piątek, 19 sierpnia 2011

Jak miło być świrem



Tydzień temu wybraliśmy się z moją Mundi do mojej szwagierki (czyli siostry mojej żonci) i jej męża - czyli w sumie też szwagra. Zostaliśmy zaproszeni na kolację (naprawdę niezłą!), przysłowiową wódkę (czytaj: szkocką whisky - nie mogło być inaczej!) i na popychanie pierdół. O ile ten zestaw sam w sobie jest atrakcyjny, o tyle mnie najbardziej interesowało przejrzenie szwagrowskiej kolekcji płyt, która to w ostatnim czasie, rozszerzyła się do pokaźnych rozmiarów. Choć o wyprzedzeniu mnie, dodam nieskromnie, nie ma mowy, choćby nie wiem co. Szwagier ma kręćka na punkcie starego rocka, i poza nielicznymi wyjątkami, trudno znaleźć w jego kolekcji płyty, wydane po 1979 roku. Szanuję to, aczkolwiek nie pojmuję, jak można zakończyć fascynacje muzyką na jakimś okresie i ślepo nie zauważać piękna w późniejszych muzycznych kartach historii.  Mam na ten temat wyrobione zdanie, ale nie czas dzisiaj, by je wygłaszać. Może przy innej okazji. Tym bardziej, że nie to jest najważniejsze w tym tekście. Moja największa fascynacja epoką 67-79 jawiła się tak do końca lat 90-tych. W tym czasie kupiłem mnóstwo płyt z rockiem progresywnym, psychodelią, hard rockiem, beatem, folk-rockiem i wieloma innymi gatunkami. Zrealizowałem praktycznie wszystkie swoje marzenia, a i odkryłem lawinę wspaniałych wykonawców i zespołów. Szafy pulchniały z dnia na dzień, a moja żonka obserwując to, ze strachem w oczach, pewnego dnia zapytała, czy nie przewiduję likwidacji odzieży z moich szaf. Cóż, jakoś sobie jeszcze do dzisiaj z tym radzę, chociaż w pokoju rządzą już tylko niepodzielnie kompakty i winyle. Z moim szwagrem zaczyna być podobnie. O czym przekonałem się, gdy za jego pozwoleniem, próbowałem przebrnąć przez jego wspaniałe zbiory, znajdujące się w szafach w dwóch pokojach.. Niestety, sztuka ta mi się do końca nie udała. Obejrzenie ładnych wydań, limitowanych edycji, to godzinne medytacjo-celebracje, a szwagierka w pewnym momencie zaprotestowała, oznajmiając, że pogadajmy sobie i pośmiejmy się, zamiast gadać o nudnych płytach i nie daj Boże, jeszcze ich głośno słuchać. No cóż, przyszło zatem odłożyć nasze zabawki do szaf, choć mnie i tak stale głowa biegała na lewo i prawo, nie mogąc oderwać oczu od wielu okładek i ich grzbietów. Wcześniej jednak doszło do ciekawego zdarzenia, otóż przeglądając dyskografię Ten Years After, a konkretnie inne ich wydania od moich, zauważyłem, że szwagier posiada dwie identyczne wersje albumu "Watt". W tym jeden jeszcze oryginalnie zafoliowany. Szwagier się uśmiechnął, widząc moją minę, i dodał z wyprzedzeniem ewentualnej mojej reakcji: "bo wiesz, ja kocham tę płytę i muszę mieć dwie, bo co będzie, gdy ta słuchana mi się uszkodzi?". Poczułem bratnią duszę i gdzieś tam w środku, uśmiechnąłem się, ale szwagrowi odpowiedziałem z grobową miną, że go rozumiem. Biedak zapewne pomyślał, że mam go za idiotę. To co w takim układzie mam myśleć o sobie, że już o zdanie na mój temat innych pytać nie będę. Odpowiedź znam. W iluż to przypadkach najchętniej wykupiłbym cały nakład swoich ulubionych płyt, aż strach pomyśleć. Chciałbym, aby moi ulubieni wykonawcy sprzedawali swoje arcydzieła w największych nakładach. A przy okazji sam chciałbym posiadać w swoich zbiorach po kilka sztuk ulubionych tytułów, bo to żaden wstyd - a raczej zaszczyt!!! Nawet, jeśli spośród dziesięciu egzemplarzy jednego tytułu, mamy dwa identyczne. Zawsze jest jedna szczególna wersja najczęściej słuchana i użytkowana, dlatego posiadać drugą identyczną jest jak najbardziej na miejscu. W przeciwnym razie właśnie ta najbardziej użytkowana będzie jako jedyna zniszczona, a każdy fan płyt, chce mieć swoje skarby w stanach idealnie pięknych. I nie po to piszę te wywody, aby się samemu przechwalać, czy tam wystawiać na pośmiewisko, a raczej po to, by podobnie myślący nie kryli się po szafach ze wstydu, tylko z głową uniesioną ku górze, poczuli wyższość nad niezbieraczami, niepasjonatami i smutno wegetującymi, na polu szarej i codziennej prozy życia. Jaki z tego wniosek, nie wstydźmy się wszelkiego rodzaju świrnięć i psychiczno-pozytywnych zawirowań. Posłużyłem się co prawda moim szwagrem, znajdując w nim lustrzane odbicie podejścia do kolekcjonerstwa. Choć jako ludzie jesteśmy kompletnie różni. A z ze swoim gustem nie zamieniłbym się z nim na pewno. Zresztą z nikim bym tego nie zrobił.Na swoje usprawiedliwienie dodam, iż ponad 90 procent płyt posiadam po jednym egzemplarzu z tytułu, jednak nie wstydzę się mieć czasem po trzy, pięć czy siedem różnych wydań z jednego tytułu. Są to najczęściej Floydy, Marilliony, Camele, Purple, Sabbathy, Yesy, ale nie tylko! Mając np. sentyment (lata dzieciństwa) do pewnej płyty Karela Gotta, posiadam jego trzy egzemplarze na winylu. Przykładów mógłbym mnożyć. Zapewne w oczach wielu śmiertelników przegrałem swoje życie, ja jednak uważam zupełnie na odwrót.



Andrzej Masłowski

RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!! - www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00 

nawiedzonestudio.boo.pl