wtorek, 30 sierpnia 2011

Facebook "Nawiedzone Studio", to nie ja !!!

Pragnę zabrać głos w sprawie hasła "Nawiedzone Studio" na portalu "Facebook".
Muszę wyjaśnić o co chodzi, by nie wprowadzać w błąd moich znajomych, słuchaczy, przyjaciół, itp...
Otóż hasło "Nawiedzone Studio" na fejsbuku , wprowadził jakiś czas temu, były już dzisiaj realizator mojego programu. Założył je , jak się później okazało, pod kątem swoich znajomków, z którymi to świetnie się tam bawi do dzisiaj. Ponieważ nie moja to strona, tak więc tam nie zaglądam, no może poza dwoma-trzema wizytami kontrolnymi. A to dzięki informacjom od niektórych moich znajomych. Nie kręci mnie w ogóle , zarówno fejsbuk, ani nasza klasa, a od pewnego czasu, moim jedynym miejscem spotkań jest blog nawiedzonego. I niech już tak pozostanie. Jednak w ostatnim czasie mnożą się zaproszenia od ludzi dobrze mi znanych, jednak takich, z którymi nie utrzymuję jakiś mocnych więzi, no a ich zaproszenia do wspólnoty fejsbukowej, są przeze mnie odrzucane, to znaczy nie odrzucane, co nieakceptowane. Były realizator Nawiedzonego Studia nie ma honoru zmienić hasła, tylko posługuje się moim znakiem rozpoznawczym, co potwierdza jego lisią naturę. Cóż, nie ja będę uczyć ludzi honoru. Jak ktoś nie ma klasy, to niech nadal siedzi w rynsztoku swojej wyimaginowanej wielkości. Odcinam się zatem od tamtego hasła, a i od fejsbuka zresztą także. A przede wszystkim od tego człowieka, którego nigdy nie będę miło wspominać, po tym, gdy okazało się, jaka jest jego prawdziwa twarz.

Andrzej Masłowski

RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!! - www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00 

nawiedzonestudio.boo.pl

RORY GALLAGHER - "Notes From San Francisco" - (2011) -

 RORY GALLAGHER - "Notes From San Francisco" - (2011 STRANGE MUSIC / SONY MUSIC) -

CD 1 - the historic, previously-unreleased 1978 studio album
CD 2 - the companion, previously-unreleased 1979 live album



Rory Gallagher w latach 70-tych należał do grona najwybitniejszych gitarzystów na świecie. Mógł konkurować, w bluesie czy w rocku, niemal z każdym. Nie straszni mu byli E.Clapton czy J.Mayall. Ale On nie zabiegał za wszelką ceną o laury i pokłony. Był skromnym człowiekiem, który tylko na scenie dostawał jakiejś niezwykłej siły, a wtedy potrafił wykrzesać ze swojego "sześciostrunowca", rzeczy niezwykłe. Może trudno będzie w to uwierzyć młodym odbiorcom muzyki, dla których nazwisko Gallaghera spoczywa w zakurzonej gablocie zapomnianych, że ten gość w latach swojej świetności, był klasyfikowany w "topowej piątce" najlepszych gitarzystów, i to według tak uznanych pism jak choćby "New Musical Express" czy np. "Melody Maker". Mało kto także dzisiaj wie, że o mały włos, zostałby gitarzystą w The Rolling Stones,  tuż po odejściu z tejże grupy Micka Taylora, w roku 74-tym. A moja styczność z twórczością Rory'ego, rozpoczęła się w 1980 roku, kiedy to nasza Krajowa Agencja Wydawnicza "Tonpress", wydała 3-utworowego singla, z m.in. kapitalnym utworem "Philby", który to pojawił się na stronie A, tejże płytki (i pomimo 7-calowego rozmiaru singielka, należało go odtwarzać na 33 1/3 obrotów na minutę !!!, a nie na 45). Dopiero później dowiedziałem się, że utwór ten został wydany na znakomitej dużej płycie "Top Priority" w 1979 roku. Ale niestety nie u nas, tylko w bogatych krajach "zgniłego zachodu". Z czasem poznawałem dalsze jego płyty. To znaczy wcześniejsze, bowiem później Artysta nagrywał już rzadko i nie zawsze na swoich najwyższych obrotach. I każdy znający i ceniący sobie płyty Rory'ego, właśnie te z lat 70-tych, wie co mam na myśli. Może to nieładne co teraz napiszę, ale uważam, że nie znać przynajmniej pierwszych dwóch studyjnych płyt Rory'ego (vide "Rory Gallagher" /1971/ oraz "Deuce" /1971/) , a także choćby przynajmniej jednej jego koncertówki z tamtego okresu, to tak, jakby chcieć zasiąść do brydża na piątego.
Artysta po wspaniałym okresie studyjnego nagrywania, jak i koncertowania, jakim były głównie lata 70-te, wdał się w szary etap swego życia, gdzie nieodłącznym kompanem był alkohol. To on doprowadził Rory'ego niemal do ruiny, a w pewnym momencie, nawet zagroził jego życiu. I kiedy w latach 90-tych, hucznie powrócił do muzycznej aktywności, wydawało się, że nadchodzą dobre czasy. Niestety, w połowie lat 90-tych organizm Gallaghera, wyniszczony przez lata, odmówił posłuszeństwa. Jasne było, że to koniec wszystkiego. Tym bardziej, ponieważ Maestro nie nagrywał do przysłowiowej szuflady. Z reguły wszystko starał się opublikować. A niebawem po jego śmierci, wytwórnia wydała niemal jednym ciągiem, wszystkie jego płyty, wraz z wieloma bonusami. I kiedy wydawało się, że sprawa katalogu nagrań Gallaghera, pozostaje już raz na zawsze zamknięta, dosłownie przed chwilą trafił do sprzedaży ,ten oto piękny 2-płytowy album. Zawierający nagrania ze studia, z 1978 roku, które były wówczas przeznaczone na normalną płytę, a jednak nigdy się nie ukazały. Wspaniałym ich uzupełnieniem, jest zawartość drugiej dołączonej do tego wydawnictwa płyty, mianowicie z nagraniami koncertowymi, z 1979 roku, które to także miały ukazać się wówczas na osobnej płycie. Fani Gallaghera otrzymują zatem niesamowity prezent. Teraz, po tylu latach. Większość z nich nawet nie wiedziała o istnieniu tych nagrań. I gdyby nie naciski byłego menadżera Rory'ego Gallaghera i porozumienia się z bratem Artysty, którzy wręcz wytoczyli walkę o opublikowanie tych materiałów, to zgniłyby one w jakiejś "szufladzie-zapominajce". A jakość materiału, jak i przede wszystkim sama muzyka, są rewelacyjne. Kolekcja dotychczasowych albumów Gallaghera została zatem teraz wzbogacona o kolejny, kapitalny materiał. Posłuchajcie proszę pięknych ballad "Wheels Within Wheels" i "Fuel To The Fire", a także szaleńczego i grającego jak w transie muzyka, choćby w "Persuasion" czy w absolutnie genialnym "Overnight Bag". Nie można nie pokochać tych nagrań. Są klejnotami samymi w sobie. A przecież to nie wszystko, bo serce się raduje, gdy Rory czaruje  w "Rue The Day" , bądź w "B Girl". Słucham tych "nowych/starych" nagrań, i myślę sobie, ile to jeszcze takich niespodzianek świat muzyki wydobędzie, a o ilu nigdy się jednak nie dowiemy? Może jednak lepiej cieszmy się takimi chwilami, jak ta!

P.S. Polecam poszukać sobie limitowanej edycji tego wydawnictwa, wydanego w pięknym kartonowym opakowaniu, wielkości wydawnictwa DVD, z wklejoną książeczką, zawierającą fotki Rory'ego Gallaghera, repliki ręcznych zapisków tekstów utworów, i kilku innych ciekawostek, jak np. specjalne kartki pocztowe z wizerunkiem miasta San Francisco.
P.S.2. Kłaniam się "Wyspiarskiemu Andrzejowi", który to z Zielonej Krainy przysłał mi taką właśnie piękną edycję. W Polsce, z niezrozumiałych względów, jakoś nieosiągalną. A do tego jeszcze dużo tańszą! Czyżbyśmy byli dziećmi gorszego Boga?  hmm...Pozdrowienia dla Sony Poland.


Andrzej Masłowski

RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!! - www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00 

nawiedzonestudio.boo.pl

poniedziałek, 29 sierpnia 2011

"NAWIEDZONE STUDIO" - audycja z 28 sierpnia 2011

"NAWIEDZONE STUDIO" 
program z 28 sierpnia 2011
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!! - www.afera.com.pl 
------------------------------------ 



BAY CITY ROLLERS - "Rollin' " - (1974) -
- Be My Baby


SMOKIE - "Bright Lights & Back Alleys" - (1977) -
- I Can't Stay Here Tonight
- Sunshine Avenue


AXXIS - "20 Years Of Axxis - The Legendary Anniversary Live Show - 13th Dec.2009 - Zeche Bochum / Germany - /official bootleg/ -  (2011) -
- Kingdom Of The Night
- Never Say Never


SAVATAGE - "Fight For The Rock" - (1986 / reedycja 2011) -
- Crying For Love


TOBY HITCHCOCK - "Mercury's Down" - (2011) -
- How To Stop
- A Different Drum


NIGHT RANGER - "Somewhere In California" - (2011) -
- Growin' Up In California


LEO SAYER - "Endless Flight" - (1976) -
- When I Need You


BRUCE SPRINGSTEEN - "18 Tracks" - (1999) -
- Rendezvous (live)


CHRIS NORMAN - "Time Traveller" - (2011) -
- Get It On   /z repertuaru T.REX/
- Back For Good   /z repertuaru TAKE THAT/
- Be My Baby   /z repertuaru THE RONETTES/
- Moonlight Shadow   /z repertuaru MIKE OLDFIELD/
- I Can't Dance   /z repertuaru GENESIS/


MIKE OLDFIELD - "Crises" - (1983) -
- In High Places /wokal JON ANDERSON/
- Shadow On The Wall /wokal ROGER CHAPMAN/


ELKIE BROOKS - "No More The Fool" - (1986) - z płyty winylowej
- We've Got Tonight /z repertuaru BOB SEGER/
- All Or Nothing /kompozycja RUSS BALLARD/


PRAYING MANTIS - "Time Tells No Lies" - (1981) -
- Lovers To The Grave


MARSEILLE - "Rock You Tonight - The Anthology" - (2003) -
- Lady Of The Night /1979/


FUTURUM - "Ostrov Zeme" - (1984) -
- Juliet / bonus track/


FUTURUM - "Jedinecna Sance" - (1987) -
- Zdroj /bonus track - ta dłuższa wersja spoza płyty/


ALBERT HAMMOND - "Somewhere In America" - (1982) -
- Sweet Defector
- Rendezvous
- Shoot 'Em Up, Shoot 'Em Down


THE KINKS - "Something Else By The Kinks" - (1967) -
- Waterloo Sunset
- Harry Rag
- Tin Soldier Man


THE KINKS - "Face To Face" - (1966) -
- Mister Pleasant /bonus track/ - A-Side Single mono, released 21.04.1967


THE MISSION - "Grains Of Sand" - (1990) -
- Mr. Pleasant


ELECTRIC LIGHT ORCHESTRA - "A New World Record" - (1976) -
- Tightrope
- Telephone Line
- Rockaria
- So Fine
- Livin' Thing
- Shangri-La


STEVEN WILSON - "Insurgentes" - (2009) -
- Veneno Para Las Hadas



Andrzej Masłowski

RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!! - www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00 

nawiedzonestudio.boo.pl



niedziela, 28 sierpnia 2011

SMOKIE - "Bright Lights & Back Alleys" - (1977) - moja krótka historia pewnej ważnej płyty

 SMOKIE - "Bright Lights & Back Alleys" - (1977 RAK RECORDS) -

(od lewej stoją: Alan Silson, Terry Uttley, Pete Spencer, Chris Norman) - i tylko ten skład się liczy !!!



To był, albo 1977, albo 1978 rok. Nie pamiętam dokładnie. Minęło już zbyt wiele czasu. Miałem 12, bądź 13 lat. W tamtych czasach, nikt się nie spieszył, niczego nie gonił, a jakakolwiek płyta była tak długo nowością, dopóki dany wykonawca nie wypuścił nowszej. Tak więc, nowością mogło być dzieło nawet po 2-3 latach od chwili wydania. Dzisiaj status nowości, ucieka już po kilku krótkich tygodniach, tak na marginesie mówiąc. Chciałem kilka słów o płycie z 1977 roku, która jest jednym z moich życiowych skarbów. I nie tylko ze względu na samą muzykę, ale i na całą otoczkę z nią związaną. Choć oczywiście, muzyka jest najważniejsza, i gdyby nie ona, to w ogóle bym o tym albumie przecież nie wspominał.
Muzyką zaraziłem się przypadkowo , i to dzięki moim rodzicom , a także własnej siostrze. Otóż, na Gwiazdkę 1976 roku, moja siostrzyczka dostała od naszych rodziców dwie płyty Ireny Jarockiej, tj. "W Cieniu Dobrego Drzewa"(1974) oraz "Gondolierzy Znad Wisły"(1976). Szybko okazało się, że owe płyty stały się bardziej prezentem dla mnie, niż siostrzyczki, bowiem ta nie wykazywała zbytniego zainteresowania piosenkami z obu płyt, którymi z kolei ja potrafiłem się godzinami zasłuchiwać. Do tego wówczas, szybko opanowałem technikę obsługiwania monofonicznego gramofonu rodziców, który stał na pokaźnych rozmiarów, odbiorniku radiowym. Radio to miało takie klawisze do przełączania stacji, niczym fortepian. Ogromny sprzęt i solidny mebel. Grało koszmarnie, ale nie znałem wówczas lepszego sprzętu, bowiem z moich kumpli nikt nie miał jeszcze niczego porządniejszego. Po prostu to ich nie interesowało, a mnie już tak. Miałem serce rozdarte pomiędzy treningami i meczami w piłkę, z chłopakami z klasy oraz z podwórka, a jeżdżeniem do miasta po nowe pocztówki dźwiękowe, gdyż tylko na nich wypuszczano w miarę aktualne nagrania. To długa historia, wymagająca raczej osobnej publikacji, do tego raczej książkowej, tak więc odpuszczę sobie opisywanie szczegółów związanych ze zdobywaniem płyt, najpierw w księgarniach, a później już na specjalistycznych giełdach.
A poza tym, miało być o albumie Smokie "Bright Lights & Back Alleys".
Historia rozpoczyna się od pewnej pani Sławy. Była to koleżanka (ciągle zresztą jest!) mojej mamy z przychodni Szpitala Chorób Płuc i Gruźlicy, w którym razem pracowały. Obie się dobrze kumplowały, a z czasem i zaprzyjaźniły. Owa pani Sława była kobietą bardzo obrotną, a w moich oczach uchodziła nawet za taką typową handlarę. Co jak na tamte czasy stanowiło o skarb-charakterze! Sporo podróżowała, a to do Turcji, Libii, RFN, czy Austrii,... Właściwie wszędzie, gdzie kurs był dobry i można było tanio kupić i drogo sprzedać. A że była kobietą porzuconą i miała syna na wychowaniu, musiała sobie radzić, bowiem z państwowej pensyjki pielęgniarskiej, nie starczyłoby jej na zbyt wiele. Kobieta przywoziła wszystko, co kusiło współczesnego Polaka. Ciuchy, perfumy, i licho wie co jeszcze...Jej syn był starszy ode mnie o jakieś trzy lata, także w moich oczach miał pełen szacunek już choćby tylko z tej racji, a do tego także lubił muzykę będącą na topie, no a że jeszcze mamusia mu kupowała, raz po raz, jakąś zachodnią płytę lub magazyn o muzyce, typu "Bravo", to mógł liczyć ze strony wielu ludzi na "czapki z głów". Pewnego razu Rafałek pochwalił się, podczas wizyty z mamusią w naszym domu, że ta z ostatniego pobytu w RFN,  przywiozła mu najnowszy (właśnie omawiany) album Smokie. Moją płytę marzenie!!! A znałem już wcześniej dobrze Smoków. Zresztą znali wszyscy. Jednak mieć płytę oryginalną - to było coś!!!   I było się kimś!!!  A ów Rafałek ją miał.  I to nówkę!!!. No i zgodził się z nią, pewnego dnia wieczorową porą, przyjść w towarzystwie swojej mamy. Co za uczucie!. Nie do opisania. Pozwolił mi potrzymać okładkę, ale poprosił, bym płyty z koperty nie wyciągał. Powiedział, że on to sam zrobi. Cóż, dzisiaj go rozumiem, choć wtedy byłem wściekły. To był skarb, a skąd mógł wiedzieć czy mu jej nie uszkodzę? Popatrzył na mój kiepski gramofon i dodał , że boi się czy moja igła mu nie popsuje tej płyty. Zadrżałem. Wiedziałem, że każdy posiadający lepszy sprzęt, zachowałby się tak samo. Na szczęście, po chwili facet zmiękł i położył płytę na talerzu mojego gramofonu i sam odpalił muzykę. Co czułem, nie napiszę. Ale nie dlatego, że poleciałem do niebios, tylko po latach już nawet nie pamiętam dokładnie bicia mego serca. Pamiętam, że płyta zagrała jeden raz, i na tym koniec. On i jego mama zabrali się nieco później do domu, wraz z płytą rzecz jasna , a ja nie mogłem spać. Marzyłem o niej jeszcze długi czas, aż do nadejścia pory zbioru truskawek. Pamiętam jak codziennie rano, wystawałem na przystanku autobusowym przy ul. Obornickiej (linie 110 i 119, bo 118 jechała do Moraska) , a potem starym Jelczem jechałem do Złotkowa lub Jelonka, by zbierać po kilka godzin truskawki. Wreszcie, po dwóch tygodniach harówy, za totalne grosze, nadszedł ten dzień!. Przeliczyłem forsę i jest! Mam na płytę. Co za uczucie. Zarobiłem 800 zł (circa 1/3 ówczesnej pensji). Poleciałem na coniedzielną giełdę, do "Wawrzynka" (akademik przy ul.Wawrzyniaka) i z niepokojem wypatrywałem stolika, na którym będzie TEN album. Wreszcie jest! I to nowy egzemplarz! Ale gość chce tysiąc złotych i ani grosza mniej. Trudno, szukam dalej. Serce zatrzymuje się nagle, bo widzę drugi egzemplarz, za 900 zł. Facet także nie chce opuścić, nic a nic. Przystępuję do ofensywy. Łażę koło niego, marudzę mu, wreszcie skomlę. Gość mięknie i mówi: "dobra, to ile masz tej kasy?", "osiemset"-odpowiadam. "Dobra, dawaj i zjeżdżaj"- dodaje kulturalnie handlarz. Wycieram pot na czole i zmiatam czym prędzej do domu. Na piechotę, bo będzie szybciej. Zanim tramwaj lub autobus w niedzielę podjadą (niedzielę w Polsce Ludowej), to raz, że obiad mi wystygnie, a dwa, serce moje tak długo nie wytrzyma. A nie było gramofonów przenośnych, dodam współczesnemu czytelnikowi. Na tym kończę tę opowieść, bo co było dalej, domyślacie się. Dlatego chyba rozumiecie, co czuję do każdej piosenki z tej płyty? "It's Your Life", "I Can't Stay Here Tonight", "Sunshine Avenue", czy każdej kolejnej? A każda ma wartość samą w sobie, wartość bezcenną, wartość życiową. Taką, nie do opisania. Dlatego takim płytom nie wystawiam ocen, gwiazdek,...., bom każdej z nich pokłon uniżenie do samych stóp rzucam.
O kilku innych płytach Smoków mógłbym napisać kolejne historie, ale zajęłoby to tyle stron.... Zresztą, kto z dzisiejszych "szybko żyjących" ma czas na ich przeczytanie. Niewielu one zainteresują. W czasach, gdy muzyka jest tak łatwo dostępna , a i często nic nie kosztuje, po co się nad nią rozwodzić?. Tak rzadko dziś ją doceniamy, tak rzadko dziś zajmuje ona jakieś szczególne miejsce w ludzkich sercach, a i życia niczyjego już także nie zmienia. Szkoda. Po prostu szkoda. Dodam tylko, że kolejnym (na długo) moim obiektem zazdrości był następny w dyskografii i także kapitalny album, Smokie "The Montreux Album". Wyobraźcie sobie, że kupił go najpierw mój dobry kumpel, i to za 15 dolców, które dostał od swojej mamy na kupno spodni w Pewex-ie. Młodziakom dodam, że 15 bagsów, to była prawie cała pensja. A On kupił płytę. Czyż to piękne?. No, a jak mu się udało z tego wywinąć, że pasem na dupę nie dostał, to już niech będzie jego słodką tajemnicą.

Andrzej Masłowski

RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!! - www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00 

nawiedzonestudio.boo.pl

piątek, 26 sierpnia 2011

DREAM THEATER 2012 Poznań, STEVEN WILSON (Porcupine Tree, Blackfield) 2011 Poznań, RUSH - nowa płyta jeszcze nie w tym roku



Wszystko wskazuje na to , że 29 stycznia 2012 w poznańskiej Arenie zagra DREAM THEATER. Informację tę proszę przyjąć jako nieoficjalną. Jako support przewiduje się grupę Amplifier.



I oto kolejna informacja. Na jesień 2011 roku, przewiduje się koncert w poznańskim Eskulapie, Stevena Wilsona, lidera Porcupine Tree oraz Blackfield, który to przyjedzie do nas promować swój najnowszy studyjny album. Album, który ukaże się we wrześniu. Nieskromnie dodam, iż dostałem już oficjalną jego kopię (jako 2 CD). Niestety z zastrzeżeniem, by nie grać w radio :-( Wracając do koncertu Wilsona, Artysta przyjedzie ponoć z mocno rozbudowanym składem.



No i trzecia gorąca informacja. Już wiadomo, że na pewno w tym roku, nie ukaże się nowa płyta RUSH. Muzycy chcą jeszcze skomponować kilka utworów, ponieważ jest ich jeszcze (w opinii muzyków) zbyt mało. Napięty kalendarz występów (i nie tylko) nie pozwoli grupie ukończyć prac w tym roku.

Andrzej Masłowski

RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!! - www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00 

nawiedzonestudio.boo.pl

Legia gra dalej !!! - po kapitalnym i dramatycznym meczu ze Spartakiem w Moskwie



Po sensacyjnym zwycięstwie w Moskwie nad Spartakiem, Legia zagra w fazie grupowej Ligi Europejskiej. To największa niespodzianka w rodzimym futbolu od czasu zwycięstwa Lecha nad Manchesterem City, czyli od ub.roku. Uwielbiam takie niespodzianki. Pogrzebałem już Legię po ub.tygodniowym remisie na Łazienkowskiej, a tu proszę! Ręce same składają się do oklasków. Brawo! Brawo! Brawo! O ile Legii w polskiej Ekstraklasie życzę samych porażek, o tyle na gruncie międzynarodowym zaciskam kciuki, niczym jak za Polską Reprezentacją.
Nie wierzyłem własnym oczom. Uruchomiłem w pracy komputerek i nastawiłem mecz, a w tle grała muzyka. Bardzo szybko Rosjanie wbili na 1:0. Ledwo zdążyłem co nieco popracować, a tu już patrzę, i co? 2:0. Myślę sobie, brawo słabiaki, dostaniecie z 5:0. Poszedłem wyrzucić śmieci, wracam po chwili, a tu już 2:1. Gol Michała Kucharczyka !   Przetarłem oczy i pomyślałem sobie, że to dopiero byłyby jajca, gdyby jeszcze Legioniści wyrównali. I w pewnym momencie szok! Piękny strzał Macieja Rybusa i 2:2. Po chwili, przyjeżdża po mnie autem żonka i zabiera do domu na kolację (no i na resztę meczu, rzecz jasna). Kiedy zajechaliśmy na miejsce, szybko włączyłem telewizor, myśląc, że pewnie Ruskie, przez ten czas , wbiły nam już kolejne dwa-trzy gole. I będzie po sprawie. A tu nie!!! Nie dość, że wciąż 2:2, to jeszcze Legia pięknie gra. Dusi przeciwnika, posiada przewagę, a Spartak poza kilkoma wypadami pod naszą bramkę, nie ma tchu w płucach i pada na boisku , niczym dzień wcześniej Wisła w Nikozji. I kiedy czekałem już na dogrywkę, wylizując kolacyjny talerz, nagle Janusz Gol, piękną główką strzela gola marzenie!!!  Prawie jak Andrzej Szarmach niegdyś Włochom. I już wiadomo, że to piękny koniec. Bo to doliczony czas gry, a Ruskie nie mają już sił, ani czasu na strzelenie aż dwóch goli. Co za piękny i niesamowity finał!!! Gol strzelił gola. Piłka, która wpadła do siatki, odbiła się od słupka, z którego drzazgi jeszcze długo będą kłuć moskiewską trawę pamięci na Łużnikach, piłkarzom Spartaka..
Dostałem po nosie za moje niedowiarstwo sprzed tygodnia. Co do Wisły się nie pomyliłem, choć było blisko, by w fatalnym stylu awansować dalej,, czyli do Ligi Mistrzów. Z kolei Śląsk, grając dzisiaj ambitnie, ale i bardzo przeciętnie, wywalczył remis 1:1 z Rapidem Bukareszt (na wyjeździe), na koniec swojej przygody pucharowej, jak na ten rok.
A zatem Wisła i Legia zagrają w grupowych rozgrywkach Ligi Europejskiej. Wisła musi mocno nad sobą popracować.  Legia także, ale jeśli wykażą zawodnicy tyle walki i ambicji w kolejnych meczach, to wróżę im wyjście z grupy. Czego zresztą obu naszym klubowiczom życzę.

Andrzej Masłowski

RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!! - www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00 

nawiedzonestudio.boo.pl

czwartek, 25 sierpnia 2011

TOBY HITCHCOCK - "Mercury's Down" - (2011) -

TOBY HITCHCOCK - "Mercury's Down" - (FRONTIERS RECORDS) -



Toby Hitchcock, to 34 letni amerykański wokalista, którego świat poznał w 2003 roku, dzięki Jimowi Peterikowi, gitarzyście grupy Survivor. Tej grupy, od słynnego przeboju "Eye Of The Tiger" (vide "Rocky III"). Skomponowanego notabene właśnie przez Peterika. Peterik ostatnimi czasy ,nie miał ochoty uczestniczyć w nowym wcieleniu Survivor, a do tego, jego średnie warunki głosowe, nie pozwalały mu także nagrać jakiegoś kasowego albumu solowego, ponieważ dobre kompozycje kolidowały z przeciętnym wykonawstwem, a więc trzeba było coś zmienić. Przypadek zrządził, iż siostrzenica Jima Peterika przyprowadziła pewnego dnia Toby'ego Hitchcocka do studia nagraniowego, aby ten zaśpiewał dla niej chórki, do pewnej kompozycji autorstwa Peterika. Gdy Maestro usłyszał jego głos....., dalej się już można domyślić. Szybko się okazało, że ten młody, wówczas dwudziestoparoletni śpiewak, był dziedzicznie (muzycznie) obciążony, a i sam od najmłodszych lat śpiewał w różnych chórach, bądź szkolnych akademiach.
Charakterystyczną cechą Hitchcocka jest to, że facet w ogóle nie wygląda na rockmana, a mimo to świat rocka, szybko go zaakceptował. Jego wygląd bardziej kojarzyć się może z wizerunkiem przedstawiciela handlowego od ekskluzywnych kafelek łazienkowych, bądź na przykład doradcę prezesa banku podczas urlopu. Zawsze eleganckie krótko przystrzyżone włosy, z obowiązkowym lśniącym żelem, do tego wypucowane czarne buty i i pedantycznie skrojone spodnie, a także obowiązkowa biała koszula lub ewentualnie także śnieżno-biały t-shirt. Czasem dla luzu, Hitchcock przyodzieje czarną skórę, ale i ona błyszczy na nim, niczym marynarka. Pomijając te straszne fakty, należy podkreślić, iż Hitchcock dysponuje kapitalnym silnym głosem. Praktycznie wszystkie partie wokalne wydobywa z siebie na wielkim luzie. Aby się o tym przekonać, polecam obejrzenie DVD z koncertu Pride Of Lions z Belgii, wydanego przed około 5 laty.  Polecam przy okazji tam, świetne wykonania Survivor'owskich klasyków, jak: "Eye Of The Tiger", "I Can't Hold Back" czy "The Search Is Over".
Gdyby jednak nie Jim Peterik, prawdopodobnie nigdy byśmy o Hitchcocku nie usłyszeli. Tymczasem, po trzech wspólnych albumach studyjnych i jednym koncertowym, Pride Of Lions zrobili sobie wolne, które niebezpiecznie ciągnie się od blisko czterech lat. O ile Jim Peterik raczej się leni, biorąc jedynie udział w mało istotnych imprezach lub po prostu wypoczywając, o tyle Hitchcocka roznosi energia, przez co, na okres przerwy w działalności Pride Of Lions, zebrał na tę chwilę, całkowicie nową ekipę, złożoną głównie z muzyków skandynawskich. Nie ma w niej żadnych znanych nazwisk. Wyjątkiem jedynie jest  Erik Martensson, który na "Mercury's Down" obsługuje: gitarę, gitarę basową, instr.klawiszowe, a także perkusję. Martensson jest uznanym muzykiem sesyjnym, ale dał się także niedawno poznać jako sprawny instrumentalista w nowym projekcie, o nazwie W.E.T., w którym śpiewa niezmordowany Jeff Scott Soto. Martensson bywa także i producentem, jak choćby i na tej płycie.
Album "Mercury's Down" to kolekcja melodyjnych piosenek, oprawionych rockowymi ramami. Właściwie niespecjalnie różniących się od tego co tworzyła grupa Pride Of Lions. Szybkie i chóralne refreny, zgrabnie mieszają się z emocjonalnymi balladami. To bardzo śpiewny album, efektownie wyprodukowany, choć paradoksalnie bardzo skromnie. Najważniejsze są tutaj melodie, barwne, ale i pełne napięć czy namiętności. To, co jest tego efektem, raczej nie zadowoli młodego odbiorcy, gdyż są to piosenki dla tradycyjnego i starszego słuchacza. Czyli takiego, z czasów późnych lat 70-tych i całych 80-tych, a więc z epoki, w której muzyka popularna ,przy okazji, jawiła się najpiękniejszymi kolorami i najsmakowitszymi aranżacjami. Pomału czuję znużenie, zachwalając niemal większość dzieł z wytwórni Frontiers, ale cóż ja na to poradzę, że jest to jeden z nielicznych labeli, ocalający ładne, melodyjno-rockowe granie od zapomnienia. "Mercury's Down" zawiera 12 piosenek, a płytę otwiera "This Is The Moment", który przy okazji jest singlem, do którego także nakręcono teledysk. Dostępny zresztą na tej płycie jako bonus multimedia. Jednak, znowu muszę się przyczepić, uważam, że każda z czterech następnych kompozycji, jest od niej o stokroć lepsza. Ale cóż, to nie ode mnie zależy promocja albumów ze stajni pana Serafino Perugino, który obowiązkowo produkuje większość albumów przez siebie wydawanych. Aż dziw bierze, że tym razem zadowolił się tylko rolą pomocnika, względem E.Martenssona. Wracając do muzyki z "Mercury's Down", na pewno nie jest to żadne arcydzieło, ale też nie jest to muzyka, za którą stawia się popiersia z brązu lub kaligrafuje nazwiska ich twórców, w najokazalszych księgach. Ta muzyka ma dawać radość i wzmacniać pozytywnie siłą energii. Ale przede wszystkim, czyż to nie piękne, że słuchając tychże piosenek, zaledwie od kilku dni, każdą z nich, znam na pamięć i nie ma mowy,  bym pozwolił sobie którąkolwiek z nich wyszarpnąć.

Andrzej Masłowski

RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!! - www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00 

nawiedzonestudio.boo.pl



środa, 24 sierpnia 2011

Dzisiejsza slabość polskiego futbolu a dawnego potęga



Może dlatego, że jako dziewięciolatek, miałem frajdę z przeżywania kapitalnych występów Polaków na Mistrzostwach Piłkarskich w Niemczech, w 1974 r (dawne RFN), gdzie grali tak kapitalnie, że wielu światowych ekspertów widziało w nas mistrzów świata, pokochałem tę dyscyplinę bez reszty. Jako jedyną, tak na marginesie. Zresztą, byliśmy wtedy najlepsi!!! Nasi grali jak w transie i byli w stanie wygrać ze wszystkimi. Porażka 0:1 z RFN, była absolutnym nieporozumieniem i fuksem dla Germanów. Wiadomo, fatalne wówczas warunki na boisku, choć równe dla wszystkich, sprzyjały na plus gospodarzom. Gdyby Niemiaszki zagrały w takich warunkach mecz u nas (oczywiście wówczas) , to dostaliby lanie, zarówno sportowe jak i za całą wspólną historię. Nieudane mistrzostwa w Argentynie, w 1978 r., były dla nas porażką, bowiem zajęliśmy na nich, już nie pamiętam, miejsce pomiędzy 5 a 8-mym. Boże, jak ja bym chciał, aby nasza Orla Kadra odnosiła dzisiaj tylko takie porażki! Ale już następny Mundial w Hiszpanii (1982), i ponownie byliśmy trzecią drużyną świata. Fakt, nie graliśmy za Antoniego Piechniczka już tak dobrze i tak ślicznie, jak za Kazimierza Górskiego, ale kto się dzisiaj nad tym zastanawia. Byliśmy trzecią drużyną Świata i już! Może dlatego, że jako młodzieniec, miałem rozkosz w podziwianiu wielkości polskiej piłki, dzisiaj nie mogę się pogodzić, z tym co widzę. A od ponad ćwierć wieku Polska nie osiągnęła niczego. No, może poza miłym srebrnym medalem na Olimpiadzie w Barcelonie, 20 lat temu i kilkunastoma fajnymi meczami w rozgrywkach pucharowych. Chyba, że dla kogoś, sukcesem jest zakwalifikowanie się do mistrzostw Świata czy Europy. W takim układzie faktycznie, możemy nosa zadzierać przed Albanią, Kazachstanem, Azerbejdżanem czy Kirgistanem, bo ci jeszcze nie byli na żadnej takiej ważnej imprezie. Ale i na nich wkrótce przyjdzie czas. Ze smutkiem jednak spoglądam, na potyczki naszych, na przykład z takimi Finami, Szwajcarami czy Amerykanami , którym w tamtych czasach bez problemu, tyłki przetrzepywaliśmy. Dzisiaj, na widok Finów, nasze Orły mają pełne gacie strachu. A remis przyjmowany jest z ulgą. To samo tyczy takiej Austrii, Cypru, Grecji i jeszcze wielu innych państw, których aż boję się ze wstydu wymieniać. A co do piłki klubowej, to żałość mnie ogarnia, gdy widzę, z jakim trudem walczymy z klubami litewskimi, łotewskimi, armeńskimi, itp.... Natomiast, byle przeciętniak wkroczy do akcji ze środka tabeli ligi belgijskiej, austriackiej czy szwedzkiej, to schodzimy z boiska z czołem skulonym do trawy. I nie mówmy o pieniądzach, a raczej o mentalności. Wiele klubów w Europie kupuje również przeciętniaków i słabiaków, z piątego sortu Brazylii, Nigerii, Peru czy Panamy. Ale tamci grają u nich jakoś w miarę nieźle. A u nas, zdychają na boisku, jak my, Polacy. Czyli, tak samo szybko dostają zadyszkę i umierają, już po kwadransie biegania po boisku. Proszę, oto we wczorajszym meczu Wisły z Apoelem, jak było? No przecież, w Apoelu gra ledwie kilku Cypryjczyków, reszta to jacyś post-Jugosłowianie, i tym podobni. W Wiśle są także genetycznie sprawniejsi murzyni (o pardon, afro-amerykanie, jak to się dziś debilnie zwie, w tym pochrzanionym świecie), a padają jak polskie muszki. Za to na Cyprze, słowiańskie dusze popierdzielają w tempie murzyńskiego organizmu. Wiem, wiem, powie mi jeden z drugim, że to kwestia szkoleń i prac kondycyjnych. Wiem o tym. Choć uważam, że nie tylko to decyduje. A przede wszystkim decyduje to, co w głowie. Psychika i mentalność !!!.  Uważam, że nad tym w Polsce trzeba głównie popracować, bo według mnie, w tym leży klucz do sukcesu. Więcej wiary, zaciętości, sportowej złości, itd..., najkrócej mówiąc, na boisko trzeba wyjść z nienawiścią do przeciwnika. Ale nie taką, by się pozabijać, lecz z taką, by go chcieć sportowo upodlić. I to czynią w większości sztaby szkoleniowe na całym świecie. A my się z piłeczką i przeciwnikami pieścimy tak, jak ja ze swoimi winylkami i kompakcikami. Przypomina mi się scena z filmu "Wielki Szu", kiedy to Szu daje w prezencie "panience" (Joli) ,kluczyki do wygranego chwilę wcześniej w karty, sportowego wozu, i mówi: "pędź tak, jakby cię wszyscy chcieli zabić!", na co Ona rzuca zapytanie: "jak to, to ty także?" , a Szu na to: "no, może mniej niż inni".


Andrzej Masłowski

RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!! - www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00 

nawiedzonestudio.boo.pl

Szanowna Wisło Kraków - Liga Mistrzów Nie Dla Słabiaków !!!



Koszmarny mecz w wykonaniu Wisły Kraków. Tak najkrócej można zrecenzować ,to co wszyscy widzieliśmy. Byłem załamany i zawstydzony, kiedy patrzyłem na Wiślaków. Oni po prostu nie istnieli. Zostali zmiażdżeni od samego początku, i dopiero po utracie drugiej bramki ,Apoel nieco spuścił z tonu, co przypadkowo Wisła wykorzystała, zdobywając bramkę. Z przebiegu całego meczu zupełnie nie zasłużoną. A jeśli ktoś powie, że zasłużoną, to Cypryjczycy powinni zdobyć ich z dziesięć !!!  Już przed tygodniem było widać, że Apoel jest klasową drużyną, o wiele lepszą od Wisły, i tylko cud spowodował, że Krakowianie tamten mecz wygrali. Dzisiaj piłkarze z Nikozji pokazali Wiśle ich miejsce w szeregu, pokonując piłkarzy spod Wawelu, najdelikatniej jak się tylko dało (3:1).  Przy okazji fundując sobie horror do niemal samego końca meczu. Sercem byłem za naszymi, lecz gdyby awansowali do Ligi Mistrzów, to byłaby to totalna niesprawiedliwość. Wiem, że na świecie rzadko zwycięża sprawiedliwość, ale dzisiaj na szczęście tak się stało. Piłkarze z Krakowa pokazali jedno, że do najwyższego poziomu europejskiego jest im wciąż daleko. Ogromnie daleko. Może na Ligę Europejską wystarczy taka gra, aby wyjść z grupy, choć i w to wątpię. Przykro było patrzeć, jak nieźli, ale wcale przecież nie rewelacyjni, piłkarze z malutkiego Cypru, kładli na łopatki Krakowian. Wiem, że dzisiaj w cypryjskich klubach grają obcokrajowcy, ale w naszych przecież także, to co wiecznie staje na przeszkodzie temu, by chociaż raz coś wygrać?. Czy my zawsze musimy być gorsi? No do cholery!!! Jakieś fatum?  Dla przykładu, gdy Polska reprezentacja ma zagrać z Anglią, to akurat Anglicy są w kapitalnej formie. Za to , gdy nie przypada nam Anglia w grupie, to nawet taka beznadziejna Irlandia Północna potrafi im tyłki przetrzepać. I to w czasach, gdy z Irlandią Północną potrafiliśmy sobie wygrać spacerując. Było tak, sprawdźcie.  Było tak zresztą w ogóle wielokrotnie. Zawsze jak jest jakiś decydujący mecz, ostatni, ten najważniejszy, to nogi mamy związane. Kiedyś myślałem, że to leży w polskiej naturze, ale nie!!! , okazuje się, że to problem polskiej mentalności, która to mentalność niczym choroba, dotyka także "naszych" obcokrajowców. Niedługo wszyscy będą nam dupska łoić. Cypr, do niedawna, był egzotyką w futbolu. Znana była tylko Omonia Nikozja, która tylko przegrywała. Zresztą tak jak my. A na Cypr tylko jeżdżono, aby sobie pograć amatorsko w piłkę, bowiem tam kończyło się z reguły kariery sportowe. Tak więc, tamte kluby zatrudniały emerytów piłkarzy, którzy za lepsze pieniądze niż w Polsce , Bułgarii czy w Czechach, grali tylko dla polepszenia kondycji własnych kont bankowych. Dzisiaj na Cyprze jest już kilka klasowych drużyn, dla których Wisła, Legia czy Śląsk, stanowią tylko preludium przed wejściem do elitarnych europejskich rozgrywek.

Andrzej Masłowski

RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!! - www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00 

nawiedzonestudio.boo.pl

wtorek, 23 sierpnia 2011

Czy Apoel zatopi się w Wiślanym wirze ?



Dzisiaj ważny mecz. Dla polskiego futbolu chyba najważniejszy w XXI wieku. Tydzień temu napisałem, że nie wierzę w awans Wisły, to jednak mimo wszystko mam nadzieję. Naiwność, to cecha, która mnie w życiu nie opuszcza. A może to nie naiwność, tylko wiara. Nawet jeśli sobie pomarudzę, to wciąż wierzę. Umysł podpowiada "nie", ale serce walczy, by stało się "tak". Liczę, że Wiślacy dadzą dzisiaj z siebie 110 procent! , i że polski klub trafi do grona najlepszych po kilkunastu latach. Bo kiedy jak nie teraz. Dawno nie byliśmy już tak blisko. Wystarczy jakikolwiek remis, albo nawet porażka jednobramkowa, pod warunkiem, że Wiślacy strzelą choć jednego gola. I będzie pięknie. Zobaczymy. Chciałbym za kilka godzin, w tym samym miejscu, napisać hurrraaaa!!! To tylko taka drobnostka, a ile szczęścia da naszym kibicom. Zatem, droga Wisełko, trzymam za Ciebie kciuki. A także za zdrowie Maora Meliksona, którego występ na Cyprze, stoi wciąż pod znakiem zapytania.

Andrzej Masłowski

RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!! - www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00 

nawiedzonestudio.boo.pl

Muzyka z limitowanych edycji już tylko dla bogaczy

Przemysł muzyczny już dawno temu zdał sobie sprawę , że w czasach piractwa sieciowego, daleko nie ujedzie. Przestał zatem walczyć o niereformowalne młode pokolenie, dla którego kupowanie muzyki na jakichkolwiek nośnikach, jest śmiechu warte. Szefowie koncernów płytowych, sprzedając coraz mniej nowej muzyki na płytach CD, i na winylach zresztą także (pomimo rosnącej wciąż sprzedaży LP),, postawili na klienta z zasobnym portfelem. Może to być osobnik młody w rzeczy samej, ale wiadomo, że cała sprawa rozbijać się ma o wychowanków ze złotych czasów dla przemysłu fonograficznego. Najkrócej mówiąc, chodzi o ludzi od 35 roku życia wzwyż. Czyli o pokolenie gadżeciarzy. O zbieraczy, kolekcjonerów, itd... Jako,  że dzisiejszych młodziaków interesuje tylko fizyczny pieniądz, a z uciech życia jedynie podróże, ładne auto w garażu , bądź luksusowo wyposażony domek z ogrodem, w jakiejś najeksluzywniejszej dzielnicy, wyeliminowano takowe umysły z istniejącego jeszcze kolekcjonerstwa. Dlatego w ostatnich kilku latach namnożyło się mnóstwo niesamowitych płytowych wydawnictw. Jednak to, co do tej pory ledwie kusiło i lekko nadwyrężało zbolały budżet przeciętnego fana i kolekcjonera, to teraz doprowadza każdego z nich do wręcz obłędu i czystego szaleństwa. Firmy tylko poprzez sprzedawanie sprawdzonych tytułów, w formach artystycznego przekraczania dobrego smaku, wyciskają szaleńcze pieniądze. O ile do niedawna, edycja limitowana jakiejkolwiek płyty, zawierała skromny dodatkowy dysk i ewentualnie ładniejszą szatę graficzną, a do tego kosztowała zaledwie sto procent drożej od wydania standardowego, o tyle dzisiaj taka edycja jest już tylko skromnym i ubogiej klasy limitem. Zaczęła się era boksów, wielkich pudeł, a czasem i skrzyń, w których napakowana ilość gadżetów, przerasta swoimi rozmiarami umysł odbiorcy. Okazuje się, że z jednej wybitnej płyty w historii muzyki, tworzy się wydawnictwa z dziesiątkami dodatków, o przy okazji wielkich cenach. Tak naprawdę, nie są to już wydawnictwa dla biednych i autentycznych fanów muzyki, a dla bogatych snobów, dla których często ta muzyka nie jest wcale dużo warta i emocjonalnie potrzebna. Jednak stać ich, mogą sobie to kupić, przez co biorą górę nad tymi w większości najbardziej oddanymi, do których i ja także się zaliczam. Przykłady? Bardzo proszę, oto jeden z nich. Nigdy nie ukrywałem swojej fascynacji Floydami, a także setki razy podkreślałem swoje uwielbienie dla albumu mojego życia, jakim jest "Dark Side Of The Moon" (1973). Bowiem to on otworzył mi oczy na wielką muzykę. To, że mam tę płytę na kilku kompaktach czy winylach, nie powinno nikogo dziwić, wspominałem o tym już niejednokrotnie. Firma EMI po raz kolejny zremasterowała dzieła Pink Floyd i właśnie od września ma zamiar sprzedawać je ponownie, oczywiście w nowych formach. Jako CD, jako LP, a także jako boksy. Każda płyta Pink Floyd będzie wydana jako ekskluzywny boks. A każdy z nich będzie zawierać poza podstawowym albumem, mnóstwo dodatków, zarówno na CD, DVD, a także efektowne gadżeciarskie świecidełka. Każdy z boksów, poświęconych konkretnemu tytułowi, będzie kosztować ponad czterysta złotych. Łatwo policzyć, ile by trza forsy, by kupić sobie wszystkie z nich. Kilka tysięcy złotych !!!. Oczywiście, firma litując się nad swoimi fanami, nie wyda tego wszystkiego na raz, a rozłoży na kilka miesięcy. A zatem, jesteś prawdziwym fanem Pink Floyd, kup to wszystko, bo jeśli tego nie zrobisz , to co to z ciebie za fan - powie za chwilę do Ciebie jeden czy drugi. To nieważne, że na Floydach się życie nie kończy, i że chcielibyśmy kupować w tym czasie jeszcze najzwyczajniej w świecie inne nowości, inne reedycje, chodzić na koncerty, itd... Zaczyna się robić mało sympatycznie. Uświadomiłem sobie, że przy moich dochodach, nie stać mnie na kupienie miesięcznie, choćby tylko jednego takiego boksu, bo musiałbym zrezygnować ze wszystkich innych płyt tego świata, po to, aby tylko kupić sobie na półkę pierwszego z nich, czyli "Dark Side Of The Moon". Czyli co ze mnie za fan, skoro  nie kupię sobie swojej płyty życia w tak ekskluzywnej formie. A jakiś businessman lub poseł, którego miesięczne dochody wynoszą tyle co wartość samochodu mojej żony, kupi sobie każdą taką Floydowską zabawkę i nie zauważy nawet ubytku w portfelu. Ktoś powie, czym ty się przejmujesz? A właśnie, że się przejmuję!!! Bo całe życie zbieram płyty, całe życie poświęciłem  muzyce, a teraz wytwórnie kpią sobie ze mnie, poniżając do roli zbieracza złomu, w tej całej zabawie. Dzisiaj dowiedziałem się o ekskluzywnej edycji albumu "Achtung Baby", grupy U2, która ma trafić  na rynek pod koniec października tego roku. Najbardziej piękna edycja tejże płyty (mojej zresztą ulubionej, jeśli chodzi o U2) , będzie kosztować , uwaga! - prawie 1,5 tysiąca złotych. To są jakieś jaja!. Wiem, będzie tam kilka CD, kilka DVD, i milion różnych papierków, pierdół i błyskotek. Rzecz do nabycia tylko dla tych, dla których muzyka kończy się na U2 i niczego innego już (tacy maniacy jednego zespołu) nie kupią przez cały rok. Sprawa robi się bardzo serio, ponieważ zaczyna to coraz częściej dotyczyć niemal każdej reedycji ważnej płyty w historii muzyki, a także coraz większej ilości nowych dzieł. Rozpoczęła się gra, a raczej wojna, nie o fanów muzyki, a tylko o ludzi z przeładowanymi portfelami. W tej całej zabawie, która do niedawna była piękna, tworzy się dehumanizacja. Kiedyś, jak ktoś kupił limitowaną edycję płyty, to wiadomo było, że się poświęcił i zamiast 50 zł, wydał 100, bo zależało mu na kilku extra kawałkach i digipackowym wydaniu. Dzisiaj wytwórnie olewają takich biedaczków. Robi się dla nich te ich ubogie limity, ale przede wszystkim trzaska się super wypasy, i to nie dla nich, a dla burżujów, dla których muzyka z rzadka ma właściwe znaczenie.  I choć świat zawsze był okrutny, szczególnie dla biedoty, to zapytuję, co na to sami artyści? No chyba, że oddając im nasze serca, nie zauważamy, że i oni są także częścią tej gry.



Andrzej Masłowski

RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!! - www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00 

nawiedzonestudio.boo.pl

poniedziałek, 22 sierpnia 2011

Pożeracze dobrej energii

Nastało prawdziwe piękne lato. Szkoda, że dopiero pod sam koniec wakacji. Znam kilku ludzi, którzy (dopiero) właśnie wyjechali, bądź za chwilę wyjadą, w poszukiwaniu wakacyjnych przygód. I to oni w tym roku wygrali los na wakacyjnej loterii. Gratuluję i zazdroszczę. Człowiek już po króciutkim urlopiku i jedynym zresztą możliwym, z zazdrością patrzy na nadmiar ciepłego powietrza i kuszącej morskiej wody. Aaaa, niech mają inni trochę szczęścia, a co! Uciekłbym z tego Poznania, chociaż wiem, że już się nie da. Ale wakacje można odczuć także i źle, jak np. w wieczornym radio. Tak jak wczoraj, gdzie prawie nikt niczego nie napisał. Puste forum, pusto w sms/ach, pusto w radiowym budynku, a i na parkingu ledwie kilka aut. Człowiek odnosi wrażenie, że gra do pustej sali. A nie ma nic gorszego dla prowadzącego audycję. Tym bardziej, że do radia jechałem w przekonaniu dobrze spełnionego obowiązku. W mojej muzycznej torbie wiozłem same skarby. A skończyło się na dwóch miłych sms/ach, dwóch mailach pochwalnych, a także jednym telefonie - stacjonarnym!!! A tego to już dawno nie było. Ale byli także i trzej narzekacze. A to, że to oni nie lubią starego rocka, no i że tego było w ogóle za dużo, itd... No cóż, bywa i tak. Poziom niezadowolenia i niedogodzenia rośnie w narodzie, dlaczego w sumie ja miałbym pozostać sam na uszczęśliwiającym cały świat okręcie. Zawsze trafia się raz na rok taka audycja, która mogłaby się nie odbyć. Wczoraj właśnie taka była. Z piękną muzyką, ale nie z niezadowolonym audytorium. Dobrze, że ja nie jestem obrażalski i każdej niedzieli jadę z misją uszczęśliwiania niezadowolonych, z własnymi płytami i z pieniędzmi na powrotną drogą taksówkę, za którą nikt mi nigdy nie zwraca. Bo nie o to chodzi. I nie narzekam. Bo ogólnie warto. Nawet jeśli znajdzie się jeden zadowolony spośród dziesięciu cierpiących. Warto! I nawet, jeśli tak jak wczoraj, poczuję gorycz porażki jeszcze nie raz, to i tak zapakuję na kolejną niedzielę pakiet najlepszej muzyki, jaką tylko mam. Bo już taki jestem. A wiecznych malkontentów pozdrawiam serdecznie, bo to także jest pewna sztuka i misja. Trzeba być nieźle zdeterminowanym, aby systematycznie przelewać swoje wieczne fochy na zadowolonego, i mocno wierzyć we własne zwycięstwo. Pół roku temu poprosiłem jednego Słuchacza, by dał spokój sobie i mnie. Od tego czasu nastała cisza. On i ja, nie męczymy się już sobą wzajemnie. W sumie, przez te moje 17 lat radiowania, trzy razy zasugerowałem pewnym "sympatycznym", by sobie odpuścili "Nawiedzone...". I słuch po nich zaginął. I dobrze, bo ja Wampirom wysysającym dobrą energię, mówię nie.

Andrzej Masłowski

RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!! - www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00 

nawiedzonestudio.boo.pl

niedziela, 21 sierpnia 2011

RAMSES - "La Leyla" - (1976) -

Jak zapewne zauważyliście, ostatnio nie ma niedzieli z "Nawiedzonym Studio", abyśmy nie posłuchali muzyki z jakiegoś winyla. Czasem i z dwóch czy nawet z trzech. Lato to wspaniały czas na zajrzenie do zapomnianej płytoteki. Z nieukrywaną przyjemnością, każdego tygodnia przeglądam swoją skarbnicę, by wyłowić coś wyjątkowego. W tym tygodniu wpadła mi do głowy nazwa zapomnianego zachodnio-niemieckiego zespołu Ramses. Nigdy wcześniej go nie prezentowałem w programie. Programie, który prowadzę już bite 17 lat. Bo właśnie teraz, w sierpniu, "Nawiedzone..." ukończyło 17 lat.  Zatem za rok (jak Bozia da) osiągnie pełnoletniość.
Grupy Ramses do dzisiaj nie zdobyłem na płycie kompaktowej, choć wszystkie jej trzy klasyczne albumy, ukazaly się na CD, a nawet jedynka z dwójką na jednym dysku. A że też wcześniej specjalnie nie przyszło mi to do głowy, tak więc zamiast czystego dźwięku, dzisiaj wieczorem zapuścimy sobie grupę Ramses z trzeszczącej płyty. Co tam trzeszczącej , wręcz zrytej niemiłosiernie. Na swoje usprawiedliwienie dodam, iż nabyte egzemplarze winylowe (jedynka i dwójka także) przed wieloma laty, zdobyłem od człowieka, dla którego dbałość o płyty, było tematem obcym. Tyle gwoli wprowadzenia.



RAMSES - "La Leyla" - (1976 SKY) -

Grupa Ramses grała muzykę typową dla okresu lat 70-tych, jeśli chodzi o rocka z aspiracjami symfoniczno-artystycznymi. Powstali w niemieckim Hannover, pod koniec 1972 roku. Muzycy nagrali trzy płyty w latach 1976-1981, z których pierwsza "La Leyla" jest dziełem bezapelacyjnie najpiękniejszym. Dodam jeszcze, że w latach ostatnich grupa ponoć się reaktywowała, jednak nie znam ewentualnych owoców nowego wcielenia Ramses. Skoncentrujmy się jednak na płycie "La Leyla". Grupę tworzyło pięciu muzyków (śpiew, gitara, bas, instrumenty klawiszowe, perkusja), którzy nawiązywali (umiejętnie zresztą) do swoich niemieckich przedstawicieli rocka progresywnego, jak: Grobschnitt, psychodeliczny Mythos, czy wręcz baśniowy Epidaurus. Jednak swoją kosmicznością najbliżej byli także niemieckich kolegów z Eloy oraz rewelacyjnemu wczesnemu wcieleniu grupy Jane. Także notabene grupy niemieckiej. Do tego nie brakowało w ich muzyce zapożyczeń ze sceny brytyjskiej (a może i nawet były to elementy główne?) , od choćby z wczesnych Deep Purple, niektórych motywów od Uriah Heep , czy wreszcie psychodelicznych Pink Floyd. Producentami debiutanckiego "La Leyla", nagranego w całości już w roku 1975, byli Klaus Hess - gitarzysta grupy Jane, a także niezmordowany w tamtym czasie gigant Conny Plank, który posiadał własne studio nagraniowe, goszcząc w nim niemal całą śmietankę niemieckiego rocka z tamtych lat (i nie tylko!). Plank, przy okazji był także wytrawnym inżynierem dźwięku, o czym można przekonać się również dzięki tej płycie. Album zawierał 6 kompozycji, z podziałem po trzy na stronie. Były to utwory trwające po 5-8 minut, choć ich symfoniczny rozmach oraz jednolity klimat, plotły suitową formę. Muzycy z Ramses wykonywali swą muzykę z niezwykłą lekkością. Nie było tutaj żadnych rzeczy niepotrzebnych, żadnych dłużyzn. Wszystko logicznie wypływało z poprzedniego i swobodnie przechodziło w następne. Choć każdy z utworów miał swój początek i koniec, co oznacza, że nie były one ze sobą połączone. A jednak to nie przeszkadzało. Słuchacz bowiem i tak odnosił wrażenie, że słucha jednej nierozerwalnej opowieści. Delikatny śpiew Herberta Natho idealnie komponował się z przestrzennymi organami, które do złudzenia kojarzyły się z brzmieniem wczesnych Eloy, w których grał Manfred Wieczorke. Z kolei w tych mocniejszych akordach organowych, bliskie to było brzmieniu Wernera Nadolny'ego z wczesnych Jane. Należy także zwrócić uwagę na subtelną i delikatną grę gitarzysty Norberta Langhorsta. Muzyk wręcz dwoił się i troił w pięknych i niekończących się partiach gitarowych, pomimo iż jego instrument był, albo tak delikatnie nagłośniony, albo wręcz celowo schowany za mocnymi akordami organów, z kolei których moc miała podkreślać baśniowość i kosmiczność dzieła. Trudno wyróżnić jedną czy drugą kompozycję. Wszystkich sześciu słucha się wspaniale jako jednego zwartego dzieła. Pozwolę sobie tylko na jeden wtręt, otóż jestem przekonany, że Mariusz Duda z rodzimego Riverside, musiał nasłuchać się sposobu śpiewu Natho, w pierwszym utworze "War" ,drugiej strony albumu. A jeśli nie, to znaczy, że duchy nas nie opuszczają.
P.S. Drugi album "Eternity Rise" ukazał się  w 1978 roku, a trzeci "Light Fantastic" w roku 1981. Wszystkie wydała malutka wytwórnia Sky, która łącznie wypuściła zaledwie nieco ponad 100 tytułów, i to mało znanych artystów - głównie niemieckich, choć wśród nich bywali także i dobrze nam znani: Faithful Breath, Mythos, Jane (kiepska płyta "Beautiful Lady"), Bullfrog czy Cluster.

Andrzej Masłowski

RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!! - www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00 

nawiedzonestudio.boo.pl

piątek, 19 sierpnia 2011

Jak miło być świrem



Tydzień temu wybraliśmy się z moją Mundi do mojej szwagierki (czyli siostry mojej żonci) i jej męża - czyli w sumie też szwagra. Zostaliśmy zaproszeni na kolację (naprawdę niezłą!), przysłowiową wódkę (czytaj: szkocką whisky - nie mogło być inaczej!) i na popychanie pierdół. O ile ten zestaw sam w sobie jest atrakcyjny, o tyle mnie najbardziej interesowało przejrzenie szwagrowskiej kolekcji płyt, która to w ostatnim czasie, rozszerzyła się do pokaźnych rozmiarów. Choć o wyprzedzeniu mnie, dodam nieskromnie, nie ma mowy, choćby nie wiem co. Szwagier ma kręćka na punkcie starego rocka, i poza nielicznymi wyjątkami, trudno znaleźć w jego kolekcji płyty, wydane po 1979 roku. Szanuję to, aczkolwiek nie pojmuję, jak można zakończyć fascynacje muzyką na jakimś okresie i ślepo nie zauważać piękna w późniejszych muzycznych kartach historii.  Mam na ten temat wyrobione zdanie, ale nie czas dzisiaj, by je wygłaszać. Może przy innej okazji. Tym bardziej, że nie to jest najważniejsze w tym tekście. Moja największa fascynacja epoką 67-79 jawiła się tak do końca lat 90-tych. W tym czasie kupiłem mnóstwo płyt z rockiem progresywnym, psychodelią, hard rockiem, beatem, folk-rockiem i wieloma innymi gatunkami. Zrealizowałem praktycznie wszystkie swoje marzenia, a i odkryłem lawinę wspaniałych wykonawców i zespołów. Szafy pulchniały z dnia na dzień, a moja żonka obserwując to, ze strachem w oczach, pewnego dnia zapytała, czy nie przewiduję likwidacji odzieży z moich szaf. Cóż, jakoś sobie jeszcze do dzisiaj z tym radzę, chociaż w pokoju rządzą już tylko niepodzielnie kompakty i winyle. Z moim szwagrem zaczyna być podobnie. O czym przekonałem się, gdy za jego pozwoleniem, próbowałem przebrnąć przez jego wspaniałe zbiory, znajdujące się w szafach w dwóch pokojach.. Niestety, sztuka ta mi się do końca nie udała. Obejrzenie ładnych wydań, limitowanych edycji, to godzinne medytacjo-celebracje, a szwagierka w pewnym momencie zaprotestowała, oznajmiając, że pogadajmy sobie i pośmiejmy się, zamiast gadać o nudnych płytach i nie daj Boże, jeszcze ich głośno słuchać. No cóż, przyszło zatem odłożyć nasze zabawki do szaf, choć mnie i tak stale głowa biegała na lewo i prawo, nie mogąc oderwać oczu od wielu okładek i ich grzbietów. Wcześniej jednak doszło do ciekawego zdarzenia, otóż przeglądając dyskografię Ten Years After, a konkretnie inne ich wydania od moich, zauważyłem, że szwagier posiada dwie identyczne wersje albumu "Watt". W tym jeden jeszcze oryginalnie zafoliowany. Szwagier się uśmiechnął, widząc moją minę, i dodał z wyprzedzeniem ewentualnej mojej reakcji: "bo wiesz, ja kocham tę płytę i muszę mieć dwie, bo co będzie, gdy ta słuchana mi się uszkodzi?". Poczułem bratnią duszę i gdzieś tam w środku, uśmiechnąłem się, ale szwagrowi odpowiedziałem z grobową miną, że go rozumiem. Biedak zapewne pomyślał, że mam go za idiotę. To co w takim układzie mam myśleć o sobie, że już o zdanie na mój temat innych pytać nie będę. Odpowiedź znam. W iluż to przypadkach najchętniej wykupiłbym cały nakład swoich ulubionych płyt, aż strach pomyśleć. Chciałbym, aby moi ulubieni wykonawcy sprzedawali swoje arcydzieła w największych nakładach. A przy okazji sam chciałbym posiadać w swoich zbiorach po kilka sztuk ulubionych tytułów, bo to żaden wstyd - a raczej zaszczyt!!! Nawet, jeśli spośród dziesięciu egzemplarzy jednego tytułu, mamy dwa identyczne. Zawsze jest jedna szczególna wersja najczęściej słuchana i użytkowana, dlatego posiadać drugą identyczną jest jak najbardziej na miejscu. W przeciwnym razie właśnie ta najbardziej użytkowana będzie jako jedyna zniszczona, a każdy fan płyt, chce mieć swoje skarby w stanach idealnie pięknych. I nie po to piszę te wywody, aby się samemu przechwalać, czy tam wystawiać na pośmiewisko, a raczej po to, by podobnie myślący nie kryli się po szafach ze wstydu, tylko z głową uniesioną ku górze, poczuli wyższość nad niezbieraczami, niepasjonatami i smutno wegetującymi, na polu szarej i codziennej prozy życia. Jaki z tego wniosek, nie wstydźmy się wszelkiego rodzaju świrnięć i psychiczno-pozytywnych zawirowań. Posłużyłem się co prawda moim szwagrem, znajdując w nim lustrzane odbicie podejścia do kolekcjonerstwa. Choć jako ludzie jesteśmy kompletnie różni. A z ze swoim gustem nie zamieniłbym się z nim na pewno. Zresztą z nikim bym tego nie zrobił.Na swoje usprawiedliwienie dodam, iż ponad 90 procent płyt posiadam po jednym egzemplarzu z tytułu, jednak nie wstydzę się mieć czasem po trzy, pięć czy siedem różnych wydań z jednego tytułu. Są to najczęściej Floydy, Marilliony, Camele, Purple, Sabbathy, Yesy, ale nie tylko! Mając np. sentyment (lata dzieciństwa) do pewnej płyty Karela Gotta, posiadam jego trzy egzemplarze na winylu. Przykładów mógłbym mnożyć. Zapewne w oczach wielu śmiertelników przegrałem swoje życie, ja jednak uważam zupełnie na odwrót.



Andrzej Masłowski

RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!! - www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00 

nawiedzonestudio.boo.pl

Praktycznie już po przygodach w europejskich pucharach (Wisła, Legia, Śląsk - bye! bye!)

Nie musiałem umawiać się na wizytę do wróżki, by przewidzieć losy piłkarskich słabeuszy z "t-mobile ekstraklasy". Na tym blogu prorokowałem szybkie odpadnięcie z pucharów, tychże dzielnych piłkokopaczy. Lech Poznań zawalił sprawę, swoją fatalną postawą, pod koniec rundy wiosennej, zakopując do piachu udział w europejskich pucharach, na przynajmniej rok. Teraz dostali kopa i pokazują wysoką formę, stając na czele tabeli.  Ale teraz to żadna łaska - za późno! Oby utrzymali taki stan rzeczy do końca rundy wiosennej, czyli do 2012 roku. Tylko szkoda, bo Lech jako jedyny, mógłby godnie powalczyć z co lepszymi w Europie. Jagiellonia jako pierwsza, od razu w pierwszej swojej konfrontacji, dała się ograć, tak, że wstyd. Pozostali dzielni : Wisła, Legia i Śląsk, dali z siebie co mogli, do wczoraj i dziś.  I na tym koniec przygody pucharowej nastaje. Co prawda dzielna Wisła spisała się najlepiej, pokonując u siebie cypryjski Apoel 1:0. Jednak wynik nie odzwierciedla faktycznego stanu rzeczy na boisku, podczas środowego wieczoru. Piłkarze z maluśkiego Cypru dominowali, i tylko cud sprawił, że nie wbili Wiślakom trzech lub czterech goli. Jednak co się odwlecze.... Choć sercem będę za drużyną spod Wawela, to na ten moment jestem przekonany, iż Cypryjczycy przetrzepią sromotnie tyłki Krakowianom u siebie. Prorokuję ze trzy/cztery do zera. No, może do jednego. Niech będzie. Liga Mistrzów jeszcze nie tym razem. I tutaj tyłek do kopniaka nadstawiam, gdyż bardzo chciałbym się mylić! Co do Legii, to sprawa jest oczywista. Remis 2:2 ze Spartakiem Moskwa w Warszawie, to i tak absolutny sukces Legionistów. O ile przez pierwszą część, pierwszej połowy meczu, Legia zagrała całkiem nieźle, o tyle smutno było patrzeć na to, co działo się później. Braki kondycyjne i szkoleniowe, raziły oko niejednego konesera futbolu. Piłkarze z Łazienkowskiej człapali przez większość meczu po czworakach, z ledwością znajdując tchu, by nie paść na przysłowiowy pysk. Jakimś cudem, w ostatnich zaledwie kilku minutach, poderwali się do walki, dzięki czemu w pocie czoła, suma sumarum, donieśli cudotwórczy remis do końca. Na wyjeździe baty murowane, choć i jako Poznaniak, także im życzę sukcesu. Cuda się czasem zdarzają. O Śląsku Wrocław, napiszę już tylko z przyzwoitości. Także trzymałem za nich kciuki, i nawet wierzyłem w przejście Rapidu Bukareszt, ale Rumuni pokazali poziom, niedostępny na ten czas, dla Wrocławian. Piękna bramka z wolnego Sebastiana Mili, cieszyła oczy i serce Polaka, jednak to, co działo się później, można nazwać kopaniem leżącego. Choć uczciwie trzeba przyznać, że Śląsk grał ambitnie, a także momentami nawet dobrze, ale w większości niestety nieporadnie i słabo. Sporo chaosu i niecelnych podań, to raziło najmocniej. To co często wystarcza na poziom "krajówki", niestety na boiskach europejskich, nie ma żadnych szans. Dla Legii i Śląska, także zabraknie miejsca, w tym przypadku, na Ligę Europejską. Reasumując, cóż, tak krawiec kraje, na ile mu materiału staje. Ot, wyraźnie zabrakło go naszym, na dalszą futbolową przygodę.

Andrzej Masłowski

RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!! - www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00 

nawiedzonestudio.boo.pl

środa, 17 sierpnia 2011

WHITESNAKE - "Live At Donington 1990" - (2011) -

 WHITESNAKE - "Live At Donington 1990" - (CYNJAS LLC / Frontiers) -



I oto kolejny przykład wydawnictwa płytowego, które musiało, z jakiś tam powodów, przeleżeć w szufladzie 21 lat, aby zostać w końcu wydanym, dla pokolenia, które przecież w większości nie kupuje płyt.
Ten 2-płytowy zestaw (w limitowanej edycji także z dodatkowym DVD, w digipacku, z zapisem całego koncertu !!!), zawiera historyczny koncert z Donington Park, zagrany w ramach metalowego cyklu festiwali  "Monsters Of Rock". Przedstawienie to odbyło się 18 sierpnia 1990 roku. Gwiazdą główną byli Whitesnake, choć przed nimi zagrali nie byle jacy przecież: Aerosmith, Poison, Quireboys oraz Thunder.
David Coverdale i jego kompania promowali wówczas, wydany rok wcześniej, album "Slip Of The Tongue", który był niezłym kontynuatorem bestsellerowego i tak zwanego beztytułowego albumu "Whitesnake" (1987). Grupa zagrała w silnym składzie, obok śpiewającego Coverdale'a, w składzie znaleźli się: wirtuoz gitary Steve Vai, a także wcale nie gorszy inny sześciostrunowiec Adrian Vandenberg, z kolei na basie zagrał doświadczony Rudy Sarzo (znany wcześniej z Quiet Riot, a także z zespołu Ozzy'ego Osbourne'a), a na perkusji Tommy Aldridge, mający za sobą nie mniejsze doswiadczenie, grał przecież w przeszłości także z Ozzy'ym, ale i Patem Traversem czy Gary Moore'em. Tak więc, personalnie była to swoista Liga Mistrzów. Składu dopełniał jeszcze wynajęty na koncerty klawiszowiec Rick Seratte.
Grupa była na fali, a zobaczenie Whitesnake na żywo, było marzeniem niemal każdego pasjonata rocka czy metalu. A do tego, cała ta Coverdale'owska machina, była znakomicie naoliwiona. Co prawda, zespół nie był w stanie odegrać swoich utworów, w idealnym kształcie jak na studyjnych płytach, ale i te niedoskonałości wychodziły muzykom porywająco dobrze. No i autentycznie. Co przecież jest najistotniejsze, gdyż na tym w ogóle opiera się idea rocka.
Koncert rozpoczynał brzmiący zeppelinowsko "Slip Of The Tongue", a kończył także spadkobierca zeppelinowskich tradycji "Still Of The Night". Poza nielicznymi wtrętami starszych kompozycji, jak: "Slide It In" , "Fool For Your Loving", "Crying In The Rain" czy "Here I Go Again", całość koncertu zdominowały kompozycje z ostatnich (wówczas) dwóch albumów: "Whitesnake" (1987) oraz "Slip Of The Tongue" (1989). Choć i to nie do końca prawda, bowiem przecież, jak nam wiadomo, kompozycje "Crying In The Rain" oraz "Here I Go Again", które pierwotnie znalazły się na słabiutkiej płycie "Saints And Sinners" (1982), zostały przez grupę przearanżowane i nagrane ponownie na multi-platynowej "Whitesnake" (1987). Zdobywając wszelkie laury właśnie dzięki swym nowym szatom. To samo tyczy kompozycji "Fool For Your Loving". Z tym, że tutaj, sprawa wyglądała inaczej, bowiem zarówno stara wersja, znana z albumu "Ready An' Willing" (1980) , jak i ta ze "Slip Of The Tongue" (1989), były niemal na równi sporej popularności w swoim czasie. Pomiędzy tymi Whitesnake'owymi petardami, gitarowymi przeplatankami, uraczyli swoich fanów, zarówno Vai oraz Vandenberg, grając swoje popisowe numery, znane z ich solowych dokonań. Był to wspaniały wieczór przebojów i wykonujących je gwiazd. Koncert z gatunku "marzenie". Już nigdy później przystojniaczek David, nie otaczał się takimi muzykami (choć wszak wciąż nadal znakomitymi) i nie dawal tak spektakularnych koncertów. O czym można także przekonać się, oglądając to samo na DVD. Przeciętna jakość obrazu nie pozwala jednak do końca poczuć satysfakcji, zatem podwójny CD i nasza wyobraźnia biorą górę ponad wszystko.

Andrzej Masłowski

RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!! - www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00 

nawiedzonestudio.boo.pl

SYMPHONY X - "Iconoclast" - (2011) -

SYMPHONY X - "Iconoclast" - (NUCLEAR BLAST) -



Symphony X poznałem późną wiosną 1997 roku, kupując to wówczas ich najnowszą, trzecią w dyskografii  płytę "The Divine Wings Of Tragedy". A wszystko na podstawie okładki albumu, reklamowanej w jednym z niemieckich miesięczników dla metalowców. W tamtych latach, grupa ta, była w naszym kraju prawie w ogóle nie znana. Zaufawszy okładce i wyobraźni, miałem przyjemność odkryć dla siebie jeden z najbardziej interesujących prog-metalowych zespołów, którego akcje z każdym rockiem, szły pomału do góry. Teraz doszło do tego, iż najnowsze dzieło "Iconoclast", wdrapało się nawet do Bilboard-owej Top 100-tki w USA. Co w przypadku Symphony X, zdarzyło się po raz pierwszy w historii.  Nie oznacza to jednak , że ta płyta jest jakoś szczególnie lepsza od poprzednich. Absolutnie nie. Jednak, ten niewątpliwy sukces, jest świadectwem ciężkiej pracy ,w dotarciu do osiągnięcia mocnej pozycji,  którą przez te kilkanaście lat, w pocie czoła muzycy sobie wywalczyli.
Symphony X nie silą się na kopiowanie czego czy kogokolwiek. Wyrobili sobie swój rozpoznawalny styl, co oszczędziło im nachalnych porównań do Dream Theater, Queensryche, Kamelot, itp.....
Absolutnym atutem muzyków Symphony X, jest perfekcyjne opanowanie muzycznego warsztatu, a co ważniejsze, posiadają oni sporo polotu, finezji i umiejętności komponowania. Ich muzyki nie tylko słucha się dla metalowej mocy,  ale i także dla literackiego przesłania. Grupa przejawia zainteresowanie wątkami  historyczno-mitologicznymi, choć na swojej najnowszej płycie, daje ukłon ku pesymistycznej wizji świata przyszłości. Najkrócej rzecz ujmując, "Iconoclast" opowiada o świecie opanowanym przez maszyny i roboty. Przejmują one wszystkie zadania ludzkości, sprawiając, że człowiek, jako istota, przestaje być w ogóle potrzebna. Z czasem doprowadza to całkowicie do eliminacji gatunku ludzkiego. Muzyka podkreśla to także dobitnie. Nastroje się mieszają pomiędzy zautomatyzowanym chłodem , a potrzebą ludzkich uczuć. Ładne melodie przeplatają się z całą masą ostrych, a czasem i nawet, agresywnych improwizacji. Panowie Michael Romeo (gitara) oraz Michael Pinnella (instrumenty klawiszowe) miażdżą odbiorcę lawiną niesamowitych i pomysłowych zagrywek.  Fani ostrego i surowego prog-metalu powinni zwrócić uwagę na otwierający całość utwór tytułowy.  Ostre gitary, kościelne chóry  i mroczna, wręcz niepokojąca atmosfera, czynią z "Iconoclast" doskonały wstęp do całości. Stając się przy okazji jednym z najwspanialszych utworów w karierze. Z kolei fanom dawnego Symphony X, mogę polecić kapitalny finał w postaci "When All Is Lost". Podniosły refren, do tego świetna wirtuozeria gitarowo-klawiszowa, a także bogata oprawa aranżacyjna, stawiają tę kompozycję na symfoniczno-metalowym tronie. Tylko niewiele ustępuje jej kompozycja "The End Of Innocence". Pozostałe utwory także robią niezłe wrażenie. Co cieszy, bowiem ostatnimi czasy trochę mniej porywała mnie twórczość, tego amerykańskiego kwintetu. Bardzo przyjemnie jest, znowu z uśmiechem na twarzy, głosić wszem i wobec, nazwę Symphony X.
P.S. Do wersji limitowanej dołożono , poza pięknym opakowaniem, drugą płytę, z ponad półgodzinnym materiałem. Jest to 5 kompozycji, tylko troszkę ustępujących płycie podstawowej. ale i tutaj trafiły się skarby pierwszej wielkości, w postaci finałowego "Reign In Madness" oraz "Light Up The Night", utrzymanego w duchu twórczości grupy rodem z lat 90-tych.

Andrzej Masłowski

RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!! - www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00 

nawiedzonestudio.boo.pl

sobota, 13 sierpnia 2011

JANI LANE (ex-wokalista WARRANT) nie żyje !

JANI LANE (1.02.1964 - 11.08.2011)



Ostatnio, na swoim blogu,  dosyć często robię za pośrednika smutnych wieści. I oto niestety kolejna takowa. Przedwczoraj, tj. w czwartek ,11 sierpnia 2011, zmarł JANI LANE, były wokalista cenionej i bardzo przeze mnie lubianej grupy WARRANT.  Kilka tygodni temu przedstawiłem w "Nawiedzonym Studio" muzykę WARRANT z najnowszej płyty (niezłej zresztą), na której to pojawił się już nowy wokalista Robert Mason, ale i także dla przypomnienia, posłuchaliśmy kilku nagrań ze znakomitego albumu "Cherry Pie" (1990), na którym oprócz kapitalnego nagrania tytułowego, były choćby takie klasyki, jak słynna Chata Wuja Toma, tj. "Uncle Tom's Cabin" czy uroczo piękna ballada "I Saw Red", i oczywiście wiele innych. Nie przypuszczałem, że tak szybko przyjdzie mi ,po tym fakcie , dopisać się do księgi kondolencyjnej.
JANI LANE, wraz z WARRANT, odnieśli spory sukces na przełomie lat 80/90-tych, szczególnie za sprawą ich pierwszych dwóch płyt: "Dirty Rotten Filthy Stinking Rich" (1989) oraz następnej, wspomnianej powyżej "Cherry Pie" (1990). Obie sprzedały się w nakładach ponad 2-milionowych. I pomyśleć, że następna "Dog Eat Dog" (1992) poniosła według Sony, klapę komercyjną, sprzedając się "ledwie" w nakładzie 0,5-milionowym.  Dzisiaj za taki wynik noszono by ich w lektyce. W czasach, gdy WARRANT, w składzie z JANI LANE'em odnosili sukcesy, dobrze się miały za Oceanem także takie grupy jak: Great White, Motley Crue, Kingdom Come, Ratt czy Poison. Niestety po 1991 roku muzyka tych i podobnych zespołów mocno straciła na popularności, bowiem ludziom odbiło na punkcie koszmarnego grunge'u , i tym podobnych smutnych i wyprutych z pozytywnych emocji zespołów, których osobiście szczerze nigdy nie znosiłem, a późniejszy ich upadek, był dla mnie, jedną z najszczęśliwszych chwil życia.
Nie wiem co było bezpośrednią przyczyną śmierci Artysty. W oficjalnym komunikacie można jedynie przeczytać, że ciało Janiego znaleziono w hotelu "Comfort Inn" w Woodland Hills, w Kalifornii. Artysta przeżył zaledwie 47 lat. Świat muzyki poniósł kolejną wielką stratę.

Andrzej Masłowski

RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!! - www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00 

nawiedzonestudio.boo.pl

piątek, 12 sierpnia 2011

Hej Frank, czyś ty na łeb upadł?

Wyjeżdżałem na urlop, żegnając się z problemami tego świata i windującym wysoko szwajcarskim Frankiem. Kiedy już powróciłem z krainy spokoju i zapomnienia, Frank ryknął jeszcze mocniej! Wszystkie problemy tego świata zamieciono pod dywan, aby uspokoić nerwowego Franka. Okazuje się, że walutowa paskuda spędza sen z powiek kilkuset tysiącom jego ofiar - tylko w naszym kraju!   Jako, że nie mój to problem, starałem się spać spokojnie, ale nie!, okazuje się, że to problem nas wszystkich. A przynajmniej może się nim stać. Bo już padają propozycje, by pomóc jakoś ofiarom tego złośliwego wirusa, który nie chce odpuścić. A ja się pytam, co to znaczy pomóc? Co, ściepę narodową mamy urządzić , dla ratowania, tych którzy chcieli poprawić swój status społeczny, a im nie wyszło? Ja mówię pas. Nie mam zamiaru i grosza nie dołożę. Każdy biorący kredyt jest wszakże poinformowany o wszystkich niebezpieczeństwach i ponoszonym ryzyku. I ja nie mam ochoty przejmować ich bólu na swoje barki. Biorący kredyt, czynią to w celu perspektyw swojego lepszego życia, jednak nikt im nie obiecywał, że będzie lekko. Wychodząc z domu, nie wiemy co nas spotka, a może wydarzyć się wszystko. Koło mojej pracy kilka miesięcy temu, zawaliła się część balkonu. Poleciał gruz i tynk. Na szczęście nikogo pod nim nie było, a więc obyło się bez ofiar. Jedną z nich, równie dobrze, mogłem być i ja. Gra na giełdzie, to także twoje ryzyko. Gra w lotto wcale nie mniejsze, bo zrujnujesz siebie i rodzinę także, a idąc po zapomogę do Miejskiego Ośrodka Pomocy Rodzinie, naciągasz tych uczciwie pracujących i w pocie czoła powoli się dorabiających. Wychodząc za mąż, kobieto droga, też nie wiesz czy nie przytrafił się tobie przyszły pijaczyna, a co za tym idzie ponosisz ryzyko. Chciałeś bracie luksusu, chciałeś osiągnąć szybko to , na co inni , nie podejmujący ryzyka kredytowego, musieli czekać, dorabiając się latami, to nie miej pretensji. Nic w życiu nie jest pewne i bezpieczne. Nie wiesz kiedy i co cię spotka. Kapryśny Frank pokazał, że niczego pewnym być nie można, nawet jeśli wszyscy doradcy cie zapewniali o stabilności, pewności i jego potędze.

Andrzej Masłowski

RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!! - www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00 

nawiedzonestudio.boo.pl

W krainie bylejakości

Kiedy byłem małym chłopcem, hej! , zasłuchiwałem się muzyką moich idoli, zastanawiając się czasem, jak to będzie, gdy już oni wszyscy się zestarzeją. Bo to ,że ja wraz z nimi , to w sumie nawet logiczne. Ale oni zawsze będą przed mną ,o te 15, 20, 25 lat. Już pomijam to, że mając tych kilkanaście lat, bałem się tego dnia, w którym przestanę lubić heavy metal. Bałem się zdziadzieć. Myślałem, że najstraszniejszym dniem w moim życiu, będzie ten, w którym zamiast Judas Priest, AC/DC czy Whitesnake, nastawię z większym apetytem, jakiegoś Johna Coltrane'a., Milesa Davisa lub Keitha Jarretta. Dziś wiem, że ten straszny dzień, jeszcze nie nadszedł. Ale niestety, coraz częściej nadchodzą smutne dni, w których żegnamy swoich idoli bezpowrotnie. Pozostają już tylko na płytach ich stare nagrania, bo na nowe nie ma co czekać. Wielu żyjących, odgraża się pójściem na emeryturę, robiąc pożegnalne trasy koncertowe. Na szczęście, ku mej radości, często z tych emerytur powracają do żywych. I dobrze. Póki są siły i zdrowie, niech żyje rock'n'roll! Jednak, smutno mi, gdy sklejam ze sobą pewne fakty, a wynika z nich, że np.w środę 10 sierpnia, Judas Priest, zagrali ostatni koncert z możliwych w Polsce, bo to trasa pożegnalna. I przykro mi, że nie mogłem być w Katowicach, a co za tym idzie, przegapiłem ostatnią szansę na bycie, na koncercie zespołu, którego zawsze kochałem. Ktoś powie, nic straconego, pojedź do Anglii lub Brazylii. Bardzo śmieszne !
Nawet taki Joe Cocker, 67-letni pan, co prawda w kapitalnej formie, ale wątpię, by przyjechał za kolejne dziesięć lat. Opowiadałem ludziom o tym koncercie, i widziałem w ich oczach niewiarę, że mogło być w Arenie , w dniu 9 sierpnia 2011, tak cudownie. A było !!!   I mam to w nosie, czy mi ktoś uwierzy, czy nie. Ludzie chodzą na smutne koncerty, a potem nie wierzą, że człowiek mógł być na przedstawieniu, na którym w roli gwiazdy występował pewien dziadziuś, który może zawstydzić tych młodych alternatywnych wymoczków. Niestety to prawda. To znaczy niestety dla niedowiarków.
Dzisiaj nasz Słuchacz wpisał na forum, że Jon Lord, organista z Deep Purple , jest chory na nowotwór i że właśnie postanawia podjąć z nim walkę.  Jon, jak ja tobie cholernie mocno życzę zdrowia !!!  Smutna to wieść, bo ten kochany facet ma już 70 lat, a i zatem organizm nie najmocniejszy. Wierzę jednak, że z tym cholerstwem sobie poradzi.
Ostatnio po śmierci kilku moich idoli , bądź ich chorobach, zajrzałem do wielu metryk. I tak sobie uświadomiłem, że się wszyscy zestarzeliśmy. Niemal wszyscy najlepsi muzycy tego świata, mają dzisiaj po 65-75 lat.  I nawet , jeśli Najwyższy pozwoli im jeszcze trochę pochodzić po tym świecie, to ile pozwoli im jeszcze pograć?  I co będzie po nich?  No co? Placebo, Kult, Prodigy, Lady Gaga, Feel, ...? Czy inne tam gówna. Lub co najwyżej jakieś bezpłciowe średniactwo? I niech się obrażą na mnie fani powyższych słabeuszy. Mam to w nosie. Nie mam zamiaru zamieniać złota na tombak.
Kolega otworzył ostatniego "Teraz Rocka", i powiedział, że nie ma w nim niczego ciekawego do poczytania. Próbowałem z pierwszej chwili nawet bronić tego miesięcznego słabiaka, ale nie potrafiłem. Wziąłem do rąk swój egzemplarz, przejrzałem i rzuciłem w kąt. Znowu, kurwa mać!, ten pieprzony Kazik. Już mi się rzygać chce, gdy go widzę. Tego filozofa i myśliciela, z tym dredziarskim bałaganem na łbie.
Na frontowej okładce sierpniowego numeru, straszą małpy z Red Hot Shitty Fuckers. Pod koniec sierpnia te funkowo-pseudorockowe cieniasy mają wydać nową płytę. Znowu z tych bełkotów zrobią płytę miesiąca, na pięć gwiazdek. Bo te gówniane redhoty, nawet jak pierdną, to poniżej czterech i pół gwiazdki nie zjadą. A czytająca głupota w to wszystko uwierzy.  Już te młode dziennikarzyki, typu Wewiór czy Filipowski, o to zadbają. A jeszcze pocieszają, że we wrześniowej wkładce będzie Hej. Okazuje się, że co tam wkładka o Niemenie, Breakoutach czy Budce Suflera. Panowie znawcy, mają smak ,że hej!  I zrobią także z nas idiotów, że hej! Wszystkie zespoły ,w tych ich coraz słabszych wkładeczkach , mieszczą się w jednym numerze. Ale Kult z ledwością ściśnięto w numerach dwóch, bo to kurwa taki zajebisty zespół, że hej!  No tak, ale jaka muzyka, taka literatura. Tacy dziennikarze, jak ich wyedukowano. Takie media, jaka proza życia, jakie idee, ....  Ale co tu się dziwić, skoro żyjemy w czasach bylejakości. Dzisiaj młodzi ludzie słuchają muzyki byle jak, na byle czym, bo i żyją byle jak, choć myślą, że są tacy zajebiści. Co będzie, gdy już ostatni dobry artysta zamknie za sobą drzwi? Co po nich wszystkich pozostanie? Nikt im nawet kwiatka na grobie nie położy, bo dla tych współczesnych "bylejaków", nic nie znaczy twórczość tych, których my często uważamy za Wielkich. Chciałbym zatrzasnąć drzwi wraz z nimi. Bo, aż strach tu pozostać !!!

Andrzej Masłowski

RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!! - www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00 

nawiedzonestudio.boo.pl

środa, 10 sierpnia 2011

JOE COCKER - Poznań , Hala "Arena", 9 sierpnia 2011 - po koncercie, jak było?

   WPROWADZENIE
Po marcowym koncercie w poznańskiej Arenie zespołów Slade, Sweet, Smokie, mój serdeczny kumpel Sebcia (z pewnej poznańskiej rozgłośni radiowej, notabene także), zapytał Tomka Ziółkowskiego i mnie, czy nie mielibyśmy ochoty, naszą trójcą , przejść się na sierpniowy koncert Joe Cockera, także do Areny. Pamiętam, że z Tomkiem nie daliśmy się długo prosić. A zatem umowa zakontraktowana. No, ale że Sebcia później z tym tematem zamilkł, to ja, nie tyle nawet, że dałem sobie spokój, ale po prostu o tym zapomniałem. Czasem później jakiś uliczny billboard mi o tym przypominał, ale niczego sobie z tego nie robiłem, uznawszy po prostu, że z koncertu nici. Tym bardziej, że nawaliłem nieco wcześniej Sebci z wyjazdem na warszawski koncert Roxette, pomimo iż bilety były kupione. Do tego wszystkiego, a to już na swoje usprawiedliwienie, dodam, że Sebcia także nie bardzo chyba mógł i chciał pojechać na ten Roxette, gdyż właśnie dokładnie w tym czasie urodziła mu się córeczka, o słonecznym imieniu Klara. Jakże brzmiącym zresztą po poznańsku. A zatem od marcowej obietnicy na koncert Cockera, upłynęło pięć długich miesiący, czyli przeleciała cała wiosna i ponad połowa lata! W ubiegłym tygodniu Sebcia (dla wyjaśnienia, prawdziwe jego imię to Sebastian, bo tylko ja na niego mówię pieszczotliwie Sebcia) napisał do mnie sms-ową propozycję, o mniej więcej takiej treści: "czy w najbliższy wtorek nie miałbyś ochoty wieczorem wyskoczyć na pewne spotkanko?". Odpisałem krótko: "oczywiście". Po chwili dostałem od niego drugie zapytanie: "a, czy nie będzie tobie przeszkadzać obecność jeszcze pewnego faceta?". Pomyślałem, że na pewno Sebcia ma na myśli Tomka Ziółkowskiego, więc zgrywuśnie odpisałem: "że twoi koledzy są także moimi". Po czym szybko napisałem do Tomka zapytanie, czy On coś wie o tym spotkaniu, a Tomek mi jeszcze bardziej zgrywuśnie odpisał, że owszem, jest zaproszony, ale On nie wie w jakim celu, co, gdzie i jak. Zacząłem kombinować i doszedłem do pijackiego wniosku, że pewnie pójdziemy do jakiejś knajpy i się po prostu po męsku urżniemy. Zapomniałem tylko, że Sebcia i Tomek to porządni faceci. Nie to co ja. Choć, czy ja wiem, na pewnej imprezie u Tomka, Sebcia co prawda źle się czuł, więc abstynentował, ale Tomek, który mi całe życie wciskał, że On niby nie pije, bo mu nie smakuje, pił razem ze mną, że hej!   I podczas,, gdy ja zacząłem wygadywać głupoty, Tomek trzymał trzeźwy fason do samego końca. Niewzruszony niczym Robocop.
I teraz dochodzimy do sedna sprawy. Po ubiegło-niedzielnej audycji, wracam do domu, jest prawie trzecia w nocy, idę do lodówki po dwa jogurty, wcześniej zjadam ogromną pajdę wiejskiego chleba, jeszcze wcześniej wypakowałem z torby płyty, a także zapakowałem się przy okazji na rano do roboty, chwytam za pilota i włączam telewizor przyciskiem kanałowym do przodu, i ukazuje mi się "Super Stacja". Pomyślałem sobie, że pewnie przed snem żona to oglądała, a że nie chciało mi się  przełączać na inny kanał, zostawiłem to co było. I w pewnym momencie na dolnym pasku przelatuje: "we wtorek w poznańskiej Arenie wystąpi Joe Cocker". Krzyknąłem: "Eureka!!!". Nie chciałem już nikogo budzić, ale rwało mnie do szybkiego przekazania tej wiadomości, zarówno mojej Mundi, jak i Tomkowi Ziólkowskiemu. Uczyniłem to jednak zaraz następnego dnia, tzn. w samo południe (bo tak się budzę co poniedziałek do życia). Moja Mundi zareagowała zwyczajnie, ale przynajmniej starała się być miła, a więc napisała: "no zobacz, jaki fajny ten Sebastian, i jaką miła niespodziankę ci zrobi(ł)". Natomiast odpowiedź na moje cudowne odkrycie, ze strony Tomka, przebiła moje najczarniejsze dowcipy. Otóż, Tomek, ze stoickim spokojem odpisał mi, że On wiedział o tym, że Sebcia zabiera nas na Cockera, i tylko dlatego za pierwszym razem udał Greka, czyli że niby niczego nie wie, gdzie mamy pójść we wtorek, bo pomyślał, że to ja sobie robię jaja z ich obu. Czyli, że niby wiem, a tylko udaję głupiego. Tym bardziej, że Sebcia podobno powiedział nawet Tomkowi, że ja wszystko już od dawna wiem o tym koncercie. A ja o niczym nie wiedziałem. Bo przez te pięć miesięcy na śmierć o tym zapomniałem !!! I niech moi nawiedzeni Słuchacze stanowią za dowód tego co w tej chwili tutaj piszę. W ostatniej audycji słowem nie wspomniałem o koncercie Cockera. A gdybym pamiętał, to bym obowiązkowo zagrał kilka piosenek. Nawet , jeśli i tak już wyprzedane bilety, nie dołożyłyby z mojej strony najmniejszej cegiełki do podniesienia komercyjnego aspektu tego wydarzenia.
--------------------------------------------------------------------------------------------------------------


 JOE COCKER - Poznań , Hala "Arena", 9 sierpnia 2011, godz.19.00
organizator: Makroconcert
Mecenas koncertu: Deutsche Bank
Deutsche Bank Invites Joe Cocker - an intimate evening
(ceny biletów od 150 zł, do bodaj 400 zł, ale my we trójkę byliśmy całkiem za darmo !!!)


Wydawało mi się, że weszliśmy niemal punktualnie, tzn.nawet troszeczkę przed godziną 19-tą. Od razu przy wejściu przywitały nas hostessy z paterami, obfitującymi w kanapki i czekoladki. No cóż, trzeba było wszystkiego skosztować, a jakże.. Zaraz obok z kolei, panie rozlewały wodę i Sprite. Także nie omieszkałem, a jak!  Dosłownie, po chwili usłyszałem głos Joe Cockera, ale kotary były zasłonięte, drzwi od wnętrza hali co prawda otwarte, ale tylko malutka ich część, więc pomyślałem, że techniczni grają Artystę, ale z taśmy. No, a że w ciągu kilku następnych sekund kuluary szybko opustoszały, namówiłem moich przyjacielków do nieco szybszego wejścia na salę główną. I faktycznie, na scenie już się wszystko rozpoczęło. Na środku sam Maestro, a po bokach jego pokaźnych rozmiarów band. Jak się zresztą później okazało rewelacyjny!!!  (właśnie grali "Feelin' Alright"). Czarnoskóra basistka, a także dwie atrakcyjne chórzystki, dla kontrastu biała i czarna. Dalej, saksofonista, gitarzysta, perkusista, organista i pianista. O pardon, fortepianista (to w końcu było grand piano!). Łącznie na scenie, wraz z Mistrzem, dziewięć osób. Byłem już w latach 90-tych na koncercie Cockera. I był to bardzo dobry koncert. Ale ten dzisiejszy, był genialny !!! Przed wyjściem na koncert sprawdziłem w encyklopedii rocka, datę urodzin Mistrzunia. Rocznik 1944. Kiedy zobaczyłem, cóż na scenie wyrabia ten 67-letni dzentelmen, to przysłowiowa kopara opadła mi po kostki u stóp! Coś niesamowitego. Nie wiem, czy jego głos jest zaczarowany, czy co?, ale to co z gardłem wyrabiał Cocker dzisiejszego wieczoru, jest czymś niewyobrażalnym, szczególnie dla myślenia i zrozumienia tego przez przeciętnego Polaka, który w takim wieku, ledwo zipie, próbując śpiewać kolędy na Pasterce. A przecież Cocker ma podobno wyniszczony organizm przez alkohol i narkotyki. Co na to specjaliści lekarze? Może to jest właśnie prawdziwy przepis na długowieczność?
Powiem krótko, Cocker zaśpiewał zajebiście! I nie bójmy się użyć tego słowa. Chórzystki wyciągały wszystkie rejestry, z taką swobodą, z jaką ja codziennie wyciągam jogurt z lodówki. Panowie na czarno-białych klawiaturach poruszali się ze swobodą akrobatów cyrkowych oraz z siłą i pasją człowieka, który musi trzasnąć  denerwującą go od jakiegoś czasu muchę. Słowem, orkiestra grała tak, że tynk się sypie. Na szczęście, realizatorzy dźwięku, oszczędzili ewentualnych gruzów organizatorem, dzięki znakomitemu i czytelnemu nagłośnieniu. Brawo!
A jakie piosenki? Koncert marzenie. To było swoiste greatest hits na żywo.
Zaczęło się od "Feelin' Alright". To znaczy ja zacząłem od tego utworu i mam nadzieję, że niczego wcześniej  nie było. Może pominę ze dwa-trzy utwory, ale Cocker i jego kompania zagrali jeszcze: "The Letter", "When The Night Comes", "Unforgiven" (to "Unforgiven" z nowej płyty. Niewtajemniczonym dla wyjaśnienia, polecam moją dzisiejszą recenzję albumu "One Night Of Sin"), "Summer In The City", "Up Where We Belong" (zaśpiewane wspaniale z czarnoskórą chórzystką), "You Are So Beautiful", "Hard Knocks", "N'oubliez Jamais", "Come Together", "You Can Leave Your Hat On", "Unchain My Heart" czy rzecz jasna "With A Little Help From My Friends", w wersji nie gorszej od tej słynnej Woodstockowej. Poważnie!. Było jeszcze "Cry Me A River" na bis, a także "She Came In Through The Bathroom Window". Jeśli coś przeoczyłem, to proszę bardzo, dopiszcie.
Należy wspomnieć, że był to trochę nietypowy koncert. I to nie tylko tu w Poznaniu, czy jutrzejszy (jaki ma być) w Warszawie. Tak jest na całej tej trasie. Wszystkie te przedstawienia są jak limitowane płyty, które mają ograniczony nakład., Tak samo jest z tymi koncertami. Nie sprzedaje się maksymalnej ilości biletów, tylko 2/3 z możliwych. Chodzi o to, by panowała swobodna atmosfera, nie było ścisku, itd... I tak, do Areny sprzedano trzy tysiące (tzn. sprzedano i rozdano pomiędzy Deutsche Bank-owców), z możliwych czterech i pół tysiąca, a do warszawskiej Kongresówki ma wejść ponoć tylko dwa tysiące ludzi, na możliwe jakieś trzy tysiące. Tak więc, był to limitowany koncert, a przy okazji jeden z najlepszych w moim skromnym życiu. I piszę to bez cienia przesady.

P.S. Wielkie dzięki dla Sebci, za ten wieczór i za kolejny bilet na wielki koncert. Tak, tak, to właśnie Sebcia przyczynił się do cudownych wieczorów z Genesis czy The Police, choćby. Oba Chorzowskie. Że o innych już nie wspomnę. Dzięki dla Tomka także, choćby za miłe towarzystwo. I jeszcze jedne dzięki, Tomkowi za dowiezienie do Areny, a Sebci za podwózkę po koncercie do domu. I jak mawiał profesor doktor Jan Tadeusz Stanisławski: "i to by było na tyle".

Andrzej Masłowski

RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!! - www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00 

nawiedzonestudio.boo.pl