziciela Giacomo Casanovy. Zresztą muzycy w ogóle zafascynowani historią, dając temu wyraz na każdym kroku. Cała otoczka, klimat, mocno oscyluje wokół uwodzicielskiego i dźgającego bogactwem życia różnych postaci XVI-XVIII - wiecznych. Pozostali muzycy, kolegi Casanovy,  wcielają się w inne ważne historyczne postaci ,jak: Galileo Galilei (Galileusz), Heinrich Kramer czy Albrecht Duerer. A zatem Casanova otoczony jest ludźmi sztuki, fizyki czy kościoła. Jednak nasz główny bohater znakomicie się czuje w otoczeniu pięknych kobiet. Dlatego Georg Neuhauser i jego koledzy z Serenity zaprosili do zaśpiewania na tym albumie właśnie wspomnianą wcześniej Ailyn z Sirenia, Amandę Somerville, znaną z występów u boku Tobiasa Sammetta w Avantasii czy całkiem niedawnej wspólnej płyty z Michaelem Kiske, byłym frontmenem Helloween. Mamy tutaj jeszcze panią Charlotte Wessels z popularnego Delain. Jednak panie Somerville i Wessels to tylko gołąbeczki przy prawdziwie kruczej Ailyn.
Na albumie "Death & Legacy" otrzymujemy 16 kompozycji (w wersji limitowanej), które charakteryzują się w większości żywymi tempami, czasem przerywanymi balladami, a wszystko to w metalowo-symfonicznym sosie, chóralną oprawą i mroczno-romantyczną aurą. Nie brakuje pięknych melodii czy zapamiętywalnych motywów. Poza singlowym "The Chevalier" (z udziałem Ailyn), warto wsłuchać się we wszystkie kompozycje, które układają się w zgrabną całość. Nie jest to jakaś zaskakująca płyta, w ostatnich latach powstają co roku dziesiątki podobnych, jednak tylko niektórym udaje się wzbić ponad przeciętność, albo jak właśnie tej, dotrzeć na szczyt artystycznego smaku, w tej bądź co bądź kiczowatej konwencji. Ta płyta powinna przypaść do gustu entuzjastom kobiecych metalowo-symfonicznych zespołów, jak: Nightwish, Within Temptation, Delain, Sirenia czy Epica. Pomimo, iż głównym tutaj wokalistą jest mężczyzna, co odróżnia ją od w/wspomnianych.

Andrzej Masłowski

RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!!
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00 

nawiedzonestudio.boo.pl

poniedziałek, 21 lutego 2011

Aby wiosna była wiosną

Powróciła zima. Surowa, bezwzględna, dociekliwa. Taka, jakiej nie znoszę. Nie odpuszcza paskudztwo. Chciałbym już zza okna wypatrywać nadchodzącą wiosnę, ale tej nie ma, wciąż jest jeszcze daleko od nas. Znowu musiałem przywitać się z chusteczką, polopiryną, scorbolamidem, herbatami różnych wyciągów,...- na szczęście już żoncia o mnie dba! W moim wieku choróbska dłużej trzymają, niegdyś katar odpuszczał po tygodniu, teraz trzyma dwa, a czasem i trzy tygodnie. Tak, tak, nie ma żartów. Dlatego marzę o ciepłych dniach, o ciepłych nocach, kiedy to śpię przy uchylonym oknie. Marzą mi się zielone drzewa, kwiaty fioletowe, białe, żółte,...We wszystkich najpiękniejszych kolorach, jakie śle ta niezwykła pora roku. Czekam na zapachy przyrody, na śpiewy ptaków, słowem - na wszystko. Ludzie staną się milsi, przynajmniej mam taką nadzieję. Już kiedyś powiedziałem swoim najbliższym, że jak umierać to najlepiej jesienią, kiedy to do wiosny i lata jest  jeszcze tak bardzo daleko.
Tak, zmieniając już całkowicie temat, chciałbym powrócić do jednego z wczorajszych sms-ów, w którym to jeden z nawiedzonych naszych Słuchaczy zapytał: "a co z plebiscytem na płytę dekady?". I tu mnie zmroziło. Kompletnie o tym zapomniałem. A to dlatego, bowiem nie był mi ten Plebiscyt w ostatnim czasie do niczego potrzebny. Przestaliście o tym mówić, przestałem i ja. Jakoś tak samo zaszyło się w ustronnym miejscu. Jednak słowo się rzekło i Plebiscyt będzie. Dajcie mi się tylko z tym pozbierać. Znowu zechcieć o tym myśleć, mówić,... Bardzo przybiła mnie śmierć Gary'ego Moore'a. Dużo Go wspominałem, słuchałem. Kiedy już przygotowałem audycję na niedzielę, wolałem jego piosenki, teksty, a nie ogłoszenia, informacje o Plebiscycie. Myślę, że to rozumiecie i żalem mnie nie obdarzycie,
Kilka dni temu umarła Karin Stanek, gwiazda beatu, polskiej sceny lat 60-tych. Była na pewno ważną postacią, lubianą i cenioną. Niegdyś naprawdę bardzo. Ktoś mnie zapytał, dlaczego nie dokonałem wpisu o niej. Odpowiedź jest prosta, bądź szczery wobec siebie i innych. Karin Stanek nie była z mojej muzycznej bajki. Nie mam ochoty udawać, że było inaczej. To przykra wiadomość, która wielu jej fanów poruszyła, lecz dla mnie poza odnotowaniem tego faktu, nie była wiadomością uderzającą czy przygnębiającą. Zresztą kilka wpisów wcześniej na ten temat napisałem kilka słów. Mam dla Artystki szacunek, czapki z głów, ale to tyle. Pewnych ludzi odejścia przeżywam (Gary Moore, Ronnie James Dio, koleżanka i cudowna dziewczyna Asia Kostrzewa), a innych tylko odnotowywuję (Karin Stanek, szwagier koleżanki, jakiś znany aktor hollywoodzkiego kina, itd...). Nie wiem dlaczego tak jest, ale tak jest. Emocji starcza mi na co niektórych, miłości także, Ale gdy np. rozbił się samolot w Smoleńsku, żałowałem wszystkich, po równi, także i tych z koszmarnego PiS-u. I nie wiem dlaczego tak się dzieje, że wrogów także czasem żałuję? Najgorsze, że przez ten blisko rok od tamtego zdarzenia, wielu uczyniło wszystko, by po haśle Smoleńsk, odbijało się nieprzetrawioną czkawką. Chciałbym, aby tej wiosny nic nie popsuło. Łapy precz od radości, miłości i szczęścia. Niech ta wiosna będzie wiosną. Amen.

czwartek, 17 lutego 2011

Gdzie się podziały babcie z tamtych lat?

Czasem zastanawiam się nad rzeczami, które dla innych są być może nieistotne, albo wręcz śmieszne. Ale ja chciałbym poznać na nie odpowiedź. Nawet jeśli wiem, że nigdy jej nie poznam. Dla przykładu, rozmyślając o mojej wspaniałej babci Masłowskiej, zmarłej 19 lat temu, zadawałem sobie pytanie, jakby się czuła w dzisiejszej rzeczywistości? Wszak dożyła Wolnej Polski, ale nie miała okazji biegle władać komputerem, telefonem komórkowym i tym podobnymi dobrodziejstwami techniki. Dzisiaj przecież tak normalnej, że wielu z nas nie wyobraża sobie życia bez tych gadżetów. Jednak, pomijając te rzeczy martwe, wyprodukowane co prawda  przez człowieka, dla ułatwiania naszego życia, ważniejsze byłoby dla mnie, jak porozumiewałaby się moja Babcia ze współczesnymi ludźmi, ich umysłami, nawykami, często nerwowymi i nieprzyjemnymi? I tutaj myślę sobie, że z całym swoim dobrodziejstwem jakie w sercu nosiła, ciężko by jej było. Może dlatego, że była jednym z najwspanialszych ludzi tego świata. Zawsze wszystkim kazałem zazdrościć mi mojej babci Masłowskiej! Tak zawsze mówiłem i powtarzam po dziś dzień. Pamiętam jak babcie moich kolegów, wiecznie o coś miały pretensje, albo wydzierały gęby, albo pretensjonalnym tonem wszystko wnukom rozkazywały,.... Zero ciepła, uczucia, delikatności. Ot, takie rozwrzeszczane babsztyle, czujące się najlepiej w niedzielę w kościółku, albo na ciasteczku i kawce u swych pierduśnic przyjaciółek kościołówek. A Babcia Masłowska była kochana, zawsze jak do niej przychodziłem, witała mnie szczerym całusem, po czym mówiła: Andrzejuśka siądź, zaraz ci babcia mleczka ugotuje i ciasteczka na stole postawi. I zawsze robiła najlepszy kisiel, w którym były wszystkie prawdziwe owoce, śliwki, porzeczki, truskawki, ... I zawsze w pokoju stał właśnie co malowany nowy obraz, przykryty płachtą,  jak na prawdziwego artyst(k)ę przystało. Teraz wiem, po kim chowam płyty przed audycją. Moja Babcia świetnie gotowała, piekła, obdarowywała uczuciami, radością ,troską i miłością naraz ! Była genialna. Do dzisiaj mam kilka jej obrazów, kilka jest w mojej najbliższej (co nie oznacza bliskiej) rodzinie, ale wiele poleciało także w świat, Holandia, USA, Niemcy,...
Cudownych obrazów, z końmi, dzikami, psami, jeziorami, stawami, lasami, damami i huzarami. Trudno je zliczyć. Babci obrazy cieszyły się wielkim wzięciem, choć popularności i uznania Van Gogha czy Beksińskiego nigdy nie zdobyły. Ale kilka wystaw miała i kilka skromnych nagród także. Największym wzięciem cieszył się kapitalny kolaż nazwany przez nią "Cztery pory roku". Wszyscy, którzy odwiedzali mój dom, zawsze na niego zwracali uwagę, opsypując słowami: genialny, cudny czy fenomenalny. Jestem z tego obrazu dumny. Bo nawet mój kuzyn poprosił Babcię o kopię, Babcia mu namalowała, ale mój oryginał jest dużo piękniejszy. Dobrze mu tak!!! Moja Babcia była artystką malarzem, ale była także normalną kobietą, u której nikt nie mógł dostrzec dziwnych cech ,jak u mnie. Choć ja akurat  artystą (niestety) nie jestem, ale ten świat zawsze był i jest mi bliski. Zawsze powtarzałem, że dogadam się z malarzem, muzykiem czy poetą, a na pewno nigdy z jakimś inżynierem, pracownikiem i fanem Castoramy, Praktikera, czy właścicielem warsztatu samochodowego. Umysły wielbiące młotki, suwmiarki czy gwoździe pojmują ideologię świata mocno stąpając po nim, ja jednak dobrze się czuję wśród ludzi wrażliwych, a nie wrażliwych inaczej. Bo są dobrzy, bezpieczni, kochający, współczujący innym , itd... Za moją filozofię życia często dostaję po tyłku, ale nie cierpię. Dzięki niej pozbywam się chwastów. Niestety, coraz ich więcej, dlatego brakuje mi pięknie pnących się wzwyż kolorowych roślin i kwiatów, które to najlepiej pojmują filozofię i sens życia. Zawsze powtarzam mojemu synowi, jakaż to wielka szkoda, że Babcia Masłowska (czyli dla niego Prababcia) nie dożyła czasu jego narodzin. Wiem, że oboje by do siebie pasowali, Babcia malarka, Syn muzyk - artyści o wrażliwych duszach, a ja pośrodku nich, jako obserwator. Bowiem mnie Najwyższy nie obdarzył żadnym talentem, nauczył mnie tylko widzieć go ,i słyszeć,u innych, rozumieć, czuć, chłonąć, ale nie tworzyć. Zupełnie jak Antonio Salieri, który wielkość dzieł  Mozarta słyszał czytając same nuty czy partytury. Z tym, że Salieri także był artystą. A każdy kto artystą zostać chciał, a nie został, to niech słucha i się nie odzywa. Bo to też sztuka umieć słuchać. I to nie tylko muzyki, ale i ludzi. Nie tylko mówić samemu i o sobie, ale słuchać i rozumieć innych. To takie dzisiaj rzadkie i niepopularne. No właśnie, czy moja Babcia umiałaby dopasować się do tych dzisiejszych czasów? Może i tak, choć ja wolę sobie ją powspominać taką jaką była. Wolę w pamięci przywołać atmosferę i zapach jej starego pokoju, antycznych mebli, starego radia z wielkimi gałkami, cz/białego telewizora, zapachu ciasta, kisielu, mleka, farb, pędzli czy płócien. No i słyszeć szczekającego Żuczka, gdy przycisnęło się dzwonek dwa razy, bowiem po jednym razie nie szczekał, gdyż był to sygnał dla sąsiadów. Tak sobie powspominałem, bo zainspirowało mnie takie kolejne chamstwo. Otóż, obok mojej pracy był sklep, typowy spożywczak. Chodziłem tam niemal codziennie, przez ponad 5 lat. I stale tylko: dzień dobry, poproszę to czy tamto. A to z panią pogadałem o tym, o tamtym, ...Tak coś jak w filmie, gdzie przy jakiejś historii autor pokazuje bohatera, który ma swój sklep, do którego on zagląda codziennie i nigdy go nie zdradza. Albo kawiarnię, gdzie bohater codziennie przychodzi na kawę czy ciastko i przegląda świeżą prasę. Kilkanaście dni temu na "moim" spożywczym obok swojej pracy  zobaczyłem kartkę z napisem: "sklep przeniesiono na...". Myślę sobie, cholera jasna, jeszcze wczoraj robiłem zakupy, przedwczoraj, a i trzy dni temu... ,kobieta ze mną rozmawiała i słowem nie szepnęła , że się wynosi gdzieś tam... Zbyt trudno było powiedzieć: do widzenia sąsiad, czy coś w tym rodzaju. Okazało się, że bycie wiernym klientem do niczego już nie zobowiązuje. Tak samo jak ludzie zmieniają numery telefonów, nie powiadamiając o tym, a później gdy mają interes, to raptem im przychodzi do głowy, by nadrobić tę zaległość. Co to jest? !!! Skąd tyle chamstwa dookoła. To tak, jak baba, która wchodzi do sklepu, mówi kulturalne "dzień dobry", wszystkim ucina w rozmowie języki, bo jest najważniejsza i musi szybko zmienić 20 zł na parkomat, bo tłumok zapomniał drobnych, ale gdy sprzedawca powie, że nie ma drobnych, to pinda nie mówi już do widzenia, nie zamyka drzwi, a smród jej drogich perfumów długo jeszcze dławi i krztusi tych co pozostali w sklepie. I co zrobić, trzeba żyć dalej i pocieszać się, że wcale jeszcze nie jest najgorzej, bowiem przy takim progresie chamstwa, to za kolejne dwadzieścia lat, strach będzie wyjść na ulicę. Ciekawe, kto za dwadzieścia lat będzie mógł ciepło powiedzieć o swojej babci czy dziadku, skoro te dzisiejsze jeszcze "niebabcie", nie mają żadnych ludzkich cech, bądź tak niewiele, iż ich nie zauważam.

środa, 16 lutego 2011

ROY ORBISON - "The Soul Of Rock And Roll" - (2010) - BOX 4 CD

 ROY ORBISON - "The Soul Of Rock And Roll" - (SONY MUSIC) -



4 płyty kompaktowe, a na nich 107 piosenek, do tego ponad 90-stronicowa książka, po prostu piękne pudełko z kolekcją Roya Orbisona. Wspaniała rzecz, zarówno dla fanów jak i początkujących, bowiem obok największych przebojów, są tutaj także piękne piosenki, które częstokroć przebojami  nie były, a jeśli już, to mniejszego kalibru. Ale ten box to także sporo rarytasów, bądź na przykład piosenek do filmów, które na oryginalnych albumach Artysty się nie pojawiały, także, trzeba by mieć mnóstwo niekoniecznie chcianych płyt, by pozyskać takie pojedyncze klejnoty, a ten box tę kwestię załatwia.
Trudno opisać to wydawnictwo tak w skrócie, tym bardziej, że każda piosenka zasługuje na uwagę. Całość rozpoczyna piosenka "Oooby Dooby" z 1956 roku, która ukazała się na drugim singlu Artysty, co nie oznacza braku pierwszego singla "Trying To Get To You", który także znalazł się na pierwszej płycie boksu, lecz o kilka pozycji dalej. Zresztą poza tym jednym przypadkiem, raczej wszystko później jest już poukładane chronologicznie, tzn.od roku 1955, czyli krótkiego epizodu z grupami THE WINK WESTERNERS oraz THE TEEN KINGS, aż do 4 grudnia 1988 roku, czyli do koncertowego nagrania "It's Over", nagranego na dwa dni przed nagłą śmiercią Roya Orbisona.  Choć po tym utworze pojawia się jeszcze wersja demo kompozycji "We'll Take The Night". W tej klamrze spinającej twórczość Orbisona, otrzymujemy zatem te najstarsze , jak: "Blue Angel" , "In Dreams" , "Only The Lonely" czy "Crying", oraz bardzo wiele pozostałych hitów, tak do końca lat 60-tych. Następny okres, ten w zasadzie nieprzebojowy i mało popularny, czyli lata 70-te i początek lat 80-tych, został niemal całkowicie pominięty, a reprezentuje go zaledwie 5 piosenek. No i w końcu lata ostatnie, wielki comeback, głównie dzięki Jeffowi Lynne'owi, T Bone Burnettowi i kilku innym ludziom, którzy postawili Orbisona na nogi, wszczepili w niego niezwykłą siłę i przysłużyli się przeogromnej popularności w finalnych latach życia Artysty. Tak więc, są to m.in: nowe wersje dawnych przebojów czy też występy z innymi sławami (Johnny Cash, Jerry Lee Lewis, K>D>Lang,...), plus Traveling Wilburys (z B.Dylanem, T.Petty, G.Harrisonem i J.Lynnem) czy nagrania z ostatniej płyty "Mystery Girl", która zresztą ukazała się już po jego śmierci, no i Mistrz nie mógł się nawet cieszyć z olbrzymiego sukcesu, jaki ona odniosła. Na koniec dodam, że to 4-płytowe wydawnictwo to najlepszy zestaw kompilacyjny jakiego miałem okazję w swoim życiu doświadczyć. Zestaw piosenek Pana ubranego zawsze na czarno, przyodzianego w ciemne okulary i stojącego na scenie nieruchomo, śpiewającego czysto i zbolałym głosem piosenki, które dla świata rock'n'rolla są jednymi z najcenniejszych skarbów o wartości nie dającej się wycenić.

Andrzej Masłowski

RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!!
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00

wtorek, 15 lutego 2011

MANOWAR - "Battle Hymns MMXI" - (2010) -

 MANOWAR - "Battle Hymns MMXI" - (Magic Circle Music) -



Debiut na nowo? Dlaczego nie. Tym bardziej, że "Battle Hymns" to ważna płyta dla historii metalu początku lat 80-tych, ale przede wszystkim ważna dla samego zespołu. Manowar był jednym z nielicznych zespołów amerykańskich w tamtym okresie, który dorównywał klasą i mocą metalowców ze Starego Kontynentu. Oryginalnie "Battle Hymns" ukazało się w 1982 roku. Przypomnijmy sobie, ze w tym samym roku swoje fantastyczne albumy wydali: Iron Maiden "The Number Of The Beast", Judas Priest "Screaming For Vengeance", Krokus "One Vice At A Time" czy Scorpions "Blackout". Mocną pozycję podkreślały na rynku także grupy typu Saxon, Def Leppard czy MSG. Tak więc, konkurencji nie brakowało. Z kolei Amerykanom potrzebny był rasowo-metalowy band, którego dobre imię poszło by w świat. Bo choć porządnie wciąż grały grupy Kiss, Journey czy Styx, to były już jednak nazbyt miękkie, jak na owe czasy ,a ich muzyczne propozycje stanęły na bocznym torze w opozycji do europejskiego dyskretnego szczęku blach. Dlatego Manowar ,jako grupa i jako płyta "Battle Hymns" to było to!
Panowie z Manowar zapragnęli teraz powrócić myślami i czynami do tamtych lat. Zamiast silić się na kolejną rycersko-epicką opowieść, z symfoniczno-chóralnymi aranżacjami, weszli do studia i nagrali osławioną "Battle Hymns" ponownie. Nadając jej w studio dzisiejszej mocy, ciężaru, aranżacji, itp...Szkoda tylko ,że gitarzysta Ross The Boss, w pełni pochłonięty swoim nowym projektem, nie znalazł czasu na przystąpienie do oryginalnego składu zespołowego, bowiem perkusista Donnie Hamzik takowy czas znalazł. Zatem panowie Eric Adams, Karl Logan, Joey deMaio i wspomniany Donnie Hamzik zagrali to dzieło niemal identycznie, dodając tylko pewne zmiany kosmetyczne, podyktowane większymi (dzisiejszymi) możliwościami studia nagraniowego, albo np. przymusowo zastępując dawną narrację Orsona Wellsa w utworze "Dark Avenger", współczesną,a dokonaną przez Księcia Draculę, czyli Christophera Lee. Notabene od lat zaprzyjaźnionego zarówno z grupami Manowar oraz Rhapsody Of Fire.
Jestem absolutnie przekonany, że fani Manowar podzielą się na dwa obozy. Jedni pochwalą pomysł za świeżego kopa (gdyż mankamentem "jedynki" Manowar była fatalna produkcja ,jedynie broniły się genialne kompozycje!), drudzy obrażą się na muzyków za naruszenie "świętości i nietykalności" i współczesne jego profanowanie. Jeśli jednak  nie podejdziemy do sprawy zbyt poważnie, to moim zdaniem, eksperyment z ponownie nagranym debiutem  jest bardzo fajny. Bardzo lubię oryginał z 82 r., ale i kopią nie pogardzę.
Ciekawostką tego wydawnictwa są dwa bonusy koncertowe ,właśnie z 82 r.,  "Fast Taker" oraz "Death Tone". Pochodzą z występów w USA, ale ich mankamentem  jest kiepska, wręcz bootlegowa jakość.
Na koniec dodam jeszcze, iż to wydawnictwo zostało zadedykowane zmarłemu niedawno Ronnie'emu Jamesowi Dio oraz Joro Panaiotovowi - wielkiemu bułgarskiemu (także ostatnio zmarłemu) miłośnikowi i przyjacielowi zespołu.

Andrzej Masłowski

RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!!
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00 

nawiedzonestudio.boo.pl

niedziela, 13 lutego 2011

FRAN HEALY - Wreckorder - (2010) -

 FRAN HEALY - "Wreckorder" - (Wreckord Label) -



Nie mogłem tej płyty u nas nigdzie kupić. Nie wiedzieć dlaczego. Och, ci nasi dystrybutorzy. Zero wyczucia. Tych kolorowych straszydeł nasprowadzają, że półki uginają się pod ich ciężarem, a takiej płyty jak "Wreckorder" nie zauważają, a raczej nie słyszą. Ten album ukazał się w 2010 roku, ale wierny zasadzie, że śmietnika empe-trzy  nie ruszam, twardo czekałem za srebrzystą płytą, którą to mój dobry znajomy kupił dla mnie w końcu od jakiegoś Brytyjczyka. Fran Healy to wokalista i gitarzysta, dobrze nam znany z grupy Travis. Tym razem lider tejże grupy postanowił nagrać płytę bez swoich kolegów z zespołu, podpisując ją z imienia i nazwiska. A na niej zamieścił tylko dziesięć piosenek i niespełna 35 minut muzyki. Zaczynam rozumieć Healy'eja, dlaczego tak bardzo zależało mu na wolności artystycznej. To proste, muzyka na "Wreckorder" to pokazuje. Tych dziesięć subtelnych, leniwych i rozmarzonych piosenek, ma przyciągnąć do siebie melancholików i niepoprawnych romantyków, gdyż poprawnych już dawno nie ma. Tej płycie daleko jest do świata rocka, ale i daleko także do konwencjonalnego popu. To zestaw ślicznych (a czasem i prześlicznych) melodii, z lekka opartych na linii gitary, basu czy perkusji, a więc niby na sekcji rockowej. Jednak te instrumenty stanowią tylko rolę akompaniującą, a w rozmarzoną wirtuozerię (jeśli w ogóle wolno mi tak to ująć) raczej pociągają nas ku wodzy fantazji skrzypce czy wiolonczela. Choć niestety nie w każdej kompozycji. Ale za to partia skrzypiec w "Rocking Chair", warta jest niejednego grzechu . Nadmienię, skoro o instrumentach mowa, że w kompozycji "As It Comes", na basie zagrał sam Paul McCartney, o pardon - Sir Paul McCartney. Bardzo mi ta płyta poprawiła humor, bowiem zawsze broniłem Travis, mając w pamięci przede wszystkim ,cudowne piosenki z albumów "The Man Who" (1999) czy "The Invisible Band" (2001). Niestety z przykrością przyglądałem się jak na grupę wylewano wiadra pomyj, szczególnie za ostatni album "Ode To J.Smith", ten sprzed 3 lat (kompletnie zresztą nie rozumiem dlaczego) ,czy akurat całkiem słuszne za wyjątkowo kiepski, wręcz wystękany "12 Memories" z 2003 roku. Teraz wiem, że jeśli Healy zechce, może w każdej chwili, z kimkolwiek , nagrać jeszcze niejedną piękną płytę. Może nawet i jeszcze bardziej okazałą od tej. Wszak pod jednym warunkiem, że zawsze ostatnie słowo będzie należało do niego.

Andrzej Masłowski

RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!!
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00 

nawiedzonestudio.boo.pl

sobota, 12 lutego 2011

Fast Food-owe zakończenie tygodnia

Wczoraj w godzinach wieczornych, jak co piątek, poszedłem z moimi przyjaciółmi na kolację. Jako, że w piątki podobno nie wolno jeść mięsa, mnie tego dnia smakuje ono wyjątkowo najlepiej. Być może z przekory, być może z bycia wrednym, hmm...., sam nie wiem. W każdym razie lubię w siebie napakować tego piątkowego grzechu jak najwięcej. A co, może Najwyższy się o to na mnie obrazi? Dobre sobie, tak jakby nie miał innych problemów, tylko wściekać się na Masłowskiego, bo się mięchem celowo w piątek napchał. Nie biegam po fastfoodach, ale nie żebym ich nie lubił, przeciwnie, mam skłonność do pożerania wszelkich świństw, ładnie wyglądających, lecz będących towarem podejrzanego pochodzenia. Ostatni raz w McDonaldzie stołowałem się w listopadzie 2009 r., kiedy to jechaliśmy z moją paczką do Łodzi na A-HA. Ach, kanapki o nazwie Manhattan były naprawdę ach! Przed dwoma tygodniami przyjaciel zaprosił mnie do KFC. Kupił mi kubełek z 15 skrzydełkami kurczaka w panierce i sosem barbecue. Co za czad! Oszalałem. Gdyby nie to, że wiem jak oni faszerują te biedne zwierzaki i jaka to dla nich męczarnia, to powiedziałbym, że żarcie cudowne. Zresztą smakuje cudownie, nie będę obłudny. Wczorajszego wieczoru nastąpiła powtórka. Kumple męczyli jakieś świństwa w Sphinxie. To suche mięso, te okropne surówki, te wyschnięte frytki. Obrzydlistwo, afe! A że panowie ze Sphinxa nie mieli problemów, bym z tacką z KFC przysiadł się do  kumpli,  to powiedziałem: marsz do stolika. Ale się wszyscy z rozsiadłego tłumu  gapili. Tylko nie wiem, czy jak na kretyna, żrącego świństwa w KFC, czy z zazdrości, że to co mieli na talerzu jawiło się porażką? Nieważne. I tak się czułem zwycięzcą. Wszyscy dookoła odradzają mi wszelakie Maki, Bergerkingi, Kaefsi, itp... A mnie smakuje ten śmietnik. Przy okazji jest miłą alternatywą do tego cholernego zdrowego odżywiania, że o kretyństwach nie jedzenia mięcha nie wspomnę. Na szczęście mój synek po roku obcowania z tymi cięciorkami, fasolami czy sojami, zrozumiał, że świata nie zbawi, żołądka nie oszuka, a życia szkoda na błazenadę. Dlatego i ja oszukiwać nikogo nie chcę. Tak, lubię te paskudztwa , których podobno nikt nie lubi, ale zawsze w tychże "restauracjach" kolejki do kasy, że nogami przebierać. Zresztą, gdy przed wyborami prezydenckimi robiłem sondaże, kto na kogo, to nikt na Kaczora nie głosował - niby!. To ja się teraz pytam, skąd ta Cholera dostała te prawie pięćdziesiąt procent głosów? Znam ze dwóch lub trzech, którzy hołdują Wodzowi, i ich szanuję, choć nie toleruję ich poglądów, gdyż tolerancyjnym nie jestem, i na moją nietolerancyjność liczę na tolerancję ze strony oponentów.
Niemniej na koniec pozwolę sobie jeszcze napisać, iż po godzinie dwudziestej, wskoczyliśmy na moment do Saturna. Moi przyjacielkowie ogladali telewizory i inne tam, a ja wykorzystałem chwilę ich nieuwagi i podleciałem, rzecz jasna, do płyt. W nowościach kicha, same wesołe płyty, z durnymi okładkami, ... Widać, jeszcze nie czas, dopiero za chwilę zaczną się ujawniać prawdziwki, także, pomału trzeba zapełniać portfele. Kupiłem dwie reedycje starych płyt Oldfielda (remastery + bonusy). Hmm..., to już trzecie egzemplarze tych samych tytułów. Choroba? Tak, ale przynajmniej nie zabijam, nie biję i pijanym żem nie jest co dnia. Zajrzałem do przegródki z napisem: Gary Moore. Łał !!! Ani jednej płyty !!! Pusto. Wszystko wymiecione. Wykupili. A więc nie jest chyba tak źle. Od "a więc" zdania się nie zaczyna. Nie pamiętasz jak na polaku o tym pani mówiła? Fuct, zapomniałem.







RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!!
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00

piątek, 11 lutego 2011

Gdy się nie smucą z czego chcesz, smuć się z czego należy

Hierarchia wartości i ważności wydarzeń dla każdego jest inna. Każdy z nas ma do niej zresztą prawo. Dla jednego ,na przykład ,ważnym wydarzeniem może być rewolucja w Egipcie, dla drugiego wczorajsza śmierć jednego z biskupów kościoła, dla trzeciego wypadek Kubicy i jego w konsekwencji długi powrót do zdrowia, a dla kogoś jeszcze innego, śmierć na przyklad Wielkiego Artysty, jakim bezsprzecznie był Gary Moore, zmarły w minioną niedzielę. Oczywiście, także możliwym jest przeżywanie ich wszystkich z osobna, choć w taki scenariusz, szczerze wątpię. Świat rządzi się swoimi brutalnymi prawami, i odkąd sięgam pamięcią, niemal zawsze wielcy mistrzowie sztuki (muzyka, malarstwo, itp...) przegrywali z ich odpowiednikami w sporcie, polityce czy kościele. Nie wiem dlaczego tak jest, że masy opłakują przywódców, którzy najczęściej miewają nieczyste sumienia, a za wzór stawiają tężyznę fizyczną, której nie zawsze należycie towarzyszy rozum. Pamiętacie Barejowski film "Mąż swojej żony" ? , gdzie ona była sportowcem, wiecznie w kręgu zainteresowań mediów, a on cenionym muzykiem, także odnoszącym sukcesy, nawet całkiem spore, a którego to twórczość niewielu obchodziła. Kiedy bohater nasz stanął na szczycie artystycznych dokonań, to prasa zamieściła o tym fakcie małą wzmiankę na jednej z ostatnich stron jednego z dzienników prasowych, a wiele innych tytułów prasowych sprawę przemilczało. Muzyka zawsze stała w opozycji do sportu, ale nie tylko.  Szkoda. Tak bez pretensji to zauważam, choć ze smutkiem. Chciałbym zobaczyć w telewizji programy na temat Moore'a, ażeby kilku ludzi sobie o nim pogadało, coś zagrało, powspominało, itd... Szkoda, że tak nie będzie. Muszę za to trzymać kciuki za Roberta Kubicę, tak szczerze jak prezes Kaczyński, muszę zauważać nauki kościoła jakich dokonał zmarły (arcy)biskup, będę solidaryzować się z dzielnymi Egipcjanami, choć znaczy to dla mnie tyle co morze Bałtyckie dla nich.

środa, 9 lutego 2011

JOHN WAITE - Rough & Tumble" - (2011) -

 JOHN WAITE - "Rough & Tumble" - (No Brakes Records / Frontiers) -



Bardzo lubię Johna Waite'a. W zasadzie za każdy okres jego działalności. Poznałem jego głos jako nastolatek, kiedy to do polskich księgarń trafił tonpressowski singiel (a była to druga połowa lat 70-tych) z piosenkami: "I Love How You Love Me" oraz "Over And Over". Szczególnie ta pierwsza, nieco ponad dwuminutowa piosenka ,przypadła mi do gustu. Podobał mi się jej swobodny charakter i uduchowiony śpiew Waite'a. Potrafiłem jej słuchać po dziesięć razy dziennie, nie zdając sobie w ogóle sprawy, że ta grupa odnosi wielkie sukcesy na świecie. Tak, tak, nawet sukcesy w USA, co w tamtych czasach nie udało się takim gigantom, jak: Sweet (z wyjątkiem 3 singli), Slade (także ze 2-3 single) czy Smokie. Choć oczywiście The Babys grali inną muzykę, bliższą tradycji rocka, bez glamowej otoczki, ale kochały się w nich małolaty. W Polsce The Babys zawsze byli średnio popularni, nawet w czasach kiedy od biedy, młodziaków interesowała każda muzyka. Ich albumy były rzadkością na giełdach plytowych, tak więc moje dogłębne poznanie twórczości The Babys trwało dość długo, ale skutecznie. Później, tzn. po 81 roku (czyli po rozpadzie grupy) Maestro zaczął nagrywać na własną rękę, odnosząc w pierwszej połowie lat 80-tych spore sukcesy, w których pomogły mu trzy bestsellerowe albumy, a przede wszystkim przebojowe single, ze słynnym "Missing You" na czele. Ale dobra passa miała się nie kończyć, bowiem pod koniec lat 80-tych doszło do połączenia sił muzyków z byłego The Babys oraz amerykańskich kolegów z Journey, i tak powstała supergrupa Bad English, która w latach 89-91 zaatakowała dwoma kapitalnymi albumami, z których szczególnie pierwszy był wręcz genialny! Zawierał 13 kompozycji, tak porywających, że serce nie miało wytchnienia nawet na moment. Album ten przyniósł kolejne światowe przeboje, z których rekordy popularności bił "When I See You Smile". Niestety po rozpadzie Bad English, popularność Waite'a stopniowo malała. Jego płyty nagrywane systematycznie, co kilka lat, w niczym nie ustępowały poziomem tym starszym, już dzisiaj klasycznym, ale dekada lat 90-tych podlana światową eksplozją grungu, techno, rapu i innych łomotów, nie była przychylna muzyce z ładnymi melodiami, aranżacjami, nie uznawała indywidualności i dobrych głosów, że już nie wspomnę o pierwszej dekadzie XXI wieku. Mimo wszystko, John Waite wytrwale nagrywał płyty i nagrywa do dziś, dla coraz mniejszego grona sympatyków, lecz z muzyką odznaczającą się wciąż wysoką jakością. I tak oto doszliśmy do nowego dzieła pt. "Rough & Tumble", które jeśli nie policzymy ub.rocznego koncertowego albumu, ukazuje się po 4-letniej przerwie, po poprzednim studyjnym dziele. Płyta poraża świeżością i w wielu fragmentach, wręcz rockową siłą! Trudno ustać spokojnie choćby przy "Sweet Rhode Island Red"(to stara kompozycja Tiny Turner) czy "Rough & Tumble" (zaraz na początku płyty). Jednak, sympatycy spokojniejszych bądź melodyjno-rockowych piosenek Waite'a, także znajdą tutaj sporo dla siebie, np. "Shadows Of Love" czy "Evil". Bardzo korzystne wrażenie robi ku memu zdziwieniu reggae'owo-bluesujący "Love's Goin' Out Of Style". Jest tutaj także pięknie snująca się powoli ballada "Hanging Tree", w której w sumie nic się nie dzieje, ale urzeka spokojem, i w tym tkwi jej moc. Z całej 12-utworowej płyty nie trawię tylko bezbarwnej "Further The Sky". Resztę chciałbym polecić każdemu, kto ceni sobie ładne piosenki, jakich dzisiaj trudno dostąpić gdziekolwiek. Takie płyty powinno się prezentować na lekcjach muzyki, by zawstydzić temperamenty przyszłych, o zgrozo, didżejów.

Andrzej Masłowski

RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!!
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00 

nawiedzonestudio.boo.pl

wtorek, 8 lutego 2011

GARY MOORE ciąg dalszy...

Śmierć Gary'ego Moore'a przyczyniła się także do pewnych kosmetycznych zmian w moim pokoju. Mój odizolowany kącik od świata zapachniał w ostatnich dwóch dniach muzyką Wielkiego Mistrza, a także zmienił nieco swój krajobraz. Pełna dyskografia Dire Straits, Marka Knopflera i jego brata, a także płyty Johna Illsleya czy Guya Fletchera powędrowały do szafy z dyskografiami Wielkich Twórców, a na honorowym miejscu nad odtwarzaczem CD zagościły wszystkie (jakie posiadam) płyty Gary'ego Moore'a. Gapię się godzinami na okładki, przeglądam książeczki płyt, słucham tych płyt rzecz jasna, a i także z szafy z winylami wydobyłem na powierzchnię kilka jego płyt, jakie posiadam. Nawet mój syn zauważył, że dużo zrobiło się Gary'ego w moim pokoju. I tak przez jakiś czas pewnie będzie. To taki mój hołd. Inaczej swego smutku wyrazić nie potrafię. Ale ja słucham i raduję się zarazem. Bo tak działa na mnie ta muzyka. Roznosi mnie, gdy leci "After The War", raduje "Over The Hills And Far Away", rozmarzam się przy "The Loner", zastanawiam nad sensem przy "Empty Rooms", podróżuję przy "Thunder Rising" i miewam ludzkie odruchy przy "Still In Love With You". To ciekawe, dziesiątki razy słuchałem w życiu każdej z płyt Moore'a, a teraz odkrywam tę muzykę na nowo. Wszystko nabiera innego i nowego sensu, wymiaru,...Zajrzałem na Allegro, na eBay, i co? Spokojnie. Nie widzę szaleństwa. Nie widzę wysokich cen za jego płyty. Malo tego, nie widzę licytujących, bijących się o ten czy tamten tytuł. Fakt, Gary Moore, to nie Michael Jackson czy Elvis Presley, ale przecież do cholery, także Wielki Artysta. Masłowski, uspokój się, nie lamentuj !!! Mamy rok 2011, dzisiaj nikt nie kupuje już płyt, nie zbiera plakatów czy innych gadżetów. Dzisiaj wygląda to zapewne tak, gość przyjmuje wiadomość o śmierci G.Moore'a, myśli sobie:  aaa, to ten gostek co tak fajnie pojękiwał w "Still Got The Blues", acha, to muszę sobie z sieci zgrać tych kilka kawałków, typu "best of" i tyle. W tym kraju postępuje tak 90% tych cholernych pseudo-katolików, bo prawdziwych jest tyle co kot napłakał. Nie czują grzechu, pozbycia się go. Myślą, że się draniom upiecze. Bądźcie czujni, bo jak Najwyższy weźmie np. mnie na szefa komisji weryfikacyjnej, i mnie przyjdzie cwaniaczków i złodziei sortować, to żadnemu nie przepuszczę!!! Serio. Taki ze mnie gnojek. Ale, zdaje się nie o tym chciałem. Zatem, do następnego razu, pozdrawiam.

poniedziałek, 7 lutego 2011

GARY MOORE - kilka bardzo osobistych słów o prawdziwym Artyście

Trudno się otrząsnąć po wczorajszej wieści o śmierci GARY'ego MOORE'a. Nie tylko mnie przybiło do muru. Sądząc po ilości sms-ów, widzę, że i dla Was Artysta wiele znaczył. Jeszcze dzisiaj dostałem kilka sms-ów od znajomych, którzy nie słuchają "Nawiedzonego Studia", a którzy to myśleli, że jeszcze o tym nie wiem. Dziękuję wszystkim za pamięć.
GARY MOORE to muzyk, który znaczył dla mnie nad wyraz dużo. Zaliczałem Go do swoich absolutnych ulubieńców. Wiem, GARY MOORE choć wielkim muzykiem był, nie miał aż tak mocnej pozycji w świecie rocka jak Mick Jagger, Robert Plant czy David Gilmour. Zależy jednak dla kogo, bo dla mnie był ważniejszy i bardziej ukochany od wyżej wymienionych, którzy przecież także wiele dla mnie znaczą.
Kochałem Gary'ego gdy potrafił się solidnie wydrzeć , to w kompozycjach dynamicznych czy wręcz ostrych, kochałem, gdy śpiewał  ballady, nad wyraz zresztą uczuciowo i prawdziwie. W ogóle kochałem jego głos. Taki, którego nie można było pomylić z żadnym innym. Podobnie jak brzmienie jego gitary, podobnie jak konstrukcje jego kompozycji, melodii, podobnie jak wszystko co wychodziło spod jego palców.
Pamiętam moje wielkie przeżycie ,słuchając za młodego chłopaka, świetnej heavy rockowej płyty "Corridors Of Power" (1982), pamiętam jak mną rzucilo po ścianach przy pierwszym odsłuchu albumu "Run For Cover" (1985). Kolega nagrał ją z radia i słuchał codziennie, a że się kumplowaliśmy, to i ja szybko nauczyłem się wszystkich kompozycji na pamięć. Po niedługim czasie zdobyłem winyla na jednej z giełd i słuchałem do upadłego. Wszystko tam kocham, nie tylko te znane "Out In The Fields" czy "Empty Rooms", choć to właśnie te piosenki pomogły Moore'owi podbić świat i wspiąć się do górnych rejonów list przebojów singli czy albumów. Oczywiście, Gary Moore to także ciekawy epizod w grupie Skid Row, ale i także ciekawa, choć szarpana przygoda w Thin Lizzy, a także grupy G-Force czy Colosseum II. Jednak album "Black Rose" jest wspaniałym świadectwem Gary'ego, który pokazał, że i w zespole potrafi nawiązać wspólny język z wielkimi osobistościami, zresztą. Jego partie gitarowe dialogujące ze Scottem Gorhamem - palce lizać!. Szkoda, że poza jeszcze kilkoma pojedynczymi rzeczami, tak niewiele nagrał z Thin Lizzy. Ale może dzięki temu właśnie rozwinął pełnię skrzydeł na płytach firmowanych własnym nazwiskiem. Posłuchajcie cudownych albumów "Wild Frontier" (1987) czy "After The War", gdzie solidny rock został podlany irlandzkim sosem, i tylko nie potrafiący kochać muzyki, nie dostrzegą jego piękna. Pamiętam, pierwsze przesłuchanie świeżutkiej w 1990 r. płyty "Still Got The Blues". To była jedna z moich płyt roku!, a moje uczucie względem niej, nie zmieniło się ani trochę po dziś dzień. Wówczas serce mówiło mi, że do najpiękniejsza płyta bluesowa wszech czasów. Nie najlepsza !!! A najpiękniejsza !!! I piękniejszej nikt nie nagrał do dziś !!! I niech sobie gdekają stare pierdziele bluesmeńskie, dla których J.L.Hooker czy B.B.King nigdy nie będą do pobicia. Smutasy i tyle. Tyle wiedzą co byle co zjedzą. Późniejsze wyczyny Gary'ego już  nie były tak porywające dla mnie, oczywiście mierząc je miarą całych płyt, bowiem udało się Artyście jeszcze stworzyć wiele cudownych pojedynczych kompozycji. Czekałem (i wciąż czekam) z niecierpliwością, na zapowiadany od zeszłego roku ,nowy album Moore'a. Podobno miał (ma) być ukłonem do czasów sprzed-bluesowych. Ale to na ten moment jest mało istotne. Te nagrania nam nie uciekną, zawsze zdążymy (miejmy nadzieję) ich posłuchać. Prywatnie Gary'ego Moore'a słucham bardzo często, często o nim myślę, szkoda, że teraz przyjdzie mi mówić i myśleć o Nim, w czasie przeszłym.
Powyższe (moje) wylewności są ,być może, mało na czasie, ale mam to w nosie, nie dbam o to. I tak wiem, że żaden z tych współczesnych beznadziejnych młodziaków tego bloga nie czyta. Bo tacy Artyści i takie podejście do świata muzyki ich przerasta. To interesuje już tylko podstarzałe pokolenie prawdziwych rock'n'rollowców. Uświadomić sobie trzeba, że tacy artyści ,tej wielkości jak Gary Moore, gdy odchodzili 20-30 lat temu, to świat żegnał ich z honorami, a pamiętną wstęgą owinął na długie lata. Dzisiaj Gary Moore może jedynie liczyć na krótką wzmiankę na przesuwającym się pasku, u dołu ekranu, z jak najkrótszą treścią, a do tego tylko na nielicznych kanałach informacyjnych. Wczoraj cały dzień przeżywano w TV roztrzaskany samochód Kubicy i jego operację dłoni. Choć mu zdrowia życzę, to w d..... te motorowe wyczyny mam. Serio. Aby ładnie zakończyć ten mój wywód, chciałbym oświadczyć, że w "Nawiedzonym Studio"  muzyka Gary'ego Moore'a zawsze znajdzie swoje miejsce, jeszcze nie raz, nie dwa. Tak było, jest i będzie. Bo dla mnie nie liczy się, czy artysta jest modny czy nie, czy to co tworzy jest nowe i odkrywcze, liczy się, by muzyka jaką tworzy, była piękna, poruszająca, prawdziwa i chwytała za umysł czy ciało. A Gary Moore należał właśnie do artystów prawdziwych. I niech to odda istotę rzeczy.

P.S. Pamiętam jeszcze króciutkie wakacje w Ustce. Było nas tam wielu, młodych, pięknych, radosnych. Kolega zabrał magnetofon i kilka kaset, lecz grała tylko jedna (przez cały czas !). "Wild Frontier". Ta muzyka zawsze będzie mi przypominać niezwykłe chwile urokliwej i beztroskiej młodości, a szczególnie nieistniejącego już dzisiaj pola namiotowego (na jego miejscu wybudowano kolejny kościół). Wszystkich wówczas porwała muzyka Gary'ego. Wszyscy znali ją na pamięć. Dla wszystkich z nas wiele wciąż znaczy. Tego się nie da ocenić. Tego się nie da zrecenzować, wystawić noty z jakąkolwiek ilością gwiazdek. Bowiem takie rzeczy są ponad wszystkim. Dlatego rozumiem, gdy mi człowiek mówi, że jakaś powszechnie uważana za najgorszą, płyta jakiegoś tam artysty, jest dla niego najpiękniejsza, bo z czymś mu się szczególnym kojarzy. Taki człowiek wie co mówi. Bo za tym stoi jego serce, pamięć, sytuacyjność zdarzeń, a nie matematyka, kalkulacja, napięty umysł, czyli tak bardzo dziś gloryfikowane cechy. Dla mnie nic nie warte. Beznamiętne. Warto żyć tylko wtedy, gdy umysł ustępuje miejsca emocjom, albo w niewielkim stopniu im wtóruje.

Thanks Mr.Moore

niedziela, 6 lutego 2011

GARY MOORE nie żyje

Dzisiaj, 6.lutego 2011 r. zmarł nagle GARY MOORE.
Informacja jest dla mnie tak szokująca, iż odebrało mi mowę.
Jutro napiszę więcej.

czwartek, 3 lutego 2011

JOHN BARRY - krótkie wspomnienie słowami Andrzeja z Irlandii

30 stycznia br. zmarł znany i ceniony kompozytor JOHN BARRY. O śmierci Artysty powiadomił nas wpisem do księgi gości Andrzej z Zielonej Wyspy, którego to z kolei poprosiłem o napisanie kilku słów więcej. O artyście, który znaczy dla niego więcej, niż tylko kolejny zwyczajny kompozytor.
Oto co nadesłał mi w dniu 1.lutego br.,czyli w miniony wtorek:

"Wczoraj dotarła do nas smutna wiadomość. W wieku 77 lat zmarł na atak 
serca John Barry. Niekwestionowana legenda muzyki filmowej, autor 
niezapomnianych kompozycji do wielu obrazów, uznawanych dzisiaj za kanon 
kina, pięciokrotny zdobywca statuetki Oscara i wielu innych, nie mniej 
prestiżowych nagród.

Co to wszystko ma wspólnego z Nawiedzonym Studiem? Otóż moim zdaniem 
dużo, bowiem choć może nigdy na jego falach nie usłyszeliśmy typowo 
filmowych dokonań Johna Barry'ego, to z tego co pamiętam, dane nam było 
wysłuchać kilku piosenek nagranych na potrzeby serii o przygodach Jamesa 
Bonda. Łatwo o tym zapomnieć, ale to właśnie ten kompozytor jest 
współautorem wielkiego przeboju grupy A-ha "The Living Daylight" i w 
niczym mu nie ustępującego "A View to a Kill" Duran Duran. To jednak nie 
koniec. Kto z nas nie zna trzech genialnych "bondowskich" piosenek 
wykonanych przez fenomenalną Shirley Bassey? Mam tu na myśli 
"Goldfinger", "Diamonds are Forever" i "Moonraker". Absolutna klasyka, 
wywołująca tęsknotę za czasami kiedy u piosenkarek liczył się głos, a 
nie umiejętność kręcenia tyłkiem. Jak już jesteśmy przy Agencie 007, nie 
sposób nie wspomnieć o moim zdaniem najładniejszej piosence całego 
cyklu, za którą uważam zaśpiewaną przez Louisa Armstronga "We Have All 
the Time in the World". Absolutna perła pochodząca z filmu "On Her 
Majesty's Secret Service".

Tyle o piosenkach. John Barry był przede wszystkim twórcą soundtracków i 
dlatego zachęcam wszystkich do zapoznania się z jego najlepszymi 
filmowymi dokonaniami. Nikt tak doskonale jak on nie potrafił przełożyć 
na język muzyki majestatu przyrody, uczucia melancholii, potęgi 
wolności. Wystarczy posłuchać choćby dwóch, pewnie najpopularniejszych 
dzieł mistrza, czyli "Pożegnania z Afryką" i "Tańczącego z wilkami". 
Obie ścieżki emanują jakimś nieokreślonym smutkiem, tęsknotą, a z 
drugiej strony poczuciem wolności, jakiego można doświadczyć jedynie 
wpatrując się w nieskażoną dziełami człowieka, bezkresną linię horyzontu 
(właśnie to lubię w jego muzyce - bezkres). Z tych na pozór prostych, 
choć jakże elegancko i bogato zaaranżowanych dźwięków, autor tworzy 
historię, która żyje i zachwyca niezależnie od filmu, na potrzeby 
którego powstała. Historię, która może być naszą, jeśli pozwolimy porwać 
się tym cudownym melodiom. Do czego ja szczerze zachęcam."
Bardzo dziękuję za powyższy tekst Andrzejowi !!!

PALLAS - "XXV" - (2011) -

PALLAS - "XXV" - ( Mascot ) -



Brytyjczykom z Pallas nigdy nie udało się zyskać takiej popularności jak choćby ich kolegom z Marillion. Pomimo, iż grali muzykę bliską stylistycznie, a także przez jakiś czas nagrywali dla dużej wytwórni, podzielili los mniej zamożnych w tej dyscyplinie, jak: IQ, Twelfth Night czy Pendragon. Szkoda. Grupa zawsze tworzyła albumy spójne i na wysokim poziomie, często w formie concept-albumów. Osobiście jestem wielkim entuzjastą przeuroczej płyty "Beat The Drum" (1998), ale przede wszystkim chylę czoła przed genialną "The Sentinel" (1984) - nagraną dla EMI Records, a wyprodukowaną przez uznanego producenta Eddy'ego Offorda, znanego choćby ze współpracy z Yes czy ELP. Płyta bliska najdoskonalszym dziełom Yes, Genesis czy Marillion, opowiadała historię wojenną toczącą się w futurystycznej Atlantydzie. Warto o tym wspomnieć, gdyż właśnie wydana najnowsza "XXV" jest jej kontynuacją. Całkiem interesującą i udaną, aczkolwiek muzycznie dość odmienną. Muzyka jest podana ostrzej, czasem wręcz metalowo, brzmienie także dalekie jest od dawnej baśniowości, sporo tutaj mocnych partii klawiszowych, twardych bębnów i wirtuozerskiej gitary, za to nowy wokalista Paul Mackie,swym wywarzonym śpiewem , ładnie łagodzi czadowe temperamenty muzyków. Choć gdy trzeba, mocno naciąga struny głosowe i krzyczy wniebogłosy. Moim skromnym zdaniem, do tej formuły Pallas,  głos Mackiego zdecydowanie bardziej pasuje, niż (ewentualnego) poprzedniego wokalisty Alan Reeda, który to po ponad dwudziestu latach, postanowił opuścić kolegów z grupy. Jedno wszak jest absolutnie pewne, od razu rozpoznajemy, że to Pallas i od razu wiemy, że muzykę na "XXV" tworzy grupa z czołówki ekstraklasy. Jeśli w ciągu każdego roku , pod często ładnymi okładkami, ukryte bywają tuziny amatorów prog-rocka z Włoch, Brazylii, Chile, itp...progresywnych mocarstw, to Pallas jawi się niczym lśniący Rolls-Royce. Nie twierdzę, że ta płyta jest jakoś szczególnie wspaniała. Szczególnie to nie, ale, że wspaniała, to tak!
P.S. Tak na marginesie, do niedawna wytwórnia Mascot kojarzyła mi się z szeroko pojętym blues rockiem, a teraz pozyskali Pallas. No, no, brawo! Życzę dalszych owocnych kontraktów szefostwu Mascot.

Andrzej Masłowski

RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!!
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00 

nawiedzonestudio.boo.pl

środa, 2 lutego 2011

WHITE LIES - "Ritual" - (2011) -

WHITE LIES - "Ritual" - (POLYDOR) - 



Młodzi i mroczni. Czerpiący z dobrych wzorców,z późnych lat 70-tych oraz wczesnych 80-tych. Z muzyki nowofalowej, gotyckiej, undergroundowej, alternatywnej czy melancholijnej. Dużo by tu wymieniać, lecz najprościej posłużyć się kilkoma zasłużonymi nazwami, jak: Joy Division, New Order, Echo & The Bunnymen, Gene Loves Jezebel, The Cult, The Cure, Breathless, itp...To właśnie z dorobku tych grup najwięcej przemycają do swojej twórczości wykonawcy w rodzaju: Editors, Interpol czy właśnie White Lies. Starają się oni z mrocznej sfery rocka, uczynić jak najbardziej przebojową. Przyznam, że z całkiem niezłym skutkiem. Co potwierdził przede wszystkim ich znakomity debiut "To Lose My Life..." z 2009 r.. Zawierał on dziesięć niezwykle chwytliwych melodii, opracowanych głównie gitarowo-syntezatorowo, ze śpiewem Harry'ego MvVeigh podszytym głębią w stylu nieodżałowanego Iana Curtisa. Miło  przekonać się, że w czasach muzycznej tandety, gdzie termin "pop" (bo to mimo wszystko jest pop!) zniżył się do poziomu rynsztoku, może pojawić się zespół (wykonawca) umiejętnie łączący lekkość ładnych melodii z ambitniejszym przesłaniem, dalekim od "ty kochasz mnie, a ja ciebie", i nawet osiągnąć sukces w  wielu krajach świata. Choć, jeśli już chodzi o warstwę tekstową White Lies, to daleko im do smutku, poetyki czy zmysłowości, jak choćby u w/wymienionych twórców. Nad tym muzycy muszę jeszcze sporo popracować. Muzykę już mają, jeszcze tylko dopracować kilka szczegółów, skończyć z niedojrzałością i popadaniem w banały, a będzie idealnie. Nowy album "Ritual" przynosi muzykę bliską debiutanckiemu "To Lose My Life...". Oczekującym na kompozycje w rodzaju "Death", "A Place To Hide" czy "Unfinished Business" ,spieszę donieść, że i tutaj nie brakuje rzeczy porywających, jak choćby ,otwierający "Is Love", czy następne dwa: "Strangers" (murowany hit!),albo "Bigger & Quiet". Mnie bardzo podoba się nieco rozmarzony "Turn The Bells", i chciałbym aby grupa poszła  bardziej w takim kierunku. To nie oznacza, że odrzucam te zdynamizowane kompozycje, z wybuchowymi refrenami, potężnymi przestrzennymi gitarami, itp.., lecz taka formuła może wydać się za chwilę  nieco wyeksploatowana i nużąca, za to w "Turn The Bells" muzycy pokazują,jak dobrze czują się w takiej powolno-zmysłowej nastrojowości. Czas zatem opuszczać wiek dojrzewania. A tak poza nawiasem, fajna płyta.

Andrzej Masłowski

RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!!
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00