środa, 28 lutego 2018

nie żyje Pete Boot, plus Rolling Stonesi na Narodowym...

8 lipca br. na Stadionie Narodowym wystąpią Rolling Stonesi. Informacja radosna i zapewne skrywanie oczekiwana. Przeczytałem jednak, że najtańsze bilety w cenie 395 złotych. Najtańsze, czyli zapewne w miejscach z obowiązkowymi lornetkami. Chyba wszystkim padło na głowę. Zarówno żywej rockowej legendzie, jak też pazernym organizatorom. Oczywiście, koncert wyprzeda się na pniu, jednak to, co obecnie wyczynia się z cenami biletów, budzi przerażenie i eksponuje zachłanność. A może jakieś ulgi dla wciąż kupujących płyty? Mam w chałupie Stones'owską full discography, więc uważam się za kogoś lepszego w stosunku do darmozjadów strumieniowych. Może więc warto oddzielić ziarno od plew. Dlaczego my wierni fani, skrupulatnie kompletujący na płytach dorobki pupili, mamy za koncerty płacić tyle samo, co Spotify-fusy. Wiem wiem, nikt się tym dzisiaj nie przejmuje, wszak nieważne idee, pełne oddanie sprawie, niemal psie przywiązanie, nieważna też przyzwoitość, liczy się szmal. Tylko szmal, którego trzeba natrzepać, ile wlezie. Inna sprawa, że drugich Stonesów nie ma i już nigdy nie będzie.
Z innej pary kaloszy... dowiedziałem się właśnie dzięki dawnemu Słuchaczowi Nawiedzonego Studia, Panu Tomaszowi, o śmierci Pete'a Boota - dawnego perkusisty Budgie. Informację o treści: "R.I.P. Pete Boot" umieścił na swoim Facebookowym profilu także dawny, ale i obowiązujący perkusista Budgie, Steve Williams. Niestety nie wiadomo nic więcej, ponieważ cały internet milczy. I aby się choćby o samym suchym fakcie śmierci Boota dowiedzieć, trzeba być Facebookowym znajomym Williamsa, albowiem muzyk nie posiada profilu publicznego. Jeśli się więc nie jest w gronie jego znajomych, nawet tej informacji nigdzie nie dostrzeżemy. Kompletnie niepojęte, przecież chyba każdy muzyk ma z zasady profil publiczny. Pan Tomasz podesłał mi dwie fotki z profilu Artysty, które właśnie także wklejam Szanownym Państwu. Powyższe zdjęcie przedstawia wklejkę Williamsa informującą o śmierci Boota, poniższe zaś zawiera kilka pod nim komentarzy.
Pete Boot w Budgie nie zagrzał długo miejsca, ale zagrał na genialnym albumie "In For The Kill" - czwartym dziele w zespołowym dorobku i zarazem jednym ze szczytujących pod względem artystycznym, jak też osiągniętej popularności. "In For The Kill" był najwyżej notowanym na brytyjskiej UK Top 40, gdzie doszedł do 29 pozycji, co nie udało się grupie nigdy wcześniej i nigdy później. Mówimy także o albumie, na którym lśniły niebiańsko wszystkie siedem kompozycji, z tytułowym "In For The Kill", "Zoom Club" oraz "Crash Course In Brain Surgery" na czele. Ten ostatni kawałek
przerobiła nawet w 1987 roku Metallica, wydając go na słynnym "garażowym" mini albumie. Dzięki temu wyczynowi wielu ludzi na świecie dowiedziało się w ogóle o istnieniu Budgie. Zespołu, którego ogromnym fanem do dzisiaj pozostaje perkusista Lars Ulrich.
U nas, jako jednym z nielicznych krajów w świecie, Budgie zawsze byli ogromnie popularni, choć jednak bardziej niegdyś, niż obecnie.
Grę Pete'a Boota - oprócz albumu "In For The Kill" - można usłyszeć ponadto na dwóch koncertowych albumach grupy, a wydanych dopiero w epoce płyt CD. I tak: na całej pierwszej płycie z dwupłytowego zbioru "Radio Sessions 1974 & 1978" (londyński koncert z 1974 roku), oraz w dwóch nagraniach (także z Londynu 1974) na również dwupłytowym "Heavier Than Air - Rarest Eggs". I to wszystko, nie ma tego więcej, pomimo iż Boot w dalszych latach otarł się o kilka kompletnie nieznanych formacji, z którymi płytowo niczego nie wskórał.
Pomimo krótkiego stażu Boota w Budgie, jego pozycja do dzisiaj jest mocna i niezwykle szanowana. Niemal na równi z wcześniej grającym Rayem Phillipsem oraz następcą Stevem Williamsem, który wskoczył na miejsce Boota jeszcze w 1974 roku, więc tuż po albumie "In For The Kill", i jest bębniarzem Papużki po dziś dzień. 
Na dzisiaj to wszystko, choć nazbierało się tematów i do napisania miałbym wiele. Ciąg dalszy nastąpi...

PETE BOOT




Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"




wtorek, 27 lutego 2018

MAGDALENA CZWOJDA - "W Zależności..." - (2017) -








MAGDALENA CZWOJDA
"W Zależności..."
(LUNA MUSIC)






Do redakcji dotarła płyta jazzowa - w dodatku: dla mnie. Rzecz debiutującej Artystki, która profesjonalnie po strunach szarpie już od mniej więcej dwudziestu lat.
"W Zależności..." jest dość nietypowym wydawnictwem. Słuchając go zastanawiałem się, czy zawarta w nim muzyka, a uzupełniona krótkimi opowiastkami, to tylko domena mojego egzemplarza promocyjnego, czy jednak zostałem obdarzony jego wersją ostateczną? A to, że w ogóle płyta trafi na księgarskie półki, rozpatrujmy w kategoriach cudu, albowiem w dobie upadku kompaktowego nośnika, nawet sama Artystka zastanawiała się, czy warto wytłoczyć album w fizycznym formacie.
Magdalena Czwojda ujawnia swój talent grając na przeróżnych gitarach, a na pozostałych instrumentach (bas, trąbka oraz perkusja) asystuje jej trójka muzyków, wśród których brat Artystki, a grający na perkusji Michał, a także ojciec Zbigniew, będący uznanym trębaczem.
O nagranej płycie gitarzystka mówi, że jest taka, jak ona sama. Tytuł "W Zależności..." sugeruje muzykę właśnie w zależności od posiadanego nastroju czy sprzyjających okoliczności. I choć jest to album ze stonowanym gitarowym jazzem, to objawia też pozostałe fascynacje Czwojdy, jakimi również muzyka klasyczna, bądź latynoska. Podobno omawianej wykładowczyni Wrocławskiej Szkoły Jazzu i Muzyki Rozrywkowej, także blisko do rocka, lecz miłośnikom tego gatunku jakoś specjalnie w tym konkretnym przypadku nie zaostrzałbym zębów. Chociaż chociaż, patrz poniżej...
Słychać, że Pani Magdalena ma skłonności improwizacyjne, przez co łączy przeróżne techniki gry oraz brzmień, a co przy okazji stawia ją także w atrakcyjnym świetle ku ewentualnym muzycznym kolaboracjom, wśród których współpraca u boku samej Krystyny Prońko. Kto wie, być może jej talent dostrzegą również rodzimi entuzjaści jazz-rocka, w stylu Jeffa Becka z okresu płyt "Blow By Blow" czy "Wired", o czym wytrawnie potrafią przekonać utwory "Wyznanie" oraz "Dziwak". Jednak mą baczniejszą uwagę przykuła zdecydowanie nierockowa kompozycja "Zmienny Nastrój" - z efektowną partią trąbki Zbigniewa Czwojdy (ex-Crash, ex-Sami Swoi) - tak przy okazji nauczyciela i dyrektora wspomnianej już wrocławskiej, a zarazem rodzinnej uczelni.
Omawiany album, nie jest typowym dziełem stricte muzycznym, bowiem stanowi zarazem zapis spotkania z Artystką, która oprócz skomponowanej przez siebie muzyki, zarejestrowała także kilka tzw. przedtracków, a których zadaniem słowne wprowadzenie do poszczególnych kompozycji.
Podsumowując; mamy do czynienia z dziełem wrażliwej gitarzystki, która pomimo zrealizowania wielobarwnej i zazwyczaj delikatnej muzyki, nie da się jednoznacznie wpędzić do działu: "babskie granie".






Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"





poniedziałek, 26 lutego 2018

"NAWIEDZONE STUDIO" - audycja z 25 lutego 2018 - Radio "Afera" - 98,6 FM Poznań






"NAWIEDZONE STUDIO"
niedziela 25 lutego 2018 - godz. 22.00 - 2.00
 
RADIO "AFERA", 98,6 FM (Poznań)
www.afera.com.pl 


realizacja: Tomek Ziółkowski
prowadzenie: Andrzej Masłowski







SHAKRA - "Snakes & Ladders" - (2017) -
- The End Of Days
- Something You Don't Understand

ASIA featuring JOHN PAYNE - "Recollections - A Tribute To British Prog" - (2014) -
- I Know You're Out There Somewhere - {The Moody Blues cover}
- Rock And Roll Star - {Barclay James Harvest cover}

DOKKEN - "Beast From The East" - (1988) -
- When Heaven Comes Down
- Alone Again

RAINTIMES - "Raintimes" - (2017) -
- Forever Gone
- Swan

FIRST SIGNAL - "One Step Over The Line" - (2016) -
- Love Gets Through

THE STORM -"Eye Of The Storm" - (1995) -
- Waiting For The World To Change

TOTO - "The Seventh One" - (1988) -
- Straight For The Heart

TOTO - "Fahrenheit" - (1986) -
- We Can Make It Tonight
- Don't Stop Me Now - {na trąbce MILES DAVIS}

STEVE LUKATHER - "Lukather" - (1989) -
- Lonely Beat Of My Heart

TOTO - "Kingdom Of Desire" - (1992) -
- Don't Chain My Heart
- 2 Hearts

BOULEVARD - "IV: Luminescence" - (2017) -
- Don't Stop The Music

LIVERPOOL EXPRESS - "Tracks" - (1976) -
- You Are My Love
- Rosemary
- Doing It All Again
- I'll Never Fall In Love Again
- Every Man Must Have A Dream

CHRISTOPHER CROSS - "Take Me As I Am" - (2017) -
- Roberta (for Joni Mitchell)
- Truth - {duet with GIGI WORTH}

MARILLION - "Size Matters" - (2010 / reedycja 2018) -
Marillion Weekend 2009, Centerparcs Port Zelande, Holland, 22.03.2009
- This Town
- The Rake's Progress
- 100 Nights
- Kayleigh
- Lavender
- Heart Of Lothian

BARCLAY JAMES HARVEST - "Live Tapes" - (1978) -
- Rock'N'Roll Star

FATES WARNING - "Parallels" - (1991 / reedycja 2010) - najlepsza edycja, jako 2 CD + DVD
- Life In Still Water - {feat. JAMES LaBRIE}
- Eye To Eye
- The Road Goes On Forever

IQ - "Are You Sitting Comfortably?" - (1989) -
- Nostalgia
- Falling Apart At The Seams
- Nothing At All

MAGNUM - "Lost On The Road To Eternity" - (2018) -
- Welcome To The Cosmic Cabaret






Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"




niedziela, 25 lutego 2018

po festiwalu sportów nieważnych...

Igrzyska przy pustawych trybunach w Pjongczangu dobiegły końca, z kolei Polsce przyssała się epidemia mrozów. Przyznam, nie śledziłem koreańskiego święta białych sportów uważnie, a nawet nimi nie siorbnąłem. Może za wyjątkiem dwóch konkursów skoków. U nikogo - poza siedmioma krajami - niewzbudzających żadnego zainteresowania. Żałuję, że nie jesteśmy potęgą w hokeju, zawsze miałem słabość do tej dyscypliny, choć w Korei nawet na Kanadzie z Czechami wiwatowały prawdziwe puchy. Te wszystkie zjazdy, wyścigi, slalomy, kompletnie nie dla mnie. Wyczyny po cholewek kres i istny festiwal dyscyplin nieważnych.
Zerknąłem do klasyfikacji ogólnej... Polacy na dwudziestym miejscu. Chyba nieźle, jak na dwa medale. I gdyby nie modne skakanie, bylibyśmy autentycznymi fusami. Wyprzedziły nas ekipy Chin, Białorusi, a nawet malutkiej Słowacji. Na wszystkich zaś z góry litościwie spoglądają Norwegowie - kraj piękny i fiord-malowniczy, choć zarazem mroźny, niczym wyzbyty rozumu szczękościsk minister Zalewskiej. Może nawet dobrze, że nie dobiliśmy do czołowej piątki, bo zapewne na fali sukcesu, szybko by rozpoczęły się u nas prace nad zmianą klimatu - z umiarkowanego na subpolarny. Chyba wystarczą nam jednak już i tak wystarczająco oziębłe stosunki z większością świata.
W dzisiejszym Nawiedzonym Studio prawdziwa muzyczna uczta. I mam nadzieję, że nie tylko dla mnie. Zabiorę torbę wypchaną samymi delicjami. M.in. płytę pokrytą mrocznymi barwami, a autorstwa nie do końca docenionych u nas przedstawicieli amerykańskiego techno-metalu. Nurtu ochrzczonego w taki sposób, dopóki nie przyczepiono mu w latach 90-tych łatki "prog metal". Bo zbyt wielu myślało, że mowa o krzyżówce metalu z techno.
Zapraszam o 22.00 na 98,6 FM Poznań, do usłyszenia....






Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"




czwartek, 22 lutego 2018

kolejna fala

Będzie krótko... przez Polskę przetacza się kolejna fala nienawiści. Tym razem będącego "na czasie": antysemityzmu. Prawoskrętne środowiska zawsze muszą sobie znaleźć jakiegoś wroga. Przejrzałem komentarze pod niektórymi przeczytanymi publikacjami w temacie, i jestem poważnie zaniepokojony. Nie tylko nimi samymi, ale niektórymi artykułami także. W ogóle jestem zaniepokojony Polską i Polakami. Skąd tyle złych emocji, zaszczuwania? A może z braku zainteresowań, jakiejkolwiek pozytywnej pasji? Ich brak, poważnie skutkuje. Rozumiem jednocześnie, że wszelacy nienawistnicy Żydów, ich wciąż żywych dzieł, jak też spuścizn, opróżnią swe muzyczne zasoby z nagrań: Boba Dylana, Lou Reeda, Leonarda Cohena, Paula Simona, Billy'ego Joela, Davida Lee Rotha, Barbry Streisand, Barry'ego Manilowa, bądź Michaela Boltona? I może siłą rozpędu również nie skorzystają z potęgi umysłu Alberta Einsteina, bądź poczucia humoru Mela Brooksa. Świat już to przeżywał w-, i tuż po 1933 roku, a ja miałem nadzieję, że przez te ponad osiemdziesiąt lat, też nas to trochę nauczyło.







Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"




środa, 21 lutego 2018

zwykły świat

Straszą zimą, a ja już myślę o wiośnie. Ostatnie dni słoneczne, jakże napawające optymizmem. Czasem przejeżdżam obok Parku Sołackiego, zawsze szukając w nim pierwszych oznak wiosny, ale jeszcze nie, jeszcze trzeba poczekać. Wiosna tylko w futbolu. Przyspieszone - z racji nadchodzącego Mundialu - rundy wiosenne, rozgrywa niemal cała Europa, w transie także Liga Mistrzów. Szczególnie Robert Lewandowski, z kolejnymi dwoma golami na koncie. Lewy jest mistrzem w dobijaniu piłek. Wystarczy, że bramkarz jednej czy drugiej nie złapie, on już jest. Potrafi też przystawić ostateczną nogę po mozolnie skonstruowanych akcjach swoich kolegów. Taki typowy sęp pola karnego, ale to też trzeba umieć. Szkoda, że z wolnego nabił górny słupek, miałby hattricka i pewnie kolejną ekstra premię na koncie. I bardzo dobrze, niech płacą.
Poczekam na plus dwadzieścia, a przejdę się na moją Warcinkę, bo dawno nie byłem. No i co z tego, że to tylko druga liga, skoro Wartę noszę w sercu, a Kolejorzowi tylko szczerze kibicuję - w końcu Lech z mojego ukochanego Poznania.
Często słucham Metrum pod wodzą Zbigniewa Kalemby. Ależ mi się podoba takie granie! Jak dobrze, że GAD Records wydaje takie rzeczy. Tego typu muzyka pobudza uśpione wspomnienia, napawa wiosennym optymizmem i podsuwa refleksje. A ja lubię być refleksyjnym. Lubię się zamyślić, zawiesić, odreagować na otoczenie. Rankiem na chodniku mijałem parkę z wózkiem, i on wskazując na jakiegoś Jeepa, próbuje zainteresować własną kobietę: to jest nowy model. No rzeczywiście fascynujące. Typowy nudziarz samochodziarz, jeszcze mu szpachel w dłoń, niech zapieprza z niekończącymi się remontami. Jak dobrze, że nie mam takich kumpli. To znaczy, kiedyś miałem, ale sobie poszli. Nie dostrzegli we mnie właściwego rozmówcy. A wracając do muzyki... słucham Metrum na zmianę ze Zbigniewem Górnym, i jest bardzo przyjemnie. Metrum nawet tyciu częściej.
Od niedawna dorobiłem się Canal+, więc oprócz piłki, sprawdzam oferty filmowe. Mają mnóstwo współczesnego kina francuskiego. Jeden z nich, obejrzałem ostatnio po powrocie z roboty, przy kolacyjce - ależ klimat. Niech się wypchają te wszystkie hollywoodzkie makijaże. Acha, no i na Canal+ zaserwowali "Spacer po linie" (tytuł wzięty od genialnego hitu "I Walk The Line"). Mam to na DVD, lecz w jakości HD obejrzałem z jeszcze większą przyjemnością. Zwariowany i niepoukładany był ten Johnny Cash, choć przeukochany przede wszystkim. Podbierał haczykiem June - przyszłą June Carter Cash - aż dopiął swego. Kochał ją bardzo, jak nikogo innego. Dlatego po jej śmierci, urwał się nam wszystkim kilka miesięcy później. Scena oświadczyn podczas występu, w finałowej scenie - poruszająca. Szkoda, że historia tu się urywa, przecież lata 70-te w jego karierze były równie fascynujące, a i pełne sukcesów. Porażki z kolejnej dekady, też dałoby się przecież ciekawie sfilmować. Że nie wspomnę o finiszu artystycznej działalności, dla niektórych nawet najważniejszego epizodu.
Kilka dni wcześniej zgarnąłem przy kolacyjce (na rekomendowanym Canale+) sympatyczny film "Ordinary World", gdzie w roli głównej wystąpił lider Green Day, Billy Joe Armstrong. Świeża rzecz, sprzed blisko dwóch lat. Zwariowana historia kolesia, który prowadzi nudne ustabilizowane życie rodzinne (żona, dzieci...), aż przychodzi czterdziestka, którą "młodzieniec" wyprawia w luksusowym hotelu, a konkretnie w mieszczącym się tam prezydenckim apartamencie (tysiąc dolców gotówką, plus drugie tyle kartą - za jedną noc). Co tam się dzieje, ho ho ho! Jedna impreza, a ile kłopotów. Jeśli jednak pod chwilową nieobecność dopuszcza się, by imprezowicze otworzyli whisky za tysiąc bugsów, a apartament przypominał podrzędny rock'n'rollowy klub, to... Żadne ambitne kino, coś z gatunku: do zapomnienia, ale z jednym potężnym smaczkiem. Otóż, gdy Perry (czyli w realu Billie), pędząc z gitarą po hotelowych schodach napotyka znajomą, ucina z nią pospieszną pogawędkę, aż w pewnej chwili... oczom na tacy wyłania się prawdziwa Joan Jett ("I Love Rock'n'Roll"). Wiadomo, troszkę już dzisiaj podstarzała, ale nadal miło na nią popatrzeć. Perry czuje to coś, o czym tylko ja doskonale wiem.
Wyobraźcie sobie mili Państwo, że "Dalida - skazana na miłość", też była emitowana niedawno. Dobry kanał, ten Canal+. I co najważniejsze: bez cholernych reklam.







Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"





wtorek, 20 lutego 2018

TOTO - "40 Trips Around The Sun" - (2018) -







TOTO
"40 Trips Around The Sun"
(COLUMBIA)

***





17 nagrań na 40-lecie płytowego debiutu Toto (album "Toto" wydany jesienią 1978 r.). Dlaczego nie nagrań 40? Zebrałoby się. Z 40-letniego dorobku wyszedłby podwójny składak, z gatunku: "definitive". Tymczasem otrzymujemy 3 premierowe kompozycje, plus sprawdzonych 14 przebojów. No, może z jednym wyjątkiem, w postaci pierwszorzędnego, choć niesinglowego instrumentala "Jake To The Bone" - niegdyś finału fajnej, choć nieco szorstkiej płyty "Kingdom Of Desire". Dużo tych liczb, prawda?
Przyznam, że dziwna ta nowa kompilacja. Jakaś taka oszczędna, niekompletna, jakby mocno poskąpiona, no i te nowe kawałki... wrócimy jeszcze do nich. Rozumiem, chodziło o same naj naj naj-piosenki, plus coś premierowego, by mieć przyczynek do nowej trasy koncertowej, która właśnie w toku. Ale czy naprawdę nie da się raz, a porządnie i konkretnie, spleść takiej ekstra kompilacji,
then ...
która rozwiałaby wszelkie wątpliwości, iż Toto, oprócz "Africa", "Stop Loving You", "I'll Be Over You", "Hold The Line", "99", "Rosanna", "Georgy Porgy" i jeszcze kilku innych pewniaków, ma w swych szpargałach wiele innych fantastycznych piosenek? Piosenek, które nie zawsze okazywały się przebojami pierwszego sortu, choć nie ustępowały w niczym tym z czubków notowań. I wcale nie porywam się na żadne pozasinglowe, a na pełnoprawne, te z 7-calowych płytek. Tkwię w przekonaniu, że sympatycy grupy równą czcią obdarzają takie: "Without Your Love", "Holyanna", "Angel Don't Cry", "Make Believe", "2 Hearts", "Straight For The Heart" czy "How Does It Feel", a o których na "40 Trips Around The Sun" ni słowa. Mógłbym tak jeszcze powymieniać, bez trudu uzbierałoby się czterdzieści. Rzecz jasna, tylko koncentrując uwagę na dorobku z lat 1978-1993, jaki muzycy (a raczej wytwórnia Columbia) postawili sobie za cel. Już tylko z samych albumów "Fahrenheit" oraz "The Seventh One" - pod wokalnym przewodnictwem Josepha Williamsa, a też i dzisiejszego pierwszego głosu Toto - dałoby się wykroić jedną, naprawdę mocną płytę. A tak, cóż... powstała kolejna bliźniacza kompilacja do tuzina wcześniejszych. No i te trzy premierowe utwory... niestety ociekające przeciętnością. Trudno uwierzyć, że muzycy zdecydowali się je z taką dumą wyeksponować, szczególnie po tak fantastycznym niedawnym "Toto XIV". Po mistrzowskim albumie, który radował mnogością pomysłów, utrzymanych w duchu dawnych eleganckich zagrywek i wyszukanych
... and now
melodii. Bowiem, przed trzema laty, objawili nam się Toto jakich kochamy, i jakich nadal byśmy pragnęli, a tymczasem trzy średniaki, z których najlepszym otwierający całość "Alone". Mizerię pozostałych dwóch ("Spanish Sea" oraz "Struck By Lightning") może tłumaczyć fakt ich powstania jeszcze przed powrotem grupy do mocnej formy. "Spanish Sea" datuje się przyjściem na świat w 1984 roku, a więc w epoce (świetnej przecież) płyty "Isolation" - jedynej ze zmarłym niedawno Fergiem Frederiksenem, z kolei "Struck By Lightning" - tak jak "Spanish Sea", także nagrany w obecnym składzie - również powstał dawno temu, co stawia oba te twory w roli zwykłych odrzutów. Toto, zamiast pozbyć się ich bezpowrotnie, postanowili dać im drugie życie, no i wyszło, jak wyszło.
Reasumując; nowe piosenki do zakupu omawianej płyty nie zachęcają, największe przeboje wszyscy mają od zawsze, na co więc komu ta płyta?






Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"





poniedziałek, 19 lutego 2018

potrójny kiler

Obawiałem się frekwencji podczas wczorajszo-dzisiejszego Nawiedzonego, ale na podstawie Facebookowych polubień widzę, że nic nie ubyło, niestety też nie przybyło - constans. Znaczy: perfekt. Koncert Stevena Wilsona pochłonął całą Salę Ziemi, został wyprzedany już dawno temu, ale nikogo mi nie podebrał. Wśród uczestników wydarzenia widać, nie było Słuchaczy audycji z najlepszą muzyką. Warto więc było pograć na maksimum możliwości, co zresztą uczyniłbym nawet, gdyby przy odbiorniku nudził się jeden słuchacz.
Odpuściłem występ Stefka, ponieważ widziałem Artystę dobrych pięć, może nawet siedem razy. Zarówno solo, jak też z nieaktywnymi od lat Porcupine Tree, także... Inna sprawa, że na pewno za chwilę spotkam kogoś, kto podpyta: byłeś?, nie?, żałuj, to był najlepszy koncert Wilsona. Hmmm... zdążyłem się przyzwyczaić, że zawsze bywam na tych mniej udanych.
Ja jednak czekam na Magnum. Przede wszystkim, tylko i wyłącznie. Podniecenia szczyt zbliża się wielkimi krokami. Jeszcze tylko ponad półtora miesiąca, i.... i na scenie Tony Clarkin, Bob Catley, plus reszta kompanii. Kto jeszcze nie ma biletu, czym prędzej start do bileterii, bo później będzie płacz i zgrzytanie zębów. Tego nie można przegapić!
Na szczęście w ostatnich dniach nie opuścił nas żaden artysta, więc wczorajsza audycja potoczyła się normalnym trybem, bez zapalania świeczek. I dobrze, niech już tak pozostanie.
Dzisiaj 48-urodziny obchodzi Joacim Cans - wokalista HammerFall - wszystkiego let the hammerfall Mistrzu! 70-tkę obchodzi Tony Iommi - miej się dobrze wielbiony Poczciwoto!, 54 lata kończy gitarzysta Whitesnake czy Revolution Saints, Doug Aldrich - zdrówka i weny!, 55 lat Seal - też wszystkiego naj naj naj!, 78 lat Smokey Robinson - tego Tobie, co wszystkim do tej pory, Mistrzu!. I na pewno jeszcze kogoś pominąłem. Sypnęło więc laurkami, niczym konfetti. Niech się naszym art-pupilom tylko dobrze dzieje!.
I jeszcze na koniec, taka ciekawostka... bo właśnie sobie przypomniałem... otóż, po tekście wspominającym katowicki koncert Genesis ze stycznia 1998 roku, rozmówiłem się w tym temacie z Czytelnikiem Markiem, który tamtego dnia, jako bardzo młody człowiek, także podążał do stolicy Górnego Śląska pociągiem, by posłuchać na żywo swoich ulubieńców - którymi obok niepokonanych Ayreon, podobno są do dzisiaj. Wówczas chyba się jeszcze z Markiem nie znaliśmy, więc możliwa wersja, że ze sobą podczas koncertu sąsiadowaliśmy, a być może nawet dzieliliśmy wspólny wagonowy korytarz, ale dopiero po latach wymieniliśmy się wrażeniami. Nie o samym koncercie tym razem będzie, a o... otóż Mareczek rozbawił mnie opowiedzianą historią, przy okazji przypominając, co wówczas było kasowym kinowym hitem. Rodzice Marka nie chcieli takiego małolata puścić w świat samego, tak więc poświęcił się jego Tata, który wybrał się wówczas z synem do Katowic, a że samym koncertem nie był zainteresowany, wybrał opcję przeczekania wydarzenia w jednym z katowickich kin. Kupił więc trzy bilety na trzy następujące po sobie seanse robiącego wówczas furorę pierwszego "Kilera". Że też mu przepona nie siadła. Ojczulek klasa. I to też jest swego rodzaju rock'n'roll. 






Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"





"NAWIEDZONE STUDIO" - audycja z 18 lutego 2018 - Radio "Afera" - 98,6 FM Poznań






"NAWIEDZONE STUDIO"
niedziela 18 lutego 2018 - godz. 22.00 - 2.00
 
RADIO "AFERA", 98,6 FM (Poznań)
www.afera.com.pl 


realizacja: Tomek Ziółkowski
prowadzenie: Andrzej Masłowski







SAXON - "Thunderbolt" - (2018) -
- Nosferatu (The Vampire's Waltz)
- They Played Rock And Roll

MAGNUM - "Lost On The Road To Eternity" - (2018) -
- Lost On The Road To Eternity - {featuring TOBIAS SAMMET}

AMMUNITION - "Ammunition" - (2018) -
- Freedom Finder
- Bad Bones

SHAKRA - "Snakes & Ladders" - (2017) -
- Cassandra's Curse
- Open Water
- The End Of Days

SAXON - "Destiny" - (1988) -
- Ride Like The Wind - {Christopher Cross cover}

BOULEVARD - "IV: Luminescence" - (2017) -
- Laugh Or Cry

FM - "Indiscreet" - (1986 / reedycja 2012) -
z dodatkowego dysku:
- Let Love Be The Leader (extended remix) - nagranie z 1987 r.

TOTO - "40 Trips Around The Sun" - (2018) -
- Alone - {newly recorded}
- Spanish Sea - {newly recorded} - kompozycja powstała już w 1984 r.

RICK SPRINGFIELD - "The Snake King" - (2018) -
- In The Land Of The Blind
- The Devil That You Know

URIAH HEEP - "On The Rebound - A Very 'Eavy 40th Anniversary Collection" - (2010) -
- You Are The Only One - {previously unreleased} - "Wake The Sleeper" sessions, 2008

CHRISTOPHER CROSS - "The Definitive Christopher Cross" - (2001) -
- Ride Like The Wind - {oryginalnie na LP "Christopher Cross", 1979}

CHRISTOPHER CROSS - "Take Me As I Am" - (2017) -
- Haila
- Take Me As I Am
- Old Days
- River Of Tears

===================================
===================================

kącik: "Szanujmy wspomnienia, czyli cudze chwalicie swego nie znacie"


METRUM - "Zielony Dach" - (2018) -
nagrania z 1977 roku
- Mówię Do Ciebie
- Zimowy Spacer Boba
- Droga Do Domu
- Wesoły Mrówkojad
- Zielony Dach

===================================
===================================

OLETA ADAMS - "Evolution" - (1993) -
- Hold Me For A While

CHAMPLIN, WILLIAMS, FRIESTEDT - "CWF" - (2015) -
- After The Love Has Gone - {Earth, Wind & Fire cover}

CHICAGO - "Chicago XI" - (1977) -
- Policeman - {śpiew ROBERT LAMM}
- Take Me Back To Chicago - {śpiew ROBERT LAMM}
- Prelude (Little One) - {śpiew TERRY KATH}
- Little One - {śpiew TERRY KATH}

BAD COMPANY - "Fame And Fortune" - (1986) -
- This Love
- Long Walk
- If I'm Sleeping

BAD COMPANY - "Dangerous Age" - (1988) -
- No Smoke Without A Fire
- Something About You






Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"




niedziela, 18 lutego 2018

SAXON - "Thunderbolt" - (2018) -








SAXON
"Thunderbolt"
(SILVER LIVING)

***3/4





Saxon od zawsze grają swoje, i za to im chwała. Odnoszę nawet wrażenie, że im dłużej, tym ostrzej. Niech sympatycy w Polsce osławionego "Broken Heroes" nie czynią sobie nadziei, ekipa Biffa Byforda nie ma zamiaru splatać ładnych melodyjek pod przebojowe listy, nawet jeśli militaria, wojny, czy ich przegrani lub bohaterowie, od lat przemykają w zespołowych lirycznych warstwach piosenek. Brytyjczykom należy się szacunek za nie bycie trendy, za niepołakomienia o ekstra zyski oraz słomianą sławę. Grupa i tak posiada potężne grono zagorzałych wielbicieli, nie potrzebując przypadkowego audytorium, które ukłoniłoby się tylko na moment - z powodu jakiejś balladki. Inną kwestią, iż Saxon od dawna nie realizują już przebojowych dzieł, na miarę "Wheels Of Steel", "Innocence Is No Excuse", bądź "Denim And Leather". Zapomnijmy o tamtych czasach, albowiem zacni przedstawiciele NWOBHM tkwią w innym miejscu. Tak więc, na bok wspomnienia, pora na muskularność i rozżarzone tempa.
Wydany niedawno "Thunderbolt" (Biff sugeruje, iż zainspirowany bogami greckiej mitologii), co prawda w niczym nie przewyższa wciąż świeżych "Sacrifice" (2013) czy "Battering Ram" (2015), ale potrafi pójść z nimi ramię w ramię, przyjemnie pieszcząc uszy bombastycznymi melodiami.
Pierwszą, tuż po 1,5-minutowym intro "Olympus Rising", mamy na samym wstępie, to tytułowe "Thunderbolt" - w którym Biff powoła się na Homerowską Odyseję, Posejdona, Zeusa, bogów z Olimpu, plus nieco piorunów i płaczu niebios. Mocny numer, idealny na początek płyty, a kto wie... może i któregoś z najbliższych koncertów?. Jest charakterystyczny zadzior, dobre proste riffy, utrwalająca się melodia - czego chcieć więcej? Tak ostro, a czasem jeszcze ostrzej, bywa w "Speed Merchants", "A Wizards Tale", bądź w "Sniper". Ale nie zabraknie nam podrasowanego Saxon, które puszcza oko do entuzjastów okresu pomiędzy "Wheels Of Steel" a "Forever Free". Mam na myśli, co prawda też charakterne i niepozwalające się ograbić współczesnej produkcji, lecz lżej i melodyjniej się niosące: "The Secret Of Flight" ("...człowiek zawsze spoglądał w niebo marząc, by pewnego dnia ku niemu się wzbić, niczym orzeł brnący poza wzroku zasięg, poszukując sekretu, sekretu lotu..."), "Roadie's Song", "Sons Of Odin" czy "They Played Rock And Roll". Ten ostatni (jak zresztą cały album)  zadedykowano zmarłemu liderowi Motörhead, Lemmy'emu Kilmisterowi ("...był rok 1979, gdy wzniósł się bombowiec, grali rock'n'rolla nie śpiąc, bo trasa trwała do upadłego... Adrenalina, skóra, pot, decybele miażdżące twój mózg i zasypianie w blasku słonecznych promieni... Bas jak grzmot, bębny ze stali, wściekłe gitary...").
Jest też taki numer "Predator" ("... naturalnie poczęci zabójcy, których nigdy nie brakowało, szkolą się od urodzenia, doskonalą umiejętności, nie mają wątpliwości, by zabijać..."), w którym gościnnie zaśpiewał, a raczej zagrowlingował Johan Hegg - wokalista Amon Amarth. Kolejna mocna rzecz. Zupełnie tak piszę, jakby tu nie było tylko samych rzeczy mocnych i mocniejszych.
No i jeszcze taki podszyty organami smaczek "Nosferatu (The Vampire's Waltz)". Utwór podany na kompakcie w dwóch wersjach (na LP tylko w jednej). Pierwszej - o pełnym rozmachu, oraz drugiej - tak zwanej: surowej. Ciekaw jestem, co by na ten kawał żelaza powiedział swoim Słuchaczom Jego Wampiryczność Nosferatu Tomasz Beksiński? - ("... zło zakrada się w ciemności, a w powietrzu unosi zapach śmierci, samotna dusza powraca do domu, mając poczucie, że nie jest sama...").
Na części koncertowej trasy, Saxon będą dzielić scenę z Magnum, szkoda, że akurat nie 8 kwietnia w Bydgoszczy.






Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"




Wszystkie pieniądze świata

Wybrałem się na najnowszy film Ridleya Scotta, pomimo iż jego osławiony "Gladiator" wynudził mnie w swoim czasie niemiłosiernie. Jednak "Wszystkie pieniądze świata" to kompletnie inne kino, w dodatku oparte na autentycznym wydarzeniu. O tym, czym są pieniądze, co dla niektórych ludzi znaczą, i co potrafią z nimi samymi zrobić. Mafia, porwanie, przemoc, brutalizm, plus walka o życie.
Porwanie wnuka najbogatszemu człowiekowi świata, dla którego uratowanie mu życia warte tyle, co ewentualny kolejny dobry interes zbity na przekręcie fiskusa. Bogacz nie ma ochoty płacić. Matczyne łzy i ranga sprawy nie robią wrażenia na człowieku, który jakże by inaczej, bezustannie deklaruje miłość do młodzieńca. Twierdzi jednak, że gdyby miał dwadzieścia czworo wnucząt, znalazło by się dwadzieścia cztery powodów, by zechciano go ograbić. Nie może więc się ugiąć. Na nic błagania matki, cierpienia chłopaka... nawet podesłane jako dowód obcięte ucho, nie robią na obrzydliwie bogatym starcu wrażenia. Rzecz więc o tym, jak zdobywana fortuna stoi ponad ludzkie uczucia, ponad ludzkie życie.
Mocne kino, rozkręcające się powoli, którego dramaturgia mknie od zwykłej sensacji, aż po prawdziwy thriller. Film może z początku wydawać się nieco przydługawy, a nawet pretendować do rozwlekłego tasiemca, z czasem jednak nabiera tempa, by w części finalnej przerodzić się w zaciśnięte pięści, a którego happy end pozostawia gorzki smak.
Scena obcinania młodzieńcowi ucha, naprawdę bardzo mocna. Przyznam, że z wrażenia sam się za własne chwyciłem.
Szkoda tylko, że do kina przychodzi tyle ludzkich świń. Przepraszam jednocześnie poczciwe urocze zwierzaczki, które nie zasługują na porównanie do istot, które z kina robią istny syf. Ciekawe, czy w swoich domach paskudzą równie efektownie podczas oglądania filmu w telewizorze? Trudno policzyć stanowiska z porozrzucanym popcornem i pozostawionymi butelkami po napojach, ale w niektórych miejscach zastanawiałem się, czy bydło powylewało niedopitą colę, czy po prostu się zeszczało.
Obok mnie usiadł jakiś nienażarty wychudzony dupek, który z początku mlaskał, siorbał i szeleszczał papierkiem, wyjmując co kilka sekund po jednym kawałku chrupka. Już planowałem wysłać mu słowną reprymendę, ale jakby wyczuł zagrożenie, i dosłownie w tym momencie przestał żreć. Pod koniec filmu prymityw nie mógł doczekać napisów, więc co chwilę sprawdzał czas w swojej prehistorycznej komórce, albowiem obsługa smartfonu, to dla jego mózgu nadal nieosiągalny pułap. Przewidywalnie więc, po przywróceniu na sali świateł, bez chwili refleksji wstał i wyszedł, pozostawiając po sobie jebniętą na ziemię butelkę po półlitrowej coli. Bo na cholerę przynajmniej było pozostawić ją w krzesełkowym koszyczku. Aż chciałoby się takiemu durniowi wbić czip debilizmu do ucha, wszak jasno widać, że przed chwilą obejrzana historia nie wywołała w nim żadnej refleksji, ni ludzkich odruchów.
Stać mnie na zwrócenie uwagi, nawet osiłkowi przewyższającemu mnie wzrostem i masą (co łatwym nie jest), więc lepiej nie drażnić rekina. Pamiętam, jak w swoim czasie, w kinie Rialto degustowałem pewien niełatwy film z Meryl Streep (bodaj "Godziny"), a jacyś młodzieńcy bezustannie żarli chwilę wcześniej zakupionego McDonalda... do pewnego momentu dawałem im szansę, aż w pewnej chwili dosłownie ryknąłem mało wyszukanie: albo dalej żrecie i wypierdalacie z kina, albo koniec chlewu i wczuwamy się w film. Cisza jak makiem zasiał. I tak trzymać.






Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"






piątek, 16 lutego 2018

STARBLIND - "Never Seen Again" - (2017) -










STARBLIND
"Never Seen Again"
(PURE STEEL RECORDS)

***





Poniższym szwedzkim kwintetem powinni się czym prędzej zainteresować najzagorzalsi sympatycy Iron Maiden. Słucham właśnie ich najnowszego trzeciego albumu "Never Seen Again", i nie przychodzą mi żadne inne skojarzenia. Oczywiście można powołać się przy tej okazji na innych dostarczycieli mocnych wrażeń nurtu NWOBHM, lecz na usta ciśnie się tylko jedna wcześniej przywołana ekipa.
Muzycy Starblind są przesiąknięci do ostatniej nitki twórczością (głównie okresu lat osiemdziesiątych) Żelaznej Dziewicy, i co ciekawe: w ich przypadku także po drugim albumie nastąpiła zmiana na fotelu wokalisty. Widać, historia lubi o sobie przypomnieć. Pan nazywa się Marcus Sannefjord Olkerud, liczy sobie 26 lat, i niestety nie ma tak barwnego głosu, co Bruce Dickinson, lecz oktawową skalą możliwości nie pozwala się zepchnąć do defensywy. Jego koledzy grają z polotem (na dwie gitary. pomimo iż Maideni od półtorej dekady kroją na trzy!), kombinatorsko, melodyjnie, czasem aż do bólu bliźniaczo-maidenowsko, choć do brzmienia basu Steve'a Harrisa, Danielowi Tilbergowi brakuje całej Drogi Mlecznej.
Starblind jak do tej pory nie spłodzili jeszcze wiekopomnych nut, na miarę "22 Acacia Avenue", "The Number Of The Beast", "Run To The Hills" czy "The Trooper", ale wszystko przed nimi. Nawet jeśli od razu wiadomo, iż matka natura nie obdarzyła Skandynawów żyłką kompozytorską pokroju Dickinsona/Smitha/Harrisa/Gersa i Murraya. Warto jednak dać im szansę, może kiedyś, kto wie...
Przydałaby się również bardziej rasowa produkcja. Nie stawiam nieosiągalnej zapory na miarę Martina Bircha, ale dzisiejszy fan dyskretnego szczęku blach bywa jeszcze bardziej wymagający, niż w czasach "The Number Of The Beast", a omawiane "Never Seen Again" nawet przez moment nie zagraża pod tym względem swemu o ponad trzy- i pół dekady starszemu bratu.
Nie oczekujmy też godnych następców wielowątkowych "Powerslave", "Rime Of The Ancient Mariner" czy "Hallowed Be Thy Name", choć przyjemnie rozbudowane "Eternally Bound" oraz "The Last Stand", naprawdę wyborne. Pozostałą część repertuaru z "Never Seen Again" wypełniają niewymuszone miotacze, z których głowic tylko czerpać nektary.
Na przebojowe branie mogą liczyć "The Shadow Out Of Time" lub "Pride And Glory", a już takie "The Everlasting Dream Of Light", to wypisz wymaluj kombinacja Iron Maiden'owskich "The Clairvoyant" oraz "Caught Somewhere In Time". Tym samym skoncentrowałem Szanownych Państwa uwagę na ledwie połowie albumu, a przed nami jeszcze drugie tyle. Tkwię w przekonaniu, iż każdy fan Maidens doszuka się na przeróżnych etapach omówionego dzieła własnych porównań - jakby nie było - względem najlepszej metalowej orkiestry wszech czasów. Życzę dobrego odbioru, nawet jeśli nowych lądów nikt tu nie odkryje.







Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"





"Smoleńsk"

Przedwczoraj zmarł Antoni Krauze - reżyser, scenarzysta, człowiek o bogatym filmowym dorobku, ale też autor kontrowersyjnego i jednokierunkowego dzieła "Smoleńsk". Od początku nie planowałem dokładać cegiełki do jego wspomożenia, choć korciło mnie obejrzenie i wyrobienie własnego zdania. Do wczoraj o filmie słyszałem bardzo wiele, i bardzo wiele złego, nie ma więc jak przekonać się na własne oczy. Stwierdziłem, że lepszej okazji nie będzie, lecz aby nie zanieczyszczać domowej płytoteki świadomie skorzystałem z serwisu You Tube. Serwis film posiada - w całości. I chyba legalnie, skoro nikt go do tej pory nie skasował. Zapewniono pod pierwszym kadrem, że całość będzie dobrej jakości, co akurat prawdą nie jest, ale lepszej przecież nie potrzeba.
Nie spodziewałem się wybornej obsady, ani też niezwykłej produkcji. Tym bardziej, że nikt przyzwoity nie chciał dołożyć się do realizacji tego filmu, a i też najlepsi aktorzy odmówili udziału w najwcześniejszej fazie planów.
Reżyser Krauze podparł się więc tymi, którzy pozostali, a którym nie przeszkodził fakt udziału w tym z góry nakreślonym propagandowym dziele, zupełnie jak w 1941 roku innej sporej części wyklętych naszych rodaków, którzy wspomogli III Rzeszę w realizacji pokrytego hańbą "Powrotu do ojczyzny". Należy przy tym dodać, że dużą część scenariusza do "Smoleńska" popełnił Marcin Wolski - postać całkowicie wyblakła z dawnego poczucia humoru oraz trzeźwej oceny realiów. Zatem, już sama filmowa lista płac wskazywać mogła na tendencyjność, do której nikt nie odmówiłby nawet artystycznego prawa, gdyby nie fakt popełnienia czynu za nasze pieniądze. Wszak darczyńcy nie zrzucili się na jego realizację wystarczająco, przez co (oficjalnych) kilkanaście milionów złotych poszło z państwowego budżetu.
Realizowany przez mniej więcej trzy lata "Smoleńsk" trafił do kin przed dwoma laty, nie wywołując entuzjastycznych reakcji, ani w konsekwencji zupełnie na siebie nie zarabiając.
Jedną z głównych ról kreuje w nim niejaka Beata Fido - wcielająca się w dziennikarkę, której zadaniem na planie było sparodiowanie Katarzyny Kolendy Zaleskiej. Postanowiłem przyjrzeć się uważniej odtwórczyni znaczącej roli, więc zajrzałem do jej filmografii. I to mi bardzo wiele wyjaśniło, dlaczego do tej/tamtej pory pani-miernota nigdy nie otrzymała żadnej znaczącej roli. Kamera jej nie szuka, nie lubi, albowiem charakteryzuje ją sztuczność, niewyrazistość, aktorka snuje się przez cały film, niczym zahibernowana maska. Fido nie potrafi się uśmiechać, ni nawet wyrażać przerażenia, jest sztuczna, niczym miłość z prezerwatywą.
Sam film też niczego nie wyjaśnia, a jedynie nieudolnie oskarża, bo o sugestiach nawet nie ma mowy. To wymagałoby wyższego pułapu. Obraz nie wyraża również empatii względem rodzin ofiar. Widz może ponadto wyłowić, że premier polskiego rządu, zamiast współczucia i zaangażowania, wybiera się na narty w góry. Ani słowa o tchórzostwie obalonego niedawno ministra oraz o osławionym obiedzie ludzi, którzy obecnie szczują i podgrzewają na tych, którzy wówczas autentycznie gasili ogień.
Starałem się obejrzeć film w miarę obiektywnym okiem (choć to trudne), licząc na podobną neutralność od jego twórców. Z każdym kadrem czułem coraz większe zażenowanie. Nie tylko z powodu stronniczości, ale przede wszystkim z uwagi na samą realizację i grę aktorską. Czegoś tak kiepskiego nie widziałem chyba nigdy. Oczywiście nie jestem w tym względzie autorytetem, ponieważ w ogóle niewiele oglądam, ale na kilku filmach jednak troszkę się znam.
Film nie dostarcza argumentów, zarazem też nie porusza wyobraźni. Jest jednym wielkim brakiem wszystkiego.
Ze "Smoleńska" wyszedł jeden wielki druzgocący obraz nieudacznictwa. Szkoda jedynie odpowiedzialnego za całość Antoniego Krauzego, który na swej ostatniej prostej wymazał się z listy zasłużonych dla polskiego kina. Natomiast wszystkich aktorów, którzy za sprawą tego gniota spróbowali świadomie zafałszować obraz świeżej historii Polski, powinno się skazać na infamię.
Niedawno, gdzieś w okolicach połowy stycznia, w często odwiedzanym Saturnie, uzgadniałem z panem z obsługi realizację płyt, gdy rozmowę przerwał młody człowiek: "czy dostanę na DVD Smoleńsk?". Już chciałem mu nawet wskazać miejsce, w którym ogromny stos płyt leżakuje nieprzerwanie, ale pan z obsługi zarzucił okiem do systemu komputerowego, odrzekłszy: "nie, niestety nie ma". Oszołomiony młodzieniec skinął głową i poszedł dalej penetrować filmowe regały, ja natomiast postanowiłem temat podtrzymać, dopytując: jak to nie ma?, przecież jeszcze kilka dni temu widziałem cały stos, ze dwadzieścia egzemplarzy. No więc jak to, sprzedaliście?  Usłyszałem coś w rodzaju: ten film w ogóle się nie sprzedaje. Stale nam go przysyłają z możliwością zwrotu, więc po upływie terminu zwracamy, a oni przy kolejnej dostawie ponownie podrzucają cały karton. No cóż, młody człowiek najwyraźniej z wytęsknionym zakupem źle się wstrzelił. Może dla niego to pewna przestroga, a nawet dobry omen. Być może dzięki niedoborowi filmu na półce, sam poruszy wodzą wyobraźni, której "Smoleńsk" nie posiada.







Andrzej Masłowski
 

"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"




środa, 14 lutego 2018

stówka w pięć minut i bez napinki

Czasem słyszę narzekalskich, że jakie te winyle drogie. Po pierwsze: wcale nie drogie, tylko stać cię bratku, albo nie, po drugie: nie moja wina, że za nowego longa trzeba wysupłać z sakiewki circa 20-25 euro, a ty zamiast nośnikowej muzyki wolisz nowy krawat. Jeśli nie dajesz rady, zmień profesję i zacznij zarabiać. Ja zarabiam na płyty, na koncerty już nie, więc z tych drugich świadomie rezygnuję, ale nadal uważam się za szczęśliwego człowieka.
Kilka tygodni temu odwiedził mnie w chałupie fachowiec elektryk. Powodem wezwania zbuntowany kontakt w ścianie. Przyjechał więc następnego dnia dżentelmen w wyświechtanej katanie. "Bry, gdzie usterka?" - poszło na wejściu. Jeszcze mu nie wyjaśniłem, już wiedział. Prorok? Spuściłem fachurę z oka na trzy/cztery minuty, tak więc stawiam, że zagościł u mnie minut pięć. Nooo, może siedem, ale na pewno nie dziesięć. Gdy poprosiłem o łagodny wymiar kary, pan bez chwili namysłu chlasnął dwa słówka: sto złotych. Nawet mu głos nie zadrżał. To jest dopiero coś. Czysta robótka, w ciepełku, z prądem, lecz bez napinki.
I pomyśleć, że w płytowych second-handach, sto złotych niejednokrotnie trzeba dać za jakiegoś first pressa, a dwie setki to już za wypasa. Cóż, a to przecież wartość kwadransa roboty dla gościa po zawodówce.
Mojej Żoneczce czasem zwracam uwagę na niską wartość tych jakże przydrogich płyt. Szczególnie po każdych sprawunkach, kiedy to przy kasie pani kasjerka zawoła od nas: dwieście siedem złotych i trzydzieści dziewięć groszy. Wówczas tłumaczę mojej Mundi, że za tę forsę częstokroć można kupić ze dwie unikatowe świetne płyty. Z kawałem historii, często czterdziestoletniej, w bardzo przyzwoitym stanie oraz muzyką, która nie zwiędnie jak kwiat w wazonie, jak też nie przemieli bezpowrotnie układ pokarmowy. Ten koszyk sprawunków jest materialną wartością płyty lub płyt, które pamiętają nasz socjalizm, mur berliński, pierestrojkę, stan wojenny, jak też zapach kwiatów 1979 lub 1986 roku.
Będąc niedawno w Avenidzie zajrzałem do Saturna. Zawsze odwiedzam wielkopowierzchniowe składy płytowe, jeśli tylko trafię do odpowiedniego molocha. Omijam galerie, w których nie mogę sobie pogrzebać w płytach. Na co mi butiki? Wszak modnymi szmatkami niedoborów w urodzie i tak nie zatuszuję. To tłumaczy, dlaczego do teraz moja noga nie przekroczyła progów Galerii Malta czy nadpobudliwie rozrośniętej Posnanii. Ale wróćmy do Saturna w Avenidzie... już dawno spostrzegłem, że jego ekipa jedynie wykonuje powierzone obowiązki, natomiast serca do płyt oraz kolekcjonerów nie mają za grosz. Bo oto znalazłem na półkach dwa interesujące mnie tytuły, a na każdym z nich cena walnięta prosto na stickerze. Wyjaśnię niezorientowanym, że sticker, to taki papierek z ważnym dla połykacza muzyki tekstem, którą nakleja się na froncie okładki, celem zachęty do zawartości albumu. Dzięki niej, często dowiemy się, jaką znaną piosenkę zawiera dany album, albo np. o unikatowości trzymanego w dłoni wydawnictwa. Każdy zbieracz płyt lubi tego typu gadżety, więc po zerwaniu folii, także odlepia owe naklejki i przylepia na kompaktowe pudełko lub winylowy karton. Niestety po walnięciu niemałej i w konsekwencji trudnej do odklejenia cenowej metki centralnie na tegoż stickera, niszczymy go bezpowrotnie. Tu mowa o tych metkach z systemem zabezpieczającym przed kradzieżami. Wyjaśniłem więc pani przy kasie problem, po czym pani spojrzała na mnie jak należy, czyli jak na świra, na końcu obiecując zająć się sprawą, tj. przekazać uwagę kolegom z działu "muzyka i film". Gdy podziękowałem za transakcję, pani zapewniająco raz jeszcze - już tak sama z siebie - zapewniła, że na pewno przekaże komu trzeba.
Wczoraj mieliśmy Dzień Radiowca. Nie obchodziłem go hucznie, choć mam do niego większe prawo, niż jakiś byle klepu klepu didżej.

P.S. Ach, zapomniałbym, dzisiaj Walentynki - przesyłam więc wszystkim całuski i dwie rybie łuski. 







Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"



wtorek, 13 lutego 2018

SIMPLE MINDS - "Walk Between Worlds" - (2018) -









SIMPLE MINDS 
"Walk Between Worlds"
(BMG)

**3/4




Niewiele na "Walk Between Worlds" dawnych Simple Minds. Najnowsze dzieło Szkotów nie ma wiele wspólnego z klasyczną piękną płytą "Once Upon A Time", że o genialnej "Street Fighting Years" nawet nie ośmielę się pomarzyć. Zapomnijmy o czasach, w których ekipa Jima Kerra i Charliego Burchilla (tylko oni zostali z oryginalnego składu, perkusista Mel Gaynor już tylko gdzieniegdzie w roli gościa) rywalizowała z U2, sprzedając podobne ilości płyt, a i równie efektownie podbijając wierzchołki list przebojów. Jak się zacięło po albumie "Real Life", tak coś nie mogą powrócić do żywych. Oczywiście bywają przebłyski, bo przecież wydane w 2014 roku "Big Music", momentami bliskie było kompozytorskiego absolutu. Niestety, jednak na podstawie "Walk Between Worlds" tylko utwierdzam się w przekonaniu, iż przed czterema laty mieliśmy do czynienia z chwilowym przebłyskiem. A może i tęsknotą za czymś utraconym bezpowrotnie? Na tamtej płycie Simple Minds troszkę przyćmili nowoczesną technologię, dając dojść do głosu ładnym melodiom - utkanym w zgrabnie skrojonych całościowo kompozycjach. Wielu moich kolegów po fachu nie dostrzegło urokliwości "Big Music", a znaczna ich część z założenia nie posłuchała tej płyty z należnym jej szacunkiem, bądź nie posłuchała w ogóle. Dlatego proszę nie przekreślać Simple Minds, gdyby czasem ktoś do tej pory jeszcze nie zahaczył o wspomniane "Big Music". Ale i na "Walk Between Worlds" znajdziemy momenty, które pozwolą z optymizmem tropić kolejne zespołowe poczynania.
Płytę otwiera mocno skomputeryzowany, choć na szczęście podszyty charakterystyczną gitarą Burchilla, przebojowy "Magic" (...rzeczywistość nie jest moim przyjacielem, wierzę w magię...), jednak już następny "Summer" niepokojąco zawadza o stylistykę U2 z okresu "Pop". Na szczęście muzycy nie poszli tą drogą, po chwili serwując zgrabne i nienachalne "Utopia". I pomyśleć, że gdyby tę miłą melodię przearanżować na archeo Simple Minds z okresu 1986-1989, to mielibyśmy kandydata do zespołowego katalogu długowiecznych piosenek. Niestety kolejne trzy fragmenty ("The Signal And The Noise", "In Dreams" oraz "Barrowland Star") przeciętne. Bardzo bardzo przeciętne. Nawet, jeśli refren z "The Signal And The Noise" zatrzymuje się w pamięci na dłużej. Zbyt dużo tu błahych i rąbankowych aranżacji, do tego dochodzą irytujące i kompletnie niepasujące żeńskie wokalizy.
Warto jednocześnie zauważyć, iż w nagraniu "Barrowland Star" pianino oraz aranżacje smyczkowe obsługuje stary dobry znajomy Peter-John Vettese - dawny współpracownik Iana Andersona, który miał znaczący udział przy fajnych, choć powszechnie nisko cenionych elektronicznych albumach Jethro Tull.
Nowe dzieło dawnych new wave-rockowców ratują ostatnie dwie kompozycje. A konkretnie, mające w sobie odrobinę ducha epoki 80's i zarazem tytułowe "Walk Between Worlds" oraz sześcio- i półminutowe, przy czym nastrojowe i nie naszpikowane nadmierną elektroniką "Sense Of Discovery".
Bardziej dociekliwi zapewne bez szczególnej namowy sięgną po limitowaną wersję albumu, która oprócz efektownego digibooku dostarcza dwie studyjne piosenki ("Silent Kiss" oraz "Angel Underneath My Skin") plus koncertowe, a zarejestrowane w londyńskim Palladium w dniu 27 maja 2017 r. "Dirty Old Town", które w pierwotnej studyjnej wersji wydano przed laty jedynie na niskonakładowym singlu. A co do owych dwóch studyjnych dodatków, no cóż, te nie wyróżniają się niczym szczególnym, przez co doskonale wpisują się w krajobraz tej całościowo zdecydowanie przeciętnej płyty.






Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"






.

ZBIGNIEW GÓRNY - "Soundtracks" - (2017) -









ZBIGNIEW GÓRNY
"Soundtracks"
(GAD RECORDS)

****





Osoba Zbigniewa Górnego przeciętnemu odbiorcy skojarzy się zapewne z piosenkowymi festiwalami opolskimi, późniejszymi przeróżnymi biesiadnymi galami, jak też ze współpracą z kabaretowym tandemem: Zenon Laskowik - Bohdan Smoleń. Jednak nazwisko poznańskiego dyrygenta i kompozytora w jednym, to także niemała ilość muzycznych filmowych produkcji.
Przed mniej więcej dwoma dekady, udało mi się stanąć twarzą w twarz z Panem Zbigniewem, co postanowiłem wykorzystać do krótkiej konwersacji, lecz niestety nie trafiłem na dobry dzień, a może najzwyczajniej okazałem się nieciekawym rozmówcą? Maestro wydał się małomówny, choć przecież w samej muzyce nie milknie bez potrzeby. I to także odsłania wydana całkiem niedawno płyta z coraz bogatszego katalogu GAD Records. Firmy, którą należy pochwalić za upór i ambicje w docieraniu do najbardziej zapomnianych muzycznych zakątków, głównie sceny polskiej - choć przecież nie tylko, bo i w grę wchodzi okazjonalnie dawna Czechosłowacja lub nawet Stany Zjednoczone - a wszystko przeważnie z okolic jazzu, funk, soul czy rocka, w tym też wielu zapomnianych lub niezrozumiale dotąd pomijanych ścieżek dźwiękowych. Za przykład tej ostatniej dziedziny, niech posłuży soundtrack do bardzo fajnego polsko-bułgarskiego filmu "Zapach psiej sierści" - z Romanem Wilhelmim w roli głównej, a muzycznej oprawie Włodzimierza Nahornego.
Na płycie "Soundtracks", znajdziemy 45 tematów z 11 filmów, powstałych w okresie 1981-1992. Aż chce się krzyknąć: nareszcie! Od dawna marzyłem, by na płycie dopaść tematy z "Karate po polsku", "Prywatnego śledztwa" (ponownie film z Wilhelmim) czy "Trójkąta Bermudzkiego". Teraz to wszystko znajdziemy na "Soundtracks", a przecież do powyższych nagrań dochodzą nuty z filmów: "Okno", "Magiczne ognie", "Pierścionek z orłem w koronie" i jeszcze kilku innych.
Zbigniew Górny już tylko na podstawie tych oto strzępów bogatej muzykografii, odsłania swą wrażliwość. Bywają tu wszak tematy nastrojowe, urzekające i absolutnie delikatne, podszyte niekiedy syntezatorami, innymi razy pełnią symfonicznego rozmachu, co dostrzeżemy w m.in: "Pokochać cudzoziemską damę", "Temat przewodni", bądź "Harmonijka" - te dwa ostatnie z kryminalnego dramatu "Karate po polsku". Zresztą "Temat przewodni", to nic innego, jak polska odpowiedź na "Rydwany ognia" Vangelisa. Poza tym, znajdziemy tu także muzykę pełną niepokoju ("Pościg", "U bram piekieł", "Śledzenie" lub "Finale - Stajnia"), niekiedy awangardową ("Muzyka ilustracyjna"), albo z jej pogranicza ("Retrospekcja" lub "Headline"), pełną zadumy i melancholii ("Napisy", "Wokaliza", "Miłość I"/"Miłość II"), bywa że nawet flirtującą ze światem opery ("Gimnastyka Stalina"). Słowem, muzykę wielobarwną i niedającą się jednoznacznie zaszufladkować. Do jej realizacji przyczyniły się poznańskie oraz warszawskie orkiestry, z którymi Zbigniew Górny współpracował na różnych etapach kariery.
Fanom rocka polecam genialny jazz-rockowy "Pościg" - z "Prywatnego Śledztwa". W zasadzie całą tę wyszukaną i wysublimowaną muzykę polecam fanom rocka, albowiem miłośników muzyki filmowej, symfonicznej lub jazzowej zachęcać nie muszę. Na jej podstawie da się popaść jedynie w dobre inspiracje, co powinno zaowocować wybudzeniem uśpionych możliwości u wielu naszych młodszych, a często nieporadnych przedstawicieli sceny alternatywnego rocka.
"Soundtracks" pozwala satysfakcjonująco docenić ambitniejsze lico Zbigniewa Górnego, które i mnie najdobitniej przekonuje.

P.S. I teraz nie wiem, czy cała seria, czy tylko ja trafiłem na egzemplarz zawierający defekt 23-ścieżki, a konkretnie tematu "Ekstaza II". Urywa się on w tajemniczy sposób na 23 sekundy przed zaplanowanym finałem?

kinowy plakat do filmu "Trójkąt bermudzki"
kadr z filmu "Prywatne śledztwo"



Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"