wtorek, 8 stycznia 2013

ERIC CLAPTON - "Slowhand" - 35th Anniversary Deluxe Edition - (1977 / reedycja 2012) -

ERIC CLAPTON - "Slowhand" - 35th Anniversary Deluxe Edition - (POLYDOR / Universal) - ***1/2



Pamiętam jak ta płyta była nowością i jakim była niedostępnym marzeniem dla wielu jej spragnionych. Akurat zaczynałem się wówczas interesować muzyką, no i kiedy odkryłem prawdziwy jej świat na co niedzielnych giełdach płytowych, okładka "Slowhand", była jedną z tych najczęściej tam przeze mnie widywanych. Inna kwestia, że ówczesny robotnik musiał wyłożyć połowę wypłaty na takie winylowe cacko, a ja jako smarkacz z podstawówki, mogłem się już w ogóle jedynie tylko oblizać smakiem. Dzisiaj mogę sobie obok starego wydania CD, i wysłużonego winyla, postawić na półce jeszcze dodatkowo najnowszą edycję tej bardzo fajnej, choć powiedzmy sobie szczerze - nie wybitnej płyty. Pomimo, iż ta nie wiedzieć dlaczego nosi miano jednej z najlepszych płyt w dorobku Claptona. Do którego warto dodać, że przydomek z albumowego tytułu, pasował jak ulał. "Slowhand" oznacza w prymitywnym tłumaczeniu "wolną rękę", a to akurat było przydomkiem artysty, którego tak ochrzczono w tak zwanej branży. Clapton bowiem grał bluesa (i nie tylko!) najślamazarniej ze wszystkich ówczesnych wymiataczy. Co dało mu pewien swoisty styl, ogólną rozpoznawalność, i zarazem "to" co pokochały przecież miliony z nas.
Właśnie w listopadzie 2012 roku upłynęła równa 35-rocznica od premiery "Slowhand". Skoro wcześniej uhonorowano wersją Deluxe Edition płytę "461 Ocean Boulevard", koncern Universal reprezentujący fonograficzne interesy artysty z tamtego okresu, po prostu nie mógł nie sięgnąć także i po ten tytuł.
"Slowhand" jest płytą pomnikiem, która odniosła spory komercyjny sukces z uwagi na dwie kompozycje, i choć jak już na początku podkreśliłem - żadnym muzycznym arcydziełem nie jest, jednak ... , no właśnie - trzeba ją mieć! Właśnie z uwagi na słynny "Cocaine" - J.J.Cale'a, a także na bardzo piękny (pomimo iż zarżnięty przez radio!) "Wonderful Tonight". Jak pamiętamy, utwór ten Clapton napisał dla Patti Boyd, którą to przecież bezczelnie podkradł George'owi Harrisonowi, nie kończąc z nim,  ot ciekawostka - przyjaźni. Ale i trzeci w kolejności na tym albumie "Long Down Sally" to piękny klejnocik, pomimo iż na pewno już nie takiego kalibru co wcześniejsze dwa. Utwór ten utrzymany w jednolitym marszowo-country'owym tempie, wręcz idealnie sprawdzał się w stacjach radiowych, no i dobrze sprzedawał się na singlu.
Na pewno dużo mniejsze wrażenie robiły takie utwory jak miałkie country w postaci "Next Time You See Her" czy country'ująca mocno nudziarska balladka "We're All The Way" - zaśpiewana w kobiecym towarzystwie. Warto podkreślić, że główną wokalnie wtórującą Claptonowi była wówczas Yvonne Elliman, a jej sekundowała do kompletu jeszcze Marcy Levy.
Trzeba sobie powiedzieć szczerze, że kolejne utwory tegoż tu zbioru, nie robiły jakiegoś oszałamiającego wrażenia.
Nieco ponad 8-minutowy i rozimprowizowany niby rockers "The Core" , był jakiś taki kanciaty i bez wyrazu. Do tego, okropnie wypadały tutaj żeńskie chórki. Z kolei następująca po nim zwyczajna piosenka "May You Never", była przewrotnie bardzo urocza. Utrzymana w średnim i dość jednolitym tempie, urzekała ładną melodią i dała na swój sposób podwaliny pod jeszcze piękniejszą "Promises" na następną płytę "Backless" (pomimo iż to przecież cudza kompozycja).
Również miło prezentował się nazwijmy to bluesik "Mean Old Frisco", choć i ten nie był także niczym wielkim. Za to na osłodę finalizujący całość "Peaches And Diesel", urzekał lekkością, swobodą, nastrojowością, no i rzecz jasna ładną melodią. Ten instrumentalny numer zamykał całość, przy okazji pozostawiając dobre wrażenie po tej na pół udanej, aczkolwiek uroczej płycie.
Z dziennikarskiego obowiązku dodam jeszcze, iż w tamtym czasie znalazł się on na drugiej stronie singla "Wonderful Tonight".
Na wydanej właśnie zremasterowanej wersji "Slowhand", otrzymujemy jeszcze cztery dodatkowe utwory na dysku numer jeden. Są nimi: przyjemna balladka "Looking At The Rain", dalej - krótki akustyczny balladowy blues "Alberta" (taki sobie!), następnie kolejna ballada "Greyhound Bus", utrzymana w jednostajnym nieco marszowym tempie, z towarzyszącą a'la Dylanowską harmonijką. Całkiem ładna piosenka, której nie popsuły nawet żeńskie chórki. Być może z uwagi na swą nie nachalność. Ostatnim dodatkiem w studyjnej części tegoż rocznicowego wydawnictwa jest blisko pięciominutowa i typowa dla tamtych czasów Claptonowska ballada "Stars, Strays And Ashtrays" - dość wyraźnie oparta na country i folku. Słucha się jej nawet całkiem miło, pomimo iż nie dzieje się tutaj praktycznie nic szczególnego. Wartość tej kompozycji dodatkowo podbijają fajne organowe zagrywki.
Na pewno te cztery studyjne utwory stanowią za cenny dodatek, pasując nawet do klimatu podstawowej płyty.
Na dysku numer dwa, znalazł się blisko 75-minutowy zapis koncertu z londyńskiego Hammersmith Odeon, z końcówki kwietnia 1977 roku - a więc na kilka miesięcy przed płytą "Slowhand". To też zdradza w pewnym sensie dlaczego wśród tutejszych dziewięciu kompozycji nie pojawiła się żadna z późniejszego bestselleru.
To bardzo fajny koncert. Oczywiście nie zaskakujący, bowiem Clapton zawsze na żywo wypadał kapitalnie, i częstokroć dużo lepiej niż w studio. Ta płyta także to ukazuje. Swoboda i improwizacje z jakimi jawi nam się tutaj Clapton sama składa ręce do oklasków. Już samo otwarcie płyty w postaci utworu "Tell The Truth", od razu uświadamia odbiorcy, że to musiał być wówczas wspaniały wieczór. Nawet zagrany pod reggae'łową nutę "Knocking On Heaven's Door", przyjemnie kołysze. Nie napiszę "buja", gdyż wyobraźnia podsuwa mi od razu przed oczy stado nieumytych pajacowatych dredów, a wówczas już cała muzyka traci na smaku.
Oczywiście rockowa dusza najlepiej się czuje w towarzystwie takich kompozycji jak: "Steady Rolling Man", bądź przy kapitalnym bluesowym klasyku "Further On Up The Road" - Bobby'ego Blanda, - ach, cóż za wersja!!!
Szkoda tylko, że w Blind Faith'owskim "Can't Find My Way Home", Clapton dał pośpiewać Yvonne Elliman, a sam ograniczył się głównie do akompaniamentu.
Klasyków to jednak nie koniec, bo i mamy tutaj jeszcze ponad 12-minutową, i chyba najwolniejszą z możliwych wersję "Stormy Monday". Ze wszystkimi zaletami cudownych organów i gitary, i wadami wyjąco-niepasującej tu kompletnie Yvonne Elliman. W nagrodę w Cream'owskim "Badge" nie słychać już tak dużo tego kojota w spódnicy, za to Clapton maluje na gitarze niczym natchniony Rembrandt na płótnie. Absolutnie piękna wersja.
Nie byłoby koncertu Claptona w tamtym czasie bez Marley'owskiego "I Shot To Sheriff". I choć nie cierpię beznamiętnej reggae'ałowej sieczki, jak smażonego sera z kminkiem, to ten kawałek zawsze mi się w miarę podobał - oczywiście w wersji Claptonowskiej!. Tutaj mistrzunio rozciągnął go do aż 14 minut! Dzięki czemu, gdy już zgubił właściwy melodii rytm, wziął się za pastwienie nad swymi sześcioma strunami. Prawdopodobnie, gdyby tak wyglądała na co dzień muzyczka spod gorących palm, i kolorów czerwieni, zieleni i zółci, to żółć by mnie nie zalewała na jej zbyt częsty widok (czytaj: rytm).
Na finał, jak przystało, musiała pojawić się "Layla", i się pojawiła. Szkoda tylko, że w skromnej 6-minutowej wersji. Niczym osamotniony kotlet na talerzu, bez całej wokół siebie warzywnej otoczki, która i tak jest w zasadzie najmniej istotna dla sprawy, ale dla tradycji być powinna.
Polecam, polecam, polecam! To naprawdę bardzo fajny koncert. Już choćby tylko dla niego warto zakupić ten sam tytuł ponownie.
Nie będę się już zatem rozwodzić nad poprawionym tutaj brzmieniem w stosunku do poprzednich wydań, bowiem sympatyków winyli i tak to nie wzruszy, a bractwo kompaktowe jest do tego od lat przyzwyczajone, gdyż obecnie każda reedycja jest obowiązkowo remasteryzowana.



Andrzej Masłowski

RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!! - www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00 (4 godziny na żywo!!!)

nawiedzonestudio.boo.pl