czwartek, 31 stycznia 2013

BARCLAY JAMES HARVEST - "Victims Of Circumstance" - (1984 / reedycja 2012) -

BARCLAY JAMES HARVEST - "Victims Of Circumstance" - (CHERRY RED RECORDS / ESOTERIC) -  ***3/4



Złośliwi uważają ten okres w karierze zespołu za jakiś szczególnie gorszy. Według mnie zupełnie niesłusznie. Fakt, największe skarby zespół miał już raczej za sobą, mimo to ich nowe muzyczne propozycje wciąż były interesujące, a i dla przekory  każdy ich ówczesny album docierał do wysokich rejonów list bestsellerów. Co często przecież potrafiło omijać w tego typu zaszczytach starsze i bardziej uznane dokonania BJH.
Omawiany właśnie "Victims Of Circumstance", osiągnął ostatecznie 33 pozycję na angielskiej Top 40-tce, a wcześniejszy longplay "Ring Of Changes", ledwie o trzy oczka niżej . Oczywiście jak powszechnie wiadomo, BJH największą popularnością cieszyli się zawsze u naszych zachodnich sąsiadów, tam głównie sprzedając ogromne nakłady płyt, tak więc brytyjskie zestawienie nosiło ze sobą jedynie charakter prestiżowy.
Ostatnimi czasy na rynku pojawiło się kilka przeróżnych wydawnictw z zespołowego katalogu - koncerty, kompilacje czy wreszcie zremasterowane regularne albumy. Tych ostatnich podjęła się dość prężnie działająca firma Cherry Red Records (pod egidą koncernu Esoteric), która zresztą w ogóle specjalizuje się w starym rocku. Ładnie opracowując poszczególne reedycje - co należy pochwalić.
"Victims Of Circumstance", pochodzi z czasów (1984 rok), w których aranżacyjny przepych (melotron, orkiestra, itd...) częstokroć zastępowano prostszymi środkami, jak instrumenty elektroniczne. Robiło tak wielu wykonawców, nawet tak wiernych tradycji rocka jak dla przykładu Neil Young czy grupa Judas Priest.
Moim zdaniem nie wpłynęło to jednak zbytnio na zespołowe oblicze, pomimo iż grupa grywała w tamtym czasie jako trio, plus okazjonalni muzycy sesyjni w studio lub podczas koncertów. Jedyne tylko co raziło szczególnie moje uszy, to zbyt częste i niestety tandetne żeńskie chórki. O ile ten element wokalistyki pasował do Duran Duran lub Johnny Hates Jazz, o tyle w tego typu graniu, po prostu dość mocno raził. Pomimo tej niedoskonałości, płyta "Victims Of Circumstance" jest naprawdę udana, nawet jeśli nie ma na niej choćby jednego utworu zbliżającego się ku poziomowi "Poor Man's Moody Blues", "Hymn" czy "Mockingbird". No, może nie do końca jestem tutaj sprawiedliwy, bowiem przepięknie jawi się przecież finałowy "I've Got A Feeling". A już w ogóle największym klejnotem wydaje się być poruszająca ballada "For Your Love". Pozostała reszta, to już zazwyczaj melodyjne, powiewne i lekkie (pół/rockowe) piosenki, których zadaniem raczej miało być wdrapanie się na wierzchołki list przebojów, choć paradoksalnie na dwóch wydanych tutaj singlach ("I've Got A Feeling" oraz "Victims Of Circumstance") słuchacz otrzymywał właśnie to czego chyba najbardziej oczekiwał, czyli aurę romantyczności, podaną z dużą dozą wrażliwości, typową dla dawnego oblicza BJH.  Z tej jak napisałem nieco powyżej ogólnie udanej płyty, wyróżniłbym jeszcze chwytliwy temat "Rebel Woman", który wszedł nawet z czasem do katalogu przebojów grupy, pomimo iż sama wytwórnia umieściła go wówczas na drugiej stronie singla.
Zakładam wszak, że wszyscy fani BJH i tak od dawna mają już tę płytę w swych kolekcjach, dlatego uważam, że cała zabawa rozbija się tutaj o rzeczy dodatkowe. A te są takie, że nic tylko palce lizać.  Bo o ile dodatki zamieszczone na pierwszym dysku, tylko z lekka radują (singlowe i maxi singlowe wersje utworu tytułowego oraz "I've Got A Feeling"), o tyle zawartość całej drugiej płyty, stanowić powinna za lekturę obowiązkową. Otóż, firma Cherry Red Records opublikowała tutaj zapis z londyńskiego koncertu w Wembley Arena - z października 1984 roku, dla 8 tysięcy ludzi. "Barkleje" mieli świetny dzień i zagrali jak w transie. Pojawiły się w repertuarze tamtego show nowsze kompozycje, głównie z ostatnich dwóch albumów, jak: "Rebel Woman", "Waiting For The Right Time", "I've Got A Feeling", "Paraiso Dos Cavalos" czy "For Your Love", które znakomicie suma sumarum wypadły w konfrontacji z kilkoma wręcz obłędnie pięknymi klasykami typu: "Poor Man's Moody Blues", "Hymn" czy choćby "Child Of The Universe".
Wiele koncertów BJH opublikowano już do tej pory, dlatego tym bardziej dziwię się, że tak piękny występ jak tenże właśnie londyński, tak długo musiał przeleżeć w szufladzie, by dostać należne mu laury.
Całości tego 2-płytowego wydawnictwa dopełnia efektowny digipack, z bogato opatrzoną książeczką, także..., co tu dużo pisać - trzeba mieć!



Andrzej Masłowski

RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!! - www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00 (4 godziny na żywo!!!)
nawiedzonestudio.boo.pl


NEW ORDER - "Lost Sirens" - (2013) -

NEW ORDER - "Lost Sirens" - (WARNER MUSIC UK) -  **4/5



Najnowsze wydawnictwo New Order, to nic innego jak suplement do ostatniego regularnego długograja "Waiting For The Sirens' Call" z 2005 roku.
Zupełnie nie pojmuję w czym te utwory, które właśnie teraz ujrzały światło dzienne, były gorsze od tamtych, skoro je wówczas odrzucono. Być może taką, a nie inną wizję miał sam zespół, a być może wytwórnia całość okroiła do jednej płyty z przyczyn ekonomicznych, a być może ...  No właśnie, chyba zbyt dużo tego "być może".
"Lost Sirens" zawiera osiem kompozycji , które powstały w ciągu dwóch lat, i choć były gotowe w 2005 r. do wydania, to jednak teraz jeszcze raz zostały zmiksowane i dopasowane do obecnych realiów technicznych. To oczywiście tylko kosmetyka, albowiem podstawa samego brzmienia, jak i specyficznego stylu zespołu, została nietknięta. A co ważne, fani New Order dostali kto wie, czy nie po raz ostatni, szansę posłuchania grupy z Peterem Hookiem - co by nie mówić, postacią charyzmatyczną , a przede wszystkim rewelacyjnym basistą. Szkoda, że skonfliktowanym z Bernardem Sumnerem do tego stopnia, iż dalsza współpraca okazała się już dalej niemożliwa.
New Order ostatnimi laty nie grali muzyki moich marzeń, choć nadal ich lubiłem. Płyty "Get Ready" czy właśnie "Waiting For The Sirens' Call", zawierały zbyt wiele mało wyszukanego popu, ale i tak bijącego na głowę pozostałych konkurentów w tej dziedzinie. A w zasadzie, o jakich tu w ogóle konkurentach mowa?...
Zestaw z "Lost Sirens" idealnie komponuje się z dokonaniami znanymi właśnie z tychże dwóch ostatnich płyt. Na swój sposób nawet jest ich bratem bliźniakiem.
Firma Warner wydała to dzieło między innymi w formie łączonej jako LP+CD, tak więc posługując się terminologią winylową, stwierdzić pragnę, iż pierwsza strona czarnej płyty jawi się nad wyraz atrakcyjnie, a szczególnie trzy pierwsze utwory: "I'll Stay With You", "Sugarcane" i naprawdę niezwykłej urody "Recoil" - które są po prostu świetne! Mało tego, śmiem twierdzić, że gdyby ten poziom grupa utrzymała tutaj do samego końca, to byłaby to płyta wręcz znakomita. Niestety, o ile kończący stronę pierwszą utwór "Californian Grass" trzyma jeszcze nieco fasonu, o tyle niemal cała strona B raczej powiewa nudą. Nawet remix do utworu "I Told You So", znanego z "Waiting For The Sirens' Call", nie wnosi kompletnie niczego ciekawego w stosunku do swego pierwowzoru. Myślę, że nawet dłuży się on niemiłosiernie, choć jest przecież sporo krótszy od swego poprzednika.
Mimo wszystko jest to bardzo cenny materiał dla każdego fana grupy, nawet jeśli serce niejednego ściśnie, iż nie ma obecnie absolutnie mowy o jakimkolwiek powrocie do Wielkiej Muzyki, jaką New Order tworzyli dawniej. Że choćby tylko wspomnę o fenomenalnej płycie "Low Life". No tak, ale to był 1985 rok, a my już od jakiegoś czasu jesteśmy w dwudziestym pierwszym wieku. Niestety!



Andrzej Masłowski

RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!! - www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00 (4 godziny na żywo!!!)
nawiedzonestudio.boo.pl 



wtorek, 29 stycznia 2013

GOLDEN EARRING - "Tits'n Ass" - (2012) -

GOLDEN EARRING - "Tits'n Ass" - (UNIVERSAL) -  ***



W ubiegłym roku Rolling Stonesi obchodzili huczną urodzinową 50-tkę. Co zresztą grupa należycie uczciła. Szkoda, że przy tejże okazji mało kto zauważył , iż holenderski Golden Earring świętował już swoje 51-sze urodziny! Rzecz jasna dużo skromniej i jeszcze bez tej całej dodatkowej medialnej oprawy.
Przeciętnemu odbiorcy muzyki grupa ta kojarzy się zazwyczaj tylko z jednym przebojem, jakim jest "Radar Love". Notabene kapitalnym, ale i mającym już na swym karku bitych czterdzieści wiosen.
Szkoda również,  że ta bardzo fajna grupa jest poza rodzimą Holandią niestety już dzisiaj mocno zapomniana. Co nie znaczy , że całkowicie. Gdyby czasem ktokolwiek z czytających ten tekst chciał posłuchać najlepszych płyt grupy, oszczędzając tym samym sobie przeprawę przez około trzydzieści już dotąd wydanych, to polecam gorąco tak kapitalne longplaye jak: "Eight Miles High", "Seven Tears", "Together", czy osławiony "Moontan", który zawiera wspomniany już powyżej "Radar Love". Na podstawie tych wydawnictw można wyrobić sobie niezły pogląd na wielkość grupy w złotych czasach dla rocka.
Dzisiejszy Golden Earring, to już troszkę inna grupa. Grająca raczej takiego przyjemnego dla uszu lekkiego rocka, by nie powiedzieć "roczka". Chociaż ku zaprzeczeniu tym słowom, niech stanowi utwór "Identical" , otwierający przy okazji cały album. Bardzo to melodyjny i chwytliwy zarazem numer, ale także i na swój sposób zadziorny. Efektownie współpracują tutaj organy z gitarą, tworząc pomiędzy sobą swoisty dialog. Pod tym względem równie efektownie prezentuje się także "Acrobats And Clowns" - z lekka zahaczając nawet o klimaty texas-bluesowe. Zresztą, w nowych kompozycjach Goldens sporo wyczuwa się odniesień do bluesa właśnie z tamtych rejonów, jak choćby w "Still Got The Keys To My First Cadillac", "Avenue Of Broken Dreams", "This Love" czy w "Dope Runner", ale i także w country-bluesowych "Flowers In The Mud" oraz "Justin Time". Pragnę jednak  zaznaczyć, że utwory te nie posiadają takiego ciężaru jak kompozycje tytanów gatunku ze Stevie Ray Vaughanem czy ZZ Top na czele. Płyta "Tits'N Ass" jest raczej wymarzonym zbiorem przeznaczonym do relaksu, idealnym szczególnie, gdy wcześniej posłuchaliśmy pod rząd kilka heavy metalowych łomotów. Gdyż nawet najmocniejsze fragmenty tego dzieła, nie pozostawią pręg na spragnionym tego ciele.
Nie mogło zabraknąć tutaj także ballad, no i jakiegoś wyrazistego przeboju. Pierwszą kategorię dzielnie reprezentują pełne uroku i wysmakowane zarazem piosenki: "What Do I Know About Love" oraz "Wanted By Women". Obie są naprawdę urody niezwykłej. Mogłyby nawet kandydować do rangi przebojów z tej sympatycznej, aczkolwiek w żaden sposób nie wybitnej płyty, jednak na prawdziwy "mocny" przebój wyrasta tu świetna piosenka "Stratosphere". A ponieważ dzisiejszy Golden Earring nie tworzy już szaleńczego heavy progresywnego rocka, tylko stawia na ładne melodie, to należy zatem rozpatrywać ten album właśnie w takich kategoriach.
Na koniec jeszcze jedna ważna rzecz, otóż grupa działa i nagrywa w klasycznym i najbardziej zarazem znanym składzie: Hay, Kooymans, Gerritsen, Zuiderwijk.
No i proszę, stać ich było na czternaście kompozycji, co prawda po ciągnącej się długo dziewięcioletniej przerwie, a tacy Stoneso-leniuchy obijając się tylko dwa lata krócej, złapali wenę na ledwie dwa nagrania, a głośno o tym , że aż szyby drżą.



Andrzej Masłowski

RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!! - www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00 (4 godziny na żywo!!!)

nawiedzonestudio.boo.pl 


poniedziałek, 28 stycznia 2013

po trochu o wczorajszym "waszym" TSA , plus jeszcze o tym i o owym ...

Od razu na samym wstępie pragnę podziękować wszystkim Słuchaczom, którzy wczoraj podesłali mi gorące i "pokoncertowe" sms/y. Ponoć TSA zagrali z przysłowiowej grubej rury. No i o to w sumie chodzi!
Przepraszam jednocześnie, ze nie miałem jak wdać się w klawiaturową dyskusję, ale prowadzenie audycji rządzi się swoimi prawami. Krótkie utwory oraz częste wejścia na antenę, nie pozwalają na oderwanie się od tego co w danym momencie jest na "tapecie". Wszystko uważnie przeczytałem, lecz czasu na odpisanie już nie było. Prowadzenie audycji to przyjemność, a do tego możliwość wspólnego posłuchania bliskiej nam muzyki, ale przede wszystkim jest to praca, podczas której zasuwam niczym mrówka z ustawianiem repertuaru, przy okazji chowając i wyciągając płyty. Także, brakuje często takiej chwili, by zapisać choćby kilka słów w telefonie. Stąd przy okazji prośba, jeśli zadajecie pytania, to raczej nie oczekujcie ,że odpiszę na nie od razu podczas Nawiedzonego Studia. Bardzo chętnie to uczynię w normalnym trybie tygodnia, a już najlepszą do tego porą wydaje się późny wieczór, kiedy to bywam zazwyczaj zrelaksowany po całym chaotycznym dniu, i wiem, na co, i co zarazem odpisuję.
Trochę zazdroszczę Wam wczorajszego koncertu, tym bardziej, że wszyscy rozpisywali się o nim z taaakim entuzjazmem! Dla przykładu Hubert napisał: "...było znakomicie, by nie powiedzieć zajebiście. Piekarczyk w formie, ale powalił mnie swoim zachowaniem scenicznym i grą Andrzej Nowak. Świetny showman, że o umiejętnościach gry na gitarze nie wspomnę. Grali wspaniale, Eskulap wypełniony ..."  Z kolei, Kuba napisał m.in. tak: "... zespół w świetnej formie, nie zwalniał ani na chwilę. Marka Piekarczyka gardło i głos - rewelacyjne, a kipiący energią gitarzysta Andrzej Nowak daje popisy w stylu Angusa (chodzi o Angusa Younga z AC/DC - przyp. A.M.). A spokojniutki Stefan Machel jest dla zespołu idealnym uzupełnieniem. Ogólnie czadowy blues metalowy koncert z fenomenalnie bawiącą się do samych bisów publicznością ...".
Od siebie dodam, że gdyby to nie była niedziela, pewnie przeszedłbym się również z wielką chęcią na ten koncert. Nie chciałem jednak poświęcać Nawiedzonego Studia na koncert zespołu, którego obecnie w zasadzie raczej nie słucham. Co oczywiście może się w każdej chwili przecież zmienić. Wystarczy do tego na przykład jakiś ewentualny zabójczy nowy album, i ponownie wskoczę w portki sympatyka TSA, jakim byłem w młodości. Kto wie, być może gdybym uczestniczył wczoraj wraz z Wami w towarzystwie czadowych  TSA, to dzisiejszy dzień rozpocząłbym od "Maratończyka", albo od "Wpadki". Who knows?...
Skoro już o koncertach mowa, to chciałbym w tym roku zaliczyć przynajmniej ze dwa-trzy jakieś takie wyjątkowo wystrzałowe. Jak na przykład, polskie występy Erica Claptona czy Bon Jovi (absolutne marzenie !!!), lub czerwcowy KISS w Berlinie. Na żadnym z powyższych wykonawców nigdy dotąd nie byłem, więc na pewno byłoby to dla mnie wielkie przeżycie. Na szczęście, mój ukochany Pendragon wystąpi w maju w Poznaniu. Nie powinno być zatem problemu z dotarciem do Blue Note'u na ich występ. To nic, że będę już na nich jakiś "tysięczny raz". Jest to jedna z takich grup, na której mógłbym bywać regularnie, przynajmniej raz na kilka miesięcy.
Szkoda, że środków nie mam zbyt dużo na to wszystko. Trudno jest pogodzić kolekcjonowanie płyt (podstawowa i największa pasja!) z dodatkowym chodzeniem na coraz to droższe koncerty. Bo proszę sobie wyobrazić, że na większość z nich trzeba wydać niemal fortunę. Z racji, iż w Poznaniu nie dzieje się zbyt wiele, trzeba na prawdziwe gwiazdy jeździć po Polsce (przeważnie Warszawa, Katowice, a ostatnio coraz częściej Gdańsk czy Łódź). A zatem, bilet średnio dwie stówy, podróż drugie tyle, do tego koszta przeżycia i ewentualnego kupna okolicznościowych pamiątek z danego wyjazdu, równa się totalne spustoszenie portfela. Nie, nie ! - nie narzekam. Absolutnie. To dobrze mieć na co wydawać pieniądze, w końcu za komuny człowiek najczęściej posiadał pieniądze, lecz nie mógł nic za nie kupić. Dzisiaj pretensje można mieć do Fenicjan, którzy wynaleźli pieniądze, lecz niestety zbyt mało!
Poza tym, nie jest źle. Wielkim moim szczęściem ostatniego okresu jest moja fantastyczna dwumiesięczna psinka Zulka (a raczej Gryzulka), która dzisiaj zgotowała mi tak radosne poranne powitanie, że liżąc mnie po twarzy, i podgryzając ją zarazem, tak mnie w pewnej chwili chapnęła w nochala, że aż mnie krew zalała. I to dosłownie. Także, na czubku nosa mam teraz taką szpanerską krechę, niczym raperski "twardziel" Nelly, który kiedyś na jednym z policzków posiadał obowiązkowy plasterek. Co w konfrontacji z jego "groźnym" spojrzeniem, zapewne budziło respekt wśród gimnazjalnego grona odbiorców.
Tak z innej beczki, cieszę się, że zima odpuściła choć na moment. Dość już mam nieustających mrozów. Trzęsę się, cierpię i w ogóle mam doła, widząc ten cholerny śnieg. Niech już stopnieje całe to paskudztwo i pójdzie sobie raz na dobre w jasną cholerę. Cieszę się, że styczeń dobiega końca. Luty na szczęście jest krótki, i także jakoś przeleci, a później nadejdzie już marzec - cieplejszy, a co najważniejsze, miesiąc to wiosenny. A potem, to już tylko będzie lepiej. Zrobi się cieplutko (czyli - jak być zawsze powinno!!!), powróci Liga Mistrzów, a także nawet i ta słabiutka nasza kopaninka, ale to przynajmniej już w otoczce zielonej trawki. I bynajmniej wcale nie mam na myśli tej z dymkiem :-)
Jak zapewne zauważyliście, nie tykam ostatnimi czasy polityki. Może dlatego, że wartościowe argumenty zazwyczaj siedzą w milczącym kącie, a prostacki tłum japy rozdziawia.
Kłaniam się uniżenie, życząc udanego tygodnia. Najlepiej pełnego muzycznych wrażeń oraz w otoczeniu tylko dobrych ludzi.



Andrzej Masłowski

RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!! - www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00 (4 godziny na żywo!!!)

nawiedzonestudio.boo.pl






"NAWIEDZONE STUDIO" - audycja z 27 stycznia 2013 - Radio "Afera", Poznań, 98,6 FM

=============================================
"NAWIEDZONE STUDIO"  
program z 27 stycznia 2013 r.
RADIO "AFERA" 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!! - www.afera.com.pl





DEF LEPPARD - "Pyromania" - (1983) -
- Too Late For Love
- Foolin'

ACCEPT - "Russian Roulette" - (1986 / reedycja 2002) -
- Metal Heart (live) - bonus track
- Screaming For A Love-Bite (live) - bonus track

HELLOWEEN - "Straight Out Of Hell" - (2013) -
- World Of War
- Hold Me In Your Arms
- Burning Sun - (dedicated to JON LORD

ALICE COOPER - "Dragontown" - (2001) -
- Dragontown

KAMELOT - "Silverthorn" - (2012) -
- Ashes To Ashes

RIVERSIDE - "Shrine Of New Generation Slaves" - (2012 / 2013) -
- The Depht Of Self-Delusion
- We Got Used To Us

PENDRAGON - "Kowtow" - (1988 / reedycja 2012) -
- The Mask - {The Millstream Sessions - Bonus Track 1986}

COLDPLAY - "Left Right Left Right Left" - (2009) -
- Strawberry Swing

10 CC - "Bloody Tourists" - (1978) -
- Dreadlock Holiday

GRAHAM GOULDMAN - "Love And Work" - (2012) -
- Ariella
- Battlefield

TRAVELING WILBURYS - "Volume 1" - (1988) -
- Handle With Care

WAX - "American English" - (1987) -
- American English
- In Some Other World
- Bridge To Your Heart

NEW ORDER - "Lost Sirens" - (2013) -
- I'll Stay With You
- Recoil

FINAL CONFLICT - "Redress The Balance" - (1991) -
- Across The Room

FINAL CONFLICT - "Return Of The Artisan" - (2012) -
- Hopes And Dreams

BARCLAY JAMES HARVEST - "Victims Of Circumstance" - (1984 / reedycja 2012) -
- For Your Love
- Poor Man's Moody Blues 

GRACE - "Poppy" - (1996) -
- Heart And Soul
- Court Of Despair

WHITE DOOR - "Windows" - (1983) -
- In Heaven
- Love Breakdown

BREATHLESS - "Green To Blue" - (2012) -
- The Last Light Of Day




Andrzej Masłowski

RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!! - www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00 (4 godziny na żywo!!!)

nawiedzonestudio.boo.pl

czwartek, 24 stycznia 2013

GRAHAM GOULDMAN - "Love And Work" - (2012) -

GRAHAM GOULDMAN - "Love And Work" - (ROSALA RECORDS) - ****



Graham Gouldman, to basista legendarnych 10 CC (tutaj również jako multi gitarzysta), a także jeden z dwóch głównych głosów grupy - obok Erica Stewarta. Nie tylko zresztą głosów, bowiem to właśnie ci dwaj dżentelmeni byli sprawcami takich killerów jak: "Dreadlock Holiday" czy "I'm  Not In Love".
Co prawda grupa podtrzymuje, że wciąż istnieje, ale nie przekłada się to w żaden sposób na jej aktywność nagraniową. Inaczej jednak sprawy się mają w przypadku projektów ubocznych. O Lol Creme'ie zrobiło się ostatnio głośno za sprawą supergrupy Producers, z kolei Paul Burgess bębni gdzie (i u kogokolwiek) się da, a i Graham Gouldman właśnie także zapragnął się uaktywnić, nagrywając pierwszą płytę od ponad dekady.
"Love And Work" jest kolekcją dwunastu piosenek. I nie inaczej, albowiem nawet zaznaczona jako kompozycja instrumentalna "Black Gold", jest w swym finale przecież także zaśpiewana. Fajny to numer - tak przy okazji. Brzmi jak temat do jakiegoś westernu, a zagrany został niczym splot The Shadows z The Ventures.
Zresztą, słuchając tej płyty, aż ciśnie się na usta mnóstwo porównań czy odniesień. Przede wszystkim, sporo tu pochodnych po The Beatles (z naciskiem na kompozytorską "lekkość" Paula McCartneya), Electric Light Orchestra, Traveling Wilburys, czy lżejszych projektów Toma Petty'ego , Roya Orbisona bądź Del Shannona. Czyli tam, gdzie dwoił się i troił Jeff Lynne. Ale i także nie brak tutaj nawiązań do piosenek rodem z 10 CC. Tak po prawdzie, to nic w tym dziwnego, że Gouldman na "Love And Work" mocno "bitelsuje". W końcu Paul McCartney, to jego dobry kumpel, co zresztą owocowało już współpracą obu panów w przeszłości.
Pierwsze dwie piosenki "The Halls Of Rock'n'Roll" oraz "Daylight", od razu określają charakter albumu. Jego lekkość, komunikatywność i przebojowość. A także wielkie przywiązanie do r'n'rollowej epoki 50/60's.
Trzeci w zestawie "Ariella" jawi się motywem przewodnim , który bliźniaczo ociera się o "Handle With Care", z repertuaru Traveling Wilburys. Brakuje tu tylko otwierającego głosu George'a Harrisona, a później jeszcze kilku innych szczegółów.
Z kolei, w następnym i balladowym "Then It's Gone", ładnie "tną" gitarowe brzmienia akustyczne, z mandoliną włącznie. I tak by można bawić się w porównania już po kres tej płyty, choć zapewne Gouldman wolałby nie być co rusz pod kogoś podczepianym. Ale co poradzić, jeśli w dajmy na to takim "Let Me Dream Again", ewidentnie słychać echa Toma Petty'ego z okresu "Into The Great Wide Open", a w balladach "Lost In The Shadows Of Love", "Battlefield" czy "Memory Lane", brakuje tylko do kompletu głosu Paula McCartneya - choć przecież sam Gouldman w tych piosenkach, także przecież nie ustępuje zbytnio popularnemu Mace.
Dzieło "Love And Work", to niby tylko zwykłe piosenki, a jednak poza sporą dozą swoistej ich urokliwości, jest to rzecz przyprawiona jak najbardziej na rockowo.
Gouldmanowi i jego przeróżnym szarpanym instrumentom, towarzyszą tu jeszcze dodatkowo smyczki, organy czy pianino, co ogólnie dodaje bogactwa aranżacyjnego, przestrzeni, jak i przysłowiowego oddechu pełnią płuc.
Bardzo fajna płyta. Stworzona co prawda raczej dla takich wapniaków jak ja, ale przynajmniej będących z pokolenia wciąż jeszcze kupujących prawdziwe ("physical copy") płyty.

P.S. Album został zadedykowany zmarłemu w 2011 roku Andrew Goldowi. Koledze Gouldmana, nie tyle nawet z samego 10 CC, co raczej ze wspólnego projektu Wax. W swoim czasie nagrywającego przecież tak kapitalne przebojowe piosenki, jak choćby: "American English" czy "Bridge To Your Heart".



Andrzej Masłowski

RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!! - www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00 (4 godziny na żywo!!!)

nawiedzonestudio.boo.pl



wtorek, 22 stycznia 2013

o Gryzulce, innych psinach także, a i o Riverside oraz Pendragon

Na ostatnim niedzielnym uroczystym spotkaniu w bliskim gronie , zarzucono mi, że  nie piszę o niczym fajnym (czytaj: normalnym), tylko o muzyce. Tak więc dowiedziałem się, że ponoć nie ma o czym czytać. Padło nawet stwierdzenie, iż to niemożliwe, żeby nie działo się nic ostatnio ciekawego w moim życiu. I tu mnie przydusiły chłopaki do muru. Otóż dzieje się, i może właśnie dlatego nie bardzo mam kiedy postukać w klawiaturę na tym moim mini komputerku.
Największą mą radością jest psinka, której jestem szczęśliwym posiadaczem właśnie od minionej niedzieli. Łobuzerka przyjechała pociągiem aż z Gdańska. Tam została znaleziona jako sierotka pod schroniskiem. Ktoś ją podrzucił w ten mróz. Jakże dobrze, że jej nie utopił.  I to pewnie także (na szczęście) przez ten mróz. A raczej, dzięki niemu. Jest to przepiękny i tonący w gąszczu kłaczków kundelek. Suczka. Suczka, która przyjechała z już nadanym wcześniej imieniem - Zula. Ja wołam na nią Zulka, bo tak jest jakoś ładniej, a i pasuje ogólnie do tej małej rozwydrzonej mordki. Z racji tego, że maluda gryzie co popadnie, a już najchętniej to mnie, często wołam na nią Gryzulka.
Gryzulka wprowadziła wiele ożywienia, zamieszania, radości, ale i nadała pewne obowiązki. To nic innego przecież jak małe dziecko - 7-tygodniowe, co oznacza, że na świat przyszła w okolicach Andrzejek , najpóźniej Mikołaja.
Mógłbym o niej pisać i pisać, ale zdaję sobie sprawę, że ten blog nie do tego został powołany.
Dodać jednak muszę,  iż jest to czwarty piesek w moim życiu. I aby doprecyzować - czwarta suczka. Tak się akurat zawsze składało.
Pierwsza nazywała się Leda. Był to kundel pospolity, który był pierwszym mym futrzanym skarbem. Niestety, paskuda gryzła obcych. Do tego stopnia, że ugryzła kiedyś solidnie syna milicjanta i niestety nakazem musieliśmy się jej pozbyć. Na szczęście nie do końca, i nie na zawsze, bowiem przygarnęła Ledę rodzinka ze wsi, na której to wsi psinka dożyła końca swych dni. Nie napiszę "szczęśliwego końca", gdyż niestety zginęła od końskiego kopyta, któremu zresztą całe życie zatruwała,
Druga ciutka nazywała się "Mufka". Był to kundelkowaty jamnik, choć podobno jako siódmy z miotu. Niestety los "Mufki" okazał się dramatyczny. Podczas pewnej wyprawy do lasu , w której to wyprawie nie uczestniczyłem, psina się czegoś przestraszyła, poleciała w las i zniknęła w nim na zawsze.
Niedługo później kupiliśmy rodowodową jamniczkę długowłosą o imieniu Rina. Miała rodziców championów z Holandii, i była przecudnym psiakiem. Choć przecież jako jamnik, chodziła swoimi ścieżkami. Typowa indywidualistka. Dopóki jej nie roztuczyliśmy, to znaczy tutaj uczciwie biorę winę na siebie, jeździła z nami na wystawy psów. I tak dla przykładu, na jednej z nich w Zielonej Górze, została zwyciężczynią całej wystawy !!!, a na międzynarodowej w Poznaniu - zwyciężyła w klasie jamników. Do dzisiaj nie zapomnę jak jeden z jurorów powiedział, że nie widział jeszcze tak pięknej jamniczki.
Niestety Rinka zmarła w moje urodziny "trzynastego", w wieku "trzynastu" lat.
Mam nadzieję, że Zulka, która do naszego domu wprowadziła się w roku 2013 spowoduje, iż odczaruje zaklętą "trzynastkę", i od tej pory będzie to już tylko liczba szczęśliwa.

Abstrahując od psiego życia, dodam iż jestem zasłuchany w nowym Riverside. A to, że w niedzielę poleciało w eter nie to co miało, zganiam na siebie. Po prostu zapakowałem w szufladzie pomyłkowo płytę nr 2, zamiast jedynki. I tak poleciała druga część medytacyjnego "Night Session", zamiast jednej z najcudowniejszych kompozycji nowego albumu. Lecz co się odwlecze, to ... Najbardziej zdumiał mnie fakt, że otrzymałem kilka smsów od nocnych marków, którzy byli wniebowzięci słuchając nietypowego Riverside. Przyprawionego na dżezową nutę. Mnie też spodobała się ta druga zespołowa twarz.
Wczoraj słuchałem tej płyty niemal przez cały dzień, i wciąż jej dobrze jeszcze nie poznałem. Tyle kryje w sobie tajemnic. A także bogactwa, melodii, klimatu, brzmienia...  Kurcze, kto wie...., tak coś podskórnie czuję, że to ich najlepsza płyta. Ale poczekam jeszcze z werdyktem.

Poza tym, wczoraj wieczorem napisał do mnie smsa Szymon Dopierała (realizujący NS). I to jest bardzo miła wiadomość, bowiem 8 maja zawita do Poznania mój ukochany Pendragon. Panowie mają ponownie zagrać w Blue Nocie. Nie znam jeszcze szczegółów, a co za tym idzie także cen biletów. Nieważne, to się szybko wyjaśni, a znając życie już na pewno po sieci krążą na ten temat informacje, a Masłowski dowie się z tradycyjnym i "zamierzonym" !!! poślizgiem. Cieszę się z tego, i na pewno jeśli będę cały i zdrów, to pójdę!.

Tyle na dziś. I tak zresztą nieco się rozpisałem, no ale dawnośmy się nie widzieli.



Andrzej Masłowski

RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!! - www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00 (4 godziny na żywo!!!)

nawiedzonestudio.boo.pl







poniedziałek, 21 stycznia 2013

"NAWIEDZONE STUDIO" - audycja z 20 stycznia 2013 - Radio "Afera", Poznań, 98,6 FM

=============================================
"NAWIEDZONE STUDIO"  
program z 20 stycznia 2013 r.
RADIO "AFERA" 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!! - www.afera.com.pl





GAMMA RAY - "Skeletons & Majesties" - (2012) -
- Welcome (intro)
- Anywhere In The Galaxy

Y&T - "Live At The Mystic" - (2012) -
- Prelude
- On With The Show

T&N - "Slave To The Empire" - (2012) -
- Into The Fire

DOKKEN - "Broken Bones" - (2012) -
- For The Last Time

STEVE HARRIS - "British Lion" - (2012) -
- Us Against The World
- The Lesson

KOTIPELTO & LIIMATAINEN - "Blackoustic" - (2012) -
- Hunting High And Low

CAIN'S OFFERING - "Gather The Faithful" - (2009) -
- Elegantly Broken

FRONTLINE - "The State Of Rock" - (1994) -
- Heaven Knows
- Endless
- Over And Out

GRAHAM GOULDMAN - "Love And Work" - (2012) -
- Let Me Dream Again
- The Halls Of Rock'n'Roll
- Daylight

TOM PETTY & THE HEARTBREAKERS - "Greatest Hits" - (1993) -
- Mary Jane's Last Dance

RINGO STARR - "Time Takes Time" - (1992) -
- After All These Years

DR. FEELGOOD - "Classic" - (1988) -
- Break These Chains
- (I Wanna) Make Love To You

LINDISFARNE - "Amigos" - (1989) -
- Don't Say Goodnight
- One World
- Everything Changes

SUTHERLAND BROTHERS & QUIVER - "Reach For The Sky" - (1976) - zagrane z LP
- When The Train Comes
- Dirty City
- Arms Of Mary 

IAN LLOYD - "Goose Bumps" - (1979) - zagrane z LP
- Holiday
- She Broke Your Heart
- Love Stealer
- First Heartbreak

PENDRAGON - "Kowtow" - (1988 / reedycja 2012) -
- I Walk The Rope - {bonus track - wersja z 1986 r.}

RIVERSIDE - "Shrine Of New Generation Slaves" - (2012 / 2013) -
- Night Session - Part Two

BREATHLESS - "Green To Blue" - (2012) -
- Rain Down Blue

HANNIBAL - "Hannibal" - (1970) -
- Winter

BLOOD, SWEAT & TEARS - "Blood, Sweat & Tears" - (1968) -
- Sometimes In Winter

RUSH - "Fly By Night" - (1975) -
- In The End

MEDICINE HEAD - "Dark Side Of The Moon" - (1972) -
- Back To The Wall

GRANNIE - "Grannie" - (1971) -
- Tomorrow Today

COLOSSEUM - "Live S - The Reunion Concerts 1994" - (1995) -
- Elegy

 


Andrzej Masłowski

RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!! - www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00 (4 godziny na żywo!!!)

nawiedzonestudio.boo.pl

niedziela, 20 stycznia 2013

BREATHLESS - "Green To Blue" - (2012) -

BREATHLESS - "Green To Blue" - (TENOR VOSSA RECORDS) - ****



Jest coś nieuchwytnego w głosie Dominica Appletona. Jakiś smutek, melancholia, a nawet żal. Jest także i coś niezwykle czarującego w gitarze Gary Mundy'ego. To samo można by rzecz o spokoju i dostojeństwie basu Ari Neufeld, której gry nie da się z nikim pomylić - podobnie jak dla przykładu Petera Hooka z New Order. A raczej z ex-New Order. Trudno w sumie nawet wyobrazić sobie tamten zespół bez tego "czterostrunowca", a jednak stało się.
Jest zresztą w ogóle coś niepowtarzalnego w muzyce Breathless. Emanuje z niej jakiś grobowy spokój i wrażliwość, która tak bardzo koliduje przecież z chaosem czasów obecnych. Głupio tak rzec, ale to naprawdę muzyka dla nielicznych. Nie lubię tego określenia, gdyż powinna być przecież dla wszystkich. A jednak odnoszę wrażenie, iż niewielu takowej poszukuje. Jakaż szkoda.
Nie na darmo niegdyś Ivo Watts-Russell , szef koncernu 4 AD, widział w Dominicu Appletonie jedną z największych dla siebie nadziei. Szkoda, że wszystko skończyło się ledwie na trzech utworach w utworzonym przez niego projekcie This Mortal Coil. Całą resztę, jak to zwykło się mawiać, muzyk zabrał ze sobą do grobu. Co należy odczytać - do Breathless.
Być może poniższe słowa są odbiciem jakiejś mojej chwilowej fascynacji albumem "Green To Blue". Myślę jednak, że to najpiękniejsza rzecz Breathless w całej jego długiej historii - choć historii popartej niewieloma przecież dziełami.
Na dwóch płytach znalazło się tutaj jedenaście kompozycji. Pełnych uroku, i co istotne, napisanych według podobnej receptury co na genialnej płycie "Between Happiness And Heartache" (1991). Płycie, o której myślałem, że będzie wzorem niedoścignionym, gdyż ta wydawała się być ideałem. A jednak!
Z ostatnich dwóch zespołowych albumów, byłem tylko pełen pokłonów dla wyjątkowej kompozycji "Goodnight". Reszta zapowiadała niebezpieczne poszukiwania muzyki minimalistycznej, do której dotarł choćby niedawno temu sam David Sylvian. Na szczęście, szybko muzycy tego brytyjskiego kwartetu doszli do wniosku, że daleko tamtą droga nie zajdą. Ale potrzebowali aż dziewięciu lat, by zebrać się w sobie i powrócić do najlepszej formuły z twórczych pierwszych pięciu/sześciu lat.
To, czego nie mogę znaleźć na ostatnich dziełach Clan Of Xymox, czy nawet w reaktywowanym naprawdę niezłym Dead Can Dance - bowiem o żadnej kopii Joy Division nawet mowy nie ma - otrzymałem z nawiązką na omawianym "Green To Blue".
Jeśli ktoś tęskni za najlepszymi i naprawdę twórczymi czasami takich wytwórni jak 4 AD czy Beggars Banquet, i na próżno wertuje pośród tuzinów "bezcharakternych" dzisiejszych propozycji w nadziei , że może ziści się sen o potędze, nie powinien przejść obok "Green To Blue" obojętnie. Choć akurat patrząc na samą okładkę albumu, tytuł powinien brzmieć "Red To Black". Muzyce także w tych kolorach jest jakby bardziej do twarzy.
Nie chcę wyróżniać jakoś szczególnie jednego czy drugiego utworu, bo zaraz ktoś zapyta dlaczego nie wspomniałem o trzecim i czwartym... I słusznie. "Green To Blue", wydaje się zwarte ze sobą w całości, niczym powstające źródło, biegnące nieuchronnie ku ujściu.
To co dzieje się tutaj począwszy od "Please Be Happy", aż po "The Last Light Of Day", można nazwać tylko duchową ekstazą. Trudno bowiem o jakiś słowny zamiennik dla uczucia obcowania z TAKĄ MUZYKĄ.



Andrzej Masłowski

RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!! - www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00 (4 godziny na żywo!!!)

nawiedzonestudio.boo.pl




wtorek, 15 stycznia 2013

SKALDOWIE - "Podróż Magiczna" - (2012) - reedycja , a jednak inaczej niż w wersji Digitonu z 1996 r.

SKALDOWIE - "Podróż Magiczna" - (KAMELEON RECORDS) - ***1/3



Ze Skaldami jest tak, że spora większość narodu zna ich dorobek głównie ten piosenkowy (jak najbardziej fajny!), za to pozostała reszta kocha się w drugim odcieniu grupy, czyli w graniu rocka progresywnego. Mam tutaj na myśli genialną !!! płytę "Krywań, Krywań" (1973) , albo też wyborną tytułową suitę z albumu "Stworzenia Świata Część Druga" (1977) - chociażby!. Szczególnie pierwsza z nich mocno zachwyca. Otóż uważam, że nikomu w dziejach polskiej muzyki do dziś włącznie, nie udało się tak pięknie połączyć rodzimego folku z rockiem. Ach, gdyby takich nagrań powstało więcej....
Nie ukrywam swej słabości do niemal całej twórczości Skaldów, lecz takie granie w ich wykonaniu radowało mnie szczególnie.
W 1996 roku nieistniejąca już firma Digiton, opublikowała po raz pierwszy na płycie materiał "Podróż Magiczna". Pod tym tytułem ukrywała się półgodzinna suita , zarejestrowana w 1978 roku, która otwierała całość. Tuż po niej następowała mini suita "Zimowa Bajka" (z wplecionym motywem z utworu "Szanujmy Wspomnienia"), by później już do końca towarzyszyły słuchaczowi zwyczajne i praktycznie nieznane do tamtej pory piosenki. Płyta wydana w niewielkim nakładzie szybko zniknęła z rynku, zdobywając status białego kruka, którym jest do dnia dzisiejszego. Bo choć właśnie na rynek trafiła teoretycznie reedycja tamtego albumu, to najnowsze jego wcielenie zawiera inny zestaw utworów - dobranych już teraz specjalnie przez samego lidera Skaldów - Andrzeja Zielińskiego. Muzykowi zależało, by najnowsza edycja "Podróży Magicznej", którą wydała firma Kameleon Records, zawierała tylko kompozycje wielowątkowe, i nie licząc partii chóralnych, głównie instrumentalne. Tak więc używając języka żargonowego, wyleciały z programu płyty poprzednie piosenki, a w ich miejsce doszły dwie suity. Mianowicie, 20-minutowa "Jak To Się Robi" (z wplecionymi również nawiązaniami do wcześniejszej twórczości grupy) - do filmu o tymże samym tytule (ze Zdzisławem Maklakiewiczem i Janem Himilsbachem w rolach głównych), a zrealizowaną w 1973 roku. Drugą "nowością" była o połowę krótsza mini suita "Concerto Grosso na grupę beatową i orkiestrę" z 1974 roku - zarejestrowaną podczas koncertu w Warszawskiej Filharmonii. To był dopiero odjazd. Niech się schowa "Warszawska Jesień".
Co tu dużo mówić, wszystkie te kompozycje nosiły zdecydowanie progresywny charakter, choć nie zawsze stricte rockowy. Co niech nie oznacza, że nie było tutaj rocka.
Najważniejszym jednak fragmentem tegoż albumu pozostaje pierwszych dwanaście nagrań, które stanowią za całą suitę "Podróż Magiczna". Reszty słucha się bardzo miło, ale to dla pierwszych niespełna 32 minut trzeba mieć tę płytę. Ten zmienny i niezwykle klimatyczny utwór, przesiąknięty klimatem muzyki klasycznej, muzyki wschodu czy jazzu, zachwycał rozmachem, subtelnością i niesamowitym doborem instrumentów oraz wykorzystanych brzmień. Poza rockową sekcją nie zabrakło skrzypiec, trąbki, a także orkiestry smyczkowej, chóru, jak i towarzyszącego jeszcze big-bandu. Dodać muszę, iż wspaniale słucha się także tego syntezatorowego brzmienia, typowego dla okresu drugiej połowy epoki gierkowskiej. Jako ciekawostkę należy ponadto wymienić udział Pawła Biruli (na 12-strunowej gitarze) oraz Andrzeja Puczyńskiego(na gitarze). Obaj ci muzycy zasłynęli wkrótce w znakomitej grupie Exodus.
Wracając do suity "Podróż Magiczna", otóż tego utworu powinien posłuchać każdy kochający muzykę złożoną i nieszablonową, a więc do boju fani muzyki progresywnej, filmowej, koncertowej czy filharmonicznej. Znajdziemy tutaj odniesienia, a czasem wręcz "cytaty" z twórczości grup typu Camel czy The Moody Blues , bądź brzmienia i nastroju orkiestrowych eksperymentów Mike'a Batta z okresu "Tarota" czy "Schizophonii". Czyli z tego samego okresu, aby rzecz doprecyzować. I rzecz jasna tuziny innych nawiązań czy tym podobnych skojarzeń. Utworu słucha się z wypiekami na twarzy, tak że nawet nie zdajemy sobie sprawy kiedy te pół godziny nam uciekło.
Płytę reprezentuje wspaniale opracowana książeczka, zawierająca obszerny opis, mnóstwo zdjęć, w tym także te oryginalne z przedstawienia baletowego do tytułowej suity, albo dla innego przykładu z pomniejszonym oryginalnym reklamowym plakatem do filmu "Jak to się robi". Ponadto, w samym sercu książeczki otrzymujemy replikę oryginalnej okładki z pierwszego digitonowskiego wydania Podróży Magicznej, bowiem nową szatę graficzną do obecnej edycji przygotowała Karolina Leśniewska - córka Jacka Leśniewskiego, autora księgi Przewodnika po Starym Brytyjskim Rocku. A propos, Panie Jacku - z niecierpliwością wszyscy oczekujemy części drugiej !!!
"Podróż Magiczna" jest tylko jedną z wielu pozycji z katalogu aktualnych wznowień płyt Skaldów - wytwórni Kameleon Records. Każdy tytuł ukazał się w skromnym nakładzie 500 kopii. Chyba nie muszę nikogo nakłaniać do pospieszenia się z ich ewentualnym zakupem. Wiadomym jest, że za dwa - trzy lata, zamiast 40/50-ciu złotych, trzeba będzie na internetowych aukcjach wyłożyć bolących 150/200 złotych.

P.S. "Podróż Magiczna", poza płytą CD zawiera jeszcze dodatkowo DVD z ponad 28-minutową rejestracją filmu baletowego do nagrania tytułowego. Materiał ten pochodzi z archiwum TVP. To także cenne cacko, które wątpię by w dzisiejszych czasach znalazło miejsce w nerwowej ramówce telewizyjnej. No, chyba że zlituje się kiedyś nad melomanami na przykład takie TVP Kultura.



Andrzej Masłowski

RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!! - www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00 (4 godziny na żywo!!!)

nawiedzonestudio.boo.pl






o płycie ORKESTRA - "Beyond The Dream" - (1991) -, a także o innych post-projektach związanych z E.L.O.

o płycie ORKESTRA - "Beyond The Dream" - (1991) -, a także o innych kwestiach związanych z grupą ELECTRIC LIGHT ORCHESTRA



W gronie muzycznych znajomych rozgorzała ostatnio dyskusja na temat Electric Light Orchestra. Sprawa poszła o wkładkę dokonaną przez miesięcznik "Teraz Rock" w ich ostatnim styczniowym numerze 1/2013. Jeden osobnik z owego grona poprosił mnie o komentarz o tym wydarzeniu na blogu. Licząc być może, że jak zwykle do czegoś się przyczepię. Pomyślałem, co tu komentować. Świetnie, że taki materiał powstał, i już. Historię przedstawiono co prawda w pigułce, lecz ciekawie. Też (jak większość z nas) byłbym za obszerniejszym materiałem, jak choćby w postaci "teraz rockowej" serii "Kolekcja", ale dobre i to. Cieszy wywiad z Jeffem Lynne'em, choć też żałuję, że jest on taki skromniutki. Są jednak recenzje płyt, wypowiedzi naszych muzyków (wśród których m.in.Grzegorz Kupczyk), a także kilka zdjęć. A zatem, wszystko wydaje się być w porządku. Ale i jest przede wszystkim okazja, by sobie o grupie przypomnieć, a rekrutów zainteresować czymś wartościowym.
Jeśli jednak miałbym się do czegoś przyczepić, to tylko do braku jakiegoś szczegółowszego omówienia zespołowej dyskografii (single, rzadkie utwory, itd...), jak i projektów poszczególnych muzyków po rozwiązaniu podstawowego E.L.O. Myślę tu o koszmarkach w rodzaju E.L.O. PART 2 (Bevan, Kaminski, McDowell, Groucutt i Clark), VIOLINSKI (D'Albuquerque + Kaminski) czy ORKESTRA (Groucutt, Kaminski i McDowell). O ile słuchać się tego nie da, o tyle należałoby jednak o tych faktach jakoś wspomnieć. Tym bardziej, że praktycznie nie istnieje żadna wiedza encyklopedyczna czy książkowa na ten temat.
Sam chętnie bym to uczynił, gdybym się czuł w tym temacie mocny, ale się nie czuję. Kocham całe E.L.O., i o tym możemy sobie pogadać, jednak wszystko co istnieje bez absolutnego mistrza Jeffa Lynne'a, nawet niespecjalnie toleruję. Wyobrażam sobie natomiast Marillion bez Fisha czy Black Sabbath bez Ozziego, ale E.L.O. bez Lynne'a? - zbrodnia !!!
Jako, że pozbyłem się niegdyś płyt ELO Part.2., nie jestem w stanie obecnie tamtej muzyki szczegółowo omówić. Kupować i słuchać tego ponownie nie będę, gdyż najzwyczajniej w świecie nie mam na to ochoty.
Kiedyś byłem także posiadaczem (przez miesiąc lub dwa) kompilacyjnej płyty zespołu Violinski, i uwierzcie mi proszę, że gdy się jej w końcu pozbywałem, to poczułem wielki ból na stopie, a kiedy się ku niej pochyliłem, ujrzałem wielki kamienny głaz, który właśnie spadł mi z serca. Jałowizna jaka płynęła z tamtego kompaktu, była wręcz nie do zniesienia. Kompletnie bezbarwne kompozycje mieszały się z kiczowatą oprawą, przez co nawet takiemu sympatykowi pop jak ja, trudno było przez coś takiego przejść.
Nie wiedzieć jak to możliwe, ale jakimś trafem z tej całej mazganiny, ostał mi się jedynie "nielektrykowy rodzynek" w postaci albumu OrKestra "Beyond The Dream" , który stoi sobie na półce, jak gdyby nigdy nic, obok chwalebnych płyt Jeffa Lynne'a i jego kompanii. Do której to kompanii, należeli zresztą przed laty wszyscy muzycy z OrKestra, mianowicie basista (tu także jako pianista) Kelly Groucutt, następnie skrzypek Mik Kaminski (tu także jako klawiszowiec), oraz występujący jeszcze gościnnie wiolonczelista Hugh McDowell (znany także później z występów u boku Johna Wettona i Geoffa Downesa). Aby jednak oprawa muzyczna nie była zbyt skromna, ci byli muzycy E.L.O., poprosili jeszcze o pomoc w realizacji tego przedsięwzięcia, aż dziewięciu muzyków, którzy zagrali na sekcji dętej (puzon, trąbka), jak i na gitarach, syntezatorach, bądź syntezatorach gitarowych. Całość się miała mocno podszywać pod klimat dawnych E.L.O., czyli pod muzykę pop/rock przyprawioną na symfoniczną nutę. Niestety nie ten głos, nie to brzmienie, nie ta kompozycyjność. Trzeba przyznać, że panowie ładnie zagrali na swoich instrumentach. Te były nawet całkiem dobrze wyeksponowane, jednak pozostała reszta jawiła się bardzo nijako. Groucutt jako przeciętny wokalista i sprawny basista, nie był w stanie niczym szczególnym oczarować, a skrzypce Kaminskiego grały do tylko przeciętnych nut, czasem nawet może i jakoś tam przyjemnych, jak choćby w: "Everybody's Got To Need Somebody", "Some Kind Of Magic" czy "Hold On To Love"- co należy uczciwie dodać. Reszta piosenek niestety była jeśli nie straszna, to już przynajmniej po prostu zła.
"Beyond The Dream" jest ciekawostką , adresowaną głównie do przesadnych "fanów" E.L.O. Jest to płyta, którą warto poznać kulturoznawczo i socjologicznie, ale o najmniejszym nad nią zachwycie nie może być mowy. Poziom OrKestra był taki jak E.L.O.Part 2, czyli ocierający się o żałosny obraz jakiegoś tribute bandu.
Gdybym sobie o tej płycie przypomniał tak z pięć lat temu, to pewnie wyrzuciłbym gniota z domu jak i niegdyś "Elektryków part tu", jednak teraz, gdy nie ma już wśród nas Kelly'ego Groucutta (1945-2009), pozostawiłem tę płytę na pamiątkę po tym zasłużonym muzyku, którego niegdyś także przecież widziałem na koncercie.



Andrzej Masłowski

RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!! - www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00 (4 godziny na żywo!!!)

nawiedzonestudio.boo.pl







poniedziałek, 14 stycznia 2013

"NAWIEDZONE STUDIO" - audycja z 13 stycznia 2013 - Radio "Afera", Poznań, 98,6 FM

"NAWIEDZONE STUDIO"   program z 13 stycznia 2013 r. RADIO "AFERA" 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!! - www.afera.com.pl



GOLDEN EARRING - "Moontan" - (1973) -
- Radar Love

BUDGIE - "Bandolier" - (1975) -
- I Ain't No Mountain

KROKUS - "Hoodoo" - (2010) -
- Shot Of Love

THE BEATLES - "1" - (2000) -
- Lady Madonna - {oryginalnie na singlu w 1968 r.}

Y&T - "Live At The Mystic" - (2012) -
- Forever

ERIC CLAPTON - "Slowhand" - 35th Anniversary Deluxe Edition - (1977 / reedycja 2012) -
- Further On Up The Road

UFO - "The Wild The Willing And The Innocent" - (1981) -
- It's Killing Me
- Profession Of Violence

-------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
DESMOND CHILD - jako producent i kompozytor

ALICE COOPER - "Trash" - (1989) -
- Bed Of Nails

BILLIE MYERS - "Growing, Pains" - (1997) -
- You Send Me Flying

JOHN WAITE - "Rover's Return" - (1987) -
- These Times Are Hard For Lovers

BONNIE TYLER - "The Best" - (1993) -
- Save Up All Your Tears - {oryginalnie na LP "Notes From America", 1988}

KISS - "Hot In The Shade" - (1989) -
- You Love Me To Hate You

MEAT LOAF - "Hang Cool Teddy Bear" - (2010) -
- Elvis In Vegas

---------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

GOLDEN EARRING - "Tits'N Ass" - (2012) -
- Identical
- What Do I Know About Love

JEFF LYNNE - "Armchair Theatre" - (1990) -
- Blown Away

PINK FLOYD - "A Momentary Lapse Of Reason" - (1987) -
- Sorrow

IQ - "Nomzamo" - (1987) -
- Promises (As The Years Go By)

MARILLION - "The Thieving Magpie (La Gazza Ladra)" - (1988) -
- Heart Of Lothian

PENDRAGON - "Kowtow" - (1988 / reedycja 2012) - 
Time For A Change - {bonus track - wczesna wersja z 1986 roku}

ASIA - "XXX" - (2012) -
- Ghost Of A Chance

VIRUS - "Revelation" - (1971) -
- Revelation (nach dem Thema "Paint It Black")

==================================================================


z cyklu: "SZANUJMY WSPOMNIENIA" - czyli CUDZE CHWALICIE SWEGO NIE ZNACIE  
SKALDOWIE - "Podróż Magiczna" - (2012) - 
"Podróż Magiczna" (suita baletowa) - nagranie z 1978 roku
- Uwertura
- Olias
- Taniec Starej Kobiety
- Olias i Młoda Dziewczyna
- Fioletowa Dama
- Magiczny Pałac
- Taniec Kolownów
- Taniec Samurajów
- Wicher
- Olias
- Dyskoteka
- Finał

===================================================================

BREATHLESS - "Green To Blue" - (2012) -
- It's Good To See You

KYLIE MINOGUE - "The Abbey Road Sessions" - (2012) -
- On A Night Like This

URSZULA - "Urszula" - (1983) -
- Ciotka P.






Andrzej Masłowski

RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!! - www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00 (4 godziny na żywo!!!)

nawiedzonestudio.boo.pl





piątek, 11 stycznia 2013

Y&T - "Live At The Mystic" - (2012) -

Y&T - "Live At The Mystic" - (FRONTIERS RECORDS) -  ***4/5



Uważam grupę Y&T za jedną z najlepszych wśród uprawiających hard'n'heavy. I bardzo jest mi przykro, że tak kapitalny band cieszy się w Polsce popularnością wręcz marginalną.
To nic, że obecnie z najsłynniejszego składu ostał się już tylko Dave Meniketti - wokalista i gitarzysta, skoro cała maszyna jest solidnie naoliwiona i zupełnie niezachwianie brnie do przodu.
Miło jest posłuchać także swoistego "greatest hits" w wydaniu na żywo, słysząc grupę w naprawdę kapitalnej formie. A do tego, co ważne,  grającą u siebie - to jest przed własną kalifornijską publicznością. To zawsze dodaje animuszu - każda ekipa sportowa to potwierdzi.
Ten 2-płytowy i zarazem niedawno wydany album, stanowi zapis z dwóch koncertów listopadowych 2011 roku (dzień po dniu), jakie grupa zagrała w Mystic Theatre w Petalumie. Już sama okładka przechwalnie głosi, ze oba te przedstawienia zostały wyprzedane do ostatniego miejsca.
Album zawiera ponad dwadzieścia utworów, z czego jedna trzecia repertuaru pochodzi z ostatniej płyty "Facemelter", wydanej w 2010 roku. Nie była to płyta wybitna, jednak ku memu zaskoczeniu, nad wyraz mocno broni się w repertuarze na żywo, a także w konfrontacji z największymi przebojami grupy. Choć w tym miejscu mam pewne zastrzeżenie. Wiem, że nigdy żaden wykonawca nie jest w stanie zagrać podczas jednego występu wszystkiego, a już tym bardziej taka grupa jak Y&T, która w swym blisko 40-letnim repertuarze posiada tak zwanych "killerów" na co najmniej cztero-płytowy box. Wiele zatem mogę grupie darować, a i nawet przymknąć oko na zbyt wielkie wyeksponowanie utworów z "Facemelter", no ale żeby pominąć takie cacka jak "Midnight In Tokyo" (kto wie czy nie największy hit grupy!), albo nie zagrać ani jednego numeru z tak genialnej płyty jaką jest "Down For The Count" (1985) - to już zakrawa o skandal. Przecież to na tej płycie było słynne "Summertime Girls", czy przejmujące i przepiękne tematy: "Face Like An Angel" i "Hands Of Time" (także przecież hity!), że o kapitalnej przeróbce Logginsa i Messiny "Your Mama Don't Dance", już nawet nie wspomnę. No dobrze, są tutaj: "Black Tiger", "Forever", "Dirty Girl", "I Believe In You", "Hungry For Rock" czy "Rescue Me", ale jednak chyba każdy fan Y&T poczuje mimo wszystko spory repertuarowy niedosyt. Grupa na konto tychże "braków" mogła spokojnie sobie odpuścić choćby takie "Girl Crazy" , czy nawet niezły (ale tylko niezły) "Eyes Of A Stranger". Tyle jeśli chodzi o mankamenty. Oczywiście, to zespół decyduje o repertuarze i charakterze przedstawienia, natomiast ja jestem tylko ich skromnym fanem, który chciałby poprawić dobre na doskonałe. Zdaję sobie także sprawę, że ilu fanów, tyleż setlist.
Najbardziej jednak cieszy forma Menikettiego. Facet ma gardło nie do zdarcia, a śpiewa pełnią płuc (czytaj: drze się!) zupełnie tak perfekcyjnie jak na płytach studyjnych. Jego kolegom stanowiącym za sekcję rytmiczną i wirtuozerską, także należą się wielkie brawa. Grają fantastycznie, a publiczność, co słychać, bawi się w najlepsze. No i o to przecież chodzi najbardziej.
Reasumując zatem, "Live At The Mystic", to bardzo dobry koncert, jeszcze lepszego zespołu, na jakim bardzo chciałbym się znaleźć, a wówczas, nawet mogę uroczyście obiecać, że na pewno bym już nie marudził na brak jednego czy drugiego utworu.

P.S. Album został zadedykowany zmarłemu w styczniu 2011 roku basiście grupy Philowi Kennemore'owi, który zdążył jeszcze nagrać z kolegami longplaya "Facemelter", pomimo bardzo ciężkiej choroby.




Andrzej Masłowski

RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!! - www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00 (4 godziny na żywo!!!)

nawiedzonestudio.boo.pl




wtorek, 8 stycznia 2013

PENDRAGON - "Kowtow" - (1988 / reedycja 2012) -

PENDRAGON - "Kowtow" - (TOFF RECORDS / MADFISH is a SNAPPER MUSIC LABEL) -  ****3/4



Album "Kowtow" jest drugą (nie licząc EPki "Fly High, Fall Far") pozycją w dyskografii Brytyjczyków.
Pomimo iż jego 25-lecie przypada właśnie na rok 2013, to reedycja tegoż ukazała się już pod koniec ubiegłego roku.
Pierwsze co rzuca się w oczy, to okładka. Będąca negatywem w stosunku do pierwotnej jej wersji, pokrytej przecież tłem w kolorze białym. I myślę, że ogólnie rzecz biorąc, wyszło jej to na dobre.
Pendragon w latach 80-tych miał ambicje bycia drugim Marillion. I podobnie jak grupy Pallas czy IQ, które posiadały porównywalne ambicje, nie udało się muzykom o tej królewskiej nazwie, zdobyć równie wielkiej popularności co Fish i jego kompania.
"Kowtow" to kapitalna płyta, lecz pochodząca z okresu, w którym Pendragon nie grali jeszcze tak baśniowo jak na płytach w dekadzie następnej. Śmiem twierdzić, że gdyby tak prześliczne dzieła jak "The World" czy "The Window Of Life" powstały kilka lat wcześniej, to dzisiaj o Pendragon słyszałby cały świat. Niestety Nick Barrett i jego koledzy nagrywając "Kowtow" byli jeszcze na etapie innych muzycznych poszukiwań.
Zdaję sobie sprawę, że jeśli ktokolwiek rozpoczął przygodę z tym zespołem od albumu "The World" wzwyż, to może mieć problem z zaakceptowaniem wczesnych płyt typu "Jewel" czy właśnie omawianą "Kowtow". W tamtym okresie Pendragon rzadko rzucali się na wielowątkowe suity, przeważnie były to kilkuminutowe piosenki, takie typowe - ze zwrotkami i refrenami, które wyróżniały się spośród ogólnej konwencjonalności rozbudowanymi partiami klawiszowymi , bądź gitarowymi. Czasem nawet typowo rockowej sekcji potrafił także towarzyszyć saksofon, jak w nastrojowych "I Walk The Rope" czy "2 AM". Przepiękne to utwory, tak swoją drogą. Zespół nie unikał także i radiowej przebojowości, jak przy pełnym witalności "Saved By You", który otwierał cały album, a przy okazji był jego oficjalnym singlem i teledyskiem. Podobne przebojowe aspiracje miały jeszcze kompozycje "The Mask", "Time For A Change" (w klimacie Marillion z okresu "Clutching At Straws")  czy "Solid Heart" (moim zdaniem jedyny nieco słabszy punkt albumu) ,choć skończyło się w ich przypadku tylko na zamiarach.
Entuzjastom ambitniejszej odsłony rocka artystycznego, zapewne najbardziej powinien przypaść do gustu dostojny "The Haunting". Ten ponad 10-minutowy utwór spełniał wszelkie cechy stopniowania napięcia, do tego zachwycał niesamowicie przepięknymi malowniczymi partiami gitary Barretta i subtelnymi klawiszowymi zagrywkami Nolana. Była to zapowiedź tego co czekać miało fanów zespołu za trzy lata, już na genialnej !!! płycie "The World". Także pod tym względem spore wrażenie, choć może jednak tyciu mniejsze, robiła finałowa i niespełna 9-minutowa kompozycja tytułowa. Ale i tutaj Barrett i jego koledzy zagrali olśniewająco. W pierwszej części może jeszcze nieco prosto, żywiołowo i nieśmiało, ale już w części drugiej można było zanurzyć się w typowym baśniowym pendragonowskim świecie. Grupa dobiła tu swego odbiorcę rzecz jasna kolejną prześliczną melodią.
Nie wspomniałem jeszcze o 7-minutowym "Total Recall", a przecież to także jeden z tych wyróżniających się fragmentów albumu. Delikatny, wręcz do bólu subtelny. Jedynie tylko w krótkim refrenie zmieniając swe oblicze na żywiołowe i radosne. Nawet do takiego późniejszego wspólnego śpiewania z publicznością podczas koncertów. Ale i przy tym nie aż tak "natarczywy" jak Marillion'owskie "Incommunicado".
Być może nie jest to płyta do pokochania ot tak od razu, naprędce, ale też zakładam, że odbiorca takiej muzyki jest cierpliwy, wrażliwy, uważny, i prędzej czy później zostanie wchłonięty przez nią do reszty.
I jeszcze o trzech zawartych w tejże edycji bonusach. Uwaga!!! - są one absolutnie urocze i cudowne, i nawet jeśli się już posiada ten album , to warto go ponownie nabyć już nie tylko z uwagi na sam remastering i zmienioną szatę graficzną, ale właśnie z uwagi na te trzy nagrania. A są nimi dobrze znane z "Kowtow" utwory: "Time For A Change", "The Mask" oraz "I Walk The Rope", które w tym przypadku pochodzą z sesji z 1986 roku, a więc na dwa lata przed tymi znanymi nam z pełnoprawnego longplaya. Być może tylko ja się nimi w tej chwili zachwycam, ale ogromnie podoba mi się taki słodziutki Pendragon, niemal popowy, i brzmiący podobnie do tuzinów pop/rockowych zespołów środka lat 80-tych. Proszę zwrócić uwagę na urocze brzmienie instrumentów klawiszowych i na bardzo młodzieńczy głos Nicka Barretta. Piękne - po prostu.
Od czasu zakupu tej reedycji nie ma dnia, bym sobie jej nie posłuchał przynajmniej we fragmentach. Co doprowadziło mnie do pełnego zakochania się w tej teoretycznie przecież od lat dobrze mi znanej płycie.



Andrzej Masłowski

RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!! - www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00 (4 godziny na żywo!!!)

nawiedzonestudio.boo.pl





ERIC CLAPTON - "Slowhand" - 35th Anniversary Deluxe Edition - (1977 / reedycja 2012) -

ERIC CLAPTON - "Slowhand" - 35th Anniversary Deluxe Edition - (POLYDOR / Universal) - ***1/2



Pamiętam jak ta płyta była nowością i jakim była niedostępnym marzeniem dla wielu jej spragnionych. Akurat zaczynałem się wówczas interesować muzyką, no i kiedy odkryłem prawdziwy jej świat na co niedzielnych giełdach płytowych, okładka "Slowhand", była jedną z tych najczęściej tam przeze mnie widywanych. Inna kwestia, że ówczesny robotnik musiał wyłożyć połowę wypłaty na takie winylowe cacko, a ja jako smarkacz z podstawówki, mogłem się już w ogóle jedynie tylko oblizać smakiem. Dzisiaj mogę sobie obok starego wydania CD, i wysłużonego winyla, postawić na półce jeszcze dodatkowo najnowszą edycję tej bardzo fajnej, choć powiedzmy sobie szczerze - nie wybitnej płyty. Pomimo, iż ta nie wiedzieć dlaczego nosi miano jednej z najlepszych płyt w dorobku Claptona. Do którego warto dodać, że przydomek z albumowego tytułu, pasował jak ulał. "Slowhand" oznacza w prymitywnym tłumaczeniu "wolną rękę", a to akurat było przydomkiem artysty, którego tak ochrzczono w tak zwanej branży. Clapton bowiem grał bluesa (i nie tylko!) najślamazarniej ze wszystkich ówczesnych wymiataczy. Co dało mu pewien swoisty styl, ogólną rozpoznawalność, i zarazem "to" co pokochały przecież miliony z nas.
Właśnie w listopadzie 2012 roku upłynęła równa 35-rocznica od premiery "Slowhand". Skoro wcześniej uhonorowano wersją Deluxe Edition płytę "461 Ocean Boulevard", koncern Universal reprezentujący fonograficzne interesy artysty z tamtego okresu, po prostu nie mógł nie sięgnąć także i po ten tytuł.
"Slowhand" jest płytą pomnikiem, która odniosła spory komercyjny sukces z uwagi na dwie kompozycje, i choć jak już na początku podkreśliłem - żadnym muzycznym arcydziełem nie jest, jednak ... , no właśnie - trzeba ją mieć! Właśnie z uwagi na słynny "Cocaine" - J.J.Cale'a, a także na bardzo piękny (pomimo iż zarżnięty przez radio!) "Wonderful Tonight". Jak pamiętamy, utwór ten Clapton napisał dla Patti Boyd, którą to przecież bezczelnie podkradł George'owi Harrisonowi, nie kończąc z nim,  ot ciekawostka - przyjaźni. Ale i trzeci w kolejności na tym albumie "Long Down Sally" to piękny klejnocik, pomimo iż na pewno już nie takiego kalibru co wcześniejsze dwa. Utwór ten utrzymany w jednolitym marszowo-country'owym tempie, wręcz idealnie sprawdzał się w stacjach radiowych, no i dobrze sprzedawał się na singlu.
Na pewno dużo mniejsze wrażenie robiły takie utwory jak miałkie country w postaci "Next Time You See Her" czy country'ująca mocno nudziarska balladka "We're All The Way" - zaśpiewana w kobiecym towarzystwie. Warto podkreślić, że główną wokalnie wtórującą Claptonowi była wówczas Yvonne Elliman, a jej sekundowała do kompletu jeszcze Marcy Levy.
Trzeba sobie powiedzieć szczerze, że kolejne utwory tegoż tu zbioru, nie robiły jakiegoś oszałamiającego wrażenia.
Nieco ponad 8-minutowy i rozimprowizowany niby rockers "The Core" , był jakiś taki kanciaty i bez wyrazu. Do tego, okropnie wypadały tutaj żeńskie chórki. Z kolei następująca po nim zwyczajna piosenka "May You Never", była przewrotnie bardzo urocza. Utrzymana w średnim i dość jednolitym tempie, urzekała ładną melodią i dała na swój sposób podwaliny pod jeszcze piękniejszą "Promises" na następną płytę "Backless" (pomimo iż to przecież cudza kompozycja).
Również miło prezentował się nazwijmy to bluesik "Mean Old Frisco", choć i ten nie był także niczym wielkim. Za to na osłodę finalizujący całość "Peaches And Diesel", urzekał lekkością, swobodą, nastrojowością, no i rzecz jasna ładną melodią. Ten instrumentalny numer zamykał całość, przy okazji pozostawiając dobre wrażenie po tej na pół udanej, aczkolwiek uroczej płycie.
Z dziennikarskiego obowiązku dodam jeszcze, iż w tamtym czasie znalazł się on na drugiej stronie singla "Wonderful Tonight".
Na wydanej właśnie zremasterowanej wersji "Slowhand", otrzymujemy jeszcze cztery dodatkowe utwory na dysku numer jeden. Są nimi: przyjemna balladka "Looking At The Rain", dalej - krótki akustyczny balladowy blues "Alberta" (taki sobie!), następnie kolejna ballada "Greyhound Bus", utrzymana w jednostajnym nieco marszowym tempie, z towarzyszącą a'la Dylanowską harmonijką. Całkiem ładna piosenka, której nie popsuły nawet żeńskie chórki. Być może z uwagi na swą nie nachalność. Ostatnim dodatkiem w studyjnej części tegoż rocznicowego wydawnictwa jest blisko pięciominutowa i typowa dla tamtych czasów Claptonowska ballada "Stars, Strays And Ashtrays" - dość wyraźnie oparta na country i folku. Słucha się jej nawet całkiem miło, pomimo iż nie dzieje się tutaj praktycznie nic szczególnego. Wartość tej kompozycji dodatkowo podbijają fajne organowe zagrywki.
Na pewno te cztery studyjne utwory stanowią za cenny dodatek, pasując nawet do klimatu podstawowej płyty.
Na dysku numer dwa, znalazł się blisko 75-minutowy zapis koncertu z londyńskiego Hammersmith Odeon, z końcówki kwietnia 1977 roku - a więc na kilka miesięcy przed płytą "Slowhand". To też zdradza w pewnym sensie dlaczego wśród tutejszych dziewięciu kompozycji nie pojawiła się żadna z późniejszego bestselleru.
To bardzo fajny koncert. Oczywiście nie zaskakujący, bowiem Clapton zawsze na żywo wypadał kapitalnie, i częstokroć dużo lepiej niż w studio. Ta płyta także to ukazuje. Swoboda i improwizacje z jakimi jawi nam się tutaj Clapton sama składa ręce do oklasków. Już samo otwarcie płyty w postaci utworu "Tell The Truth", od razu uświadamia odbiorcy, że to musiał być wówczas wspaniały wieczór. Nawet zagrany pod reggae'łową nutę "Knocking On Heaven's Door", przyjemnie kołysze. Nie napiszę "buja", gdyż wyobraźnia podsuwa mi od razu przed oczy stado nieumytych pajacowatych dredów, a wówczas już cała muzyka traci na smaku.
Oczywiście rockowa dusza najlepiej się czuje w towarzystwie takich kompozycji jak: "Steady Rolling Man", bądź przy kapitalnym bluesowym klasyku "Further On Up The Road" - Bobby'ego Blanda, - ach, cóż za wersja!!!
Szkoda tylko, że w Blind Faith'owskim "Can't Find My Way Home", Clapton dał pośpiewać Yvonne Elliman, a sam ograniczył się głównie do akompaniamentu.
Klasyków to jednak nie koniec, bo i mamy tutaj jeszcze ponad 12-minutową, i chyba najwolniejszą z możliwych wersję "Stormy Monday". Ze wszystkimi zaletami cudownych organów i gitary, i wadami wyjąco-niepasującej tu kompletnie Yvonne Elliman. W nagrodę w Cream'owskim "Badge" nie słychać już tak dużo tego kojota w spódnicy, za to Clapton maluje na gitarze niczym natchniony Rembrandt na płótnie. Absolutnie piękna wersja.
Nie byłoby koncertu Claptona w tamtym czasie bez Marley'owskiego "I Shot To Sheriff". I choć nie cierpię beznamiętnej reggae'ałowej sieczki, jak smażonego sera z kminkiem, to ten kawałek zawsze mi się w miarę podobał - oczywiście w wersji Claptonowskiej!. Tutaj mistrzunio rozciągnął go do aż 14 minut! Dzięki czemu, gdy już zgubił właściwy melodii rytm, wziął się za pastwienie nad swymi sześcioma strunami. Prawdopodobnie, gdyby tak wyglądała na co dzień muzyczka spod gorących palm, i kolorów czerwieni, zieleni i zółci, to żółć by mnie nie zalewała na jej zbyt częsty widok (czytaj: rytm).
Na finał, jak przystało, musiała pojawić się "Layla", i się pojawiła. Szkoda tylko, że w skromnej 6-minutowej wersji. Niczym osamotniony kotlet na talerzu, bez całej wokół siebie warzywnej otoczki, która i tak jest w zasadzie najmniej istotna dla sprawy, ale dla tradycji być powinna.
Polecam, polecam, polecam! To naprawdę bardzo fajny koncert. Już choćby tylko dla niego warto zakupić ten sam tytuł ponownie.
Nie będę się już zatem rozwodzić nad poprawionym tutaj brzmieniem w stosunku do poprzednich wydań, bowiem sympatyków winyli i tak to nie wzruszy, a bractwo kompaktowe jest do tego od lat przyzwyczajone, gdyż obecnie każda reedycja jest obowiązkowo remasteryzowana.



Andrzej Masłowski

RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!! - www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00 (4 godziny na żywo!!!)

nawiedzonestudio.boo.pl