niedziela, 31 stycznia 2016

dziś o godzinę wcześniej

Wpadło mi dzisiaj zastępstwo. Zapraszam na "Blues Ranus" na godzinę 21.00. Będzie dużo dobrego bluesa, po którym cztery godziny Nawiedzonego Studia.
A zatem pięć godzin najlepszej muzyki w eterze - "... dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"

Radio "Afera" (Poznań) 98,6 FM lub www.afera.com.pl
Do usłyszenia!




Andrzej Masłowski


RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - 
www.afera.com.pl

"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00



"... dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"




czwartek, 28 stycznia 2016

RHAPSODY OF FIRE - "Into The Legend" - (2016) -






RHAPSODY OF FIRE
"Into The Legend"
(AFM RECORDS)
***2/3




Tak się akurat złożyło, iż premiera najnowszej płyty Rhapsody Of Fire "Into The Legend" zbiegła się niemal idealnie z wizytą w Polsce (na dwóch koncertach) drugiego obozu Rhapsody, pod przewodnictwem ich byłego kolegi Luca Turilliego - jako Luca Turilli's Rhapsody. Ten niesamowity gitarzysta i kompozytor zadał swym kolegom wielki cios opuszczając grupę po albumie "From Chaos To Eternity" w 2011 roku. Wydawać się mogło, iż jego niedawni partnerzy nie podołają tworzyć w tak znaczącym osłabieniu. Oczywiście nadal na posterunku pozostał instrumentalista klawiszowy Alex Staropoli - odpowiedzialny za muzyczne oblicze najdawniejszych czasów i najbardziej uznanych albumów. Staropoli bywał w przeszłości kompozytorem lub współkompozytorem u boku Turilliego. I ten fakt chyba mocno uratował obecne Rhapsody Of Fire. Pomimo, iż ostatnie dokonania grupy nie są już tak powalające, jak albumy: "Legendary Tales", "Symphony Of Enchanted Lands", bądź "Power Of The Dragonflame". A jednak poprzedni "Dark Wings Of Steel" z 2013 roku podobał mi się. Koniec końców, płyta zawierała przecież jedną z najpiękniejszych kompozycji w dorobku grupy, jaką jest "Fly To The Crystal Skies". A i pozostałym trudno też było cokolwiek zarzucić. W dodatku tamto dzieło mocno zyskuje z każdym kolejnym posłuchaniem, a zatem czas działa na jego korzyść. I być może podobnie będzie z najnowszym "Into The Legend", które w ogólnym obrazie bardzo przypadło mi do gustu, pomimo iż nie zawiera przynajmniej jednego wyjątkowego utworu. Takiego, o którym pamięta się na zawsze. Znaczącego wyróżnika, wpisującego się do żelaznego kanonu skarbów. Jednak kto wie..., być może już w nieodległej przyszłości czas to zweryfikuje.
Nie ma tutaj większych zaskoczeń, ale fani Ogniowej Rapsodii raczej ich nie oczekują. No i dobrze. Niech muzycy realizują to, do czego zostali powołani. Łącząc metal z symfoniczną orkiestracją, dodając efektowne chóry, tworząc przy tym podniosły epicki nastrój, z bitewnymi opowieściami - opartymi o fascynacje baśniowe i mitologiczne. To od zawsze charakteryzowało tę niezwykłą grupę, nie ma potrzeby więc tego zmieniać.
Na "Into The Legend" jest wszystko, co być powinno. Począwszy od intro "In Principio" i następującej po niej galopady w "Distant Sky", aż po wielowątkową suitę "The Kiss Of Life". Z wieloma smaczkami pomiędzy.
Może się podobać muskularne i zarazem mroczne nagranie tytułowe "Into The Legend", bądź równie posępne "Winter's Rain". Świetnie wypadają w nim konfrontacje wielogłosowych wokaliz z nagromadzeniem smyczków. Całe to symfoniczne tło budzi skojarzenia ze schyłkową twórczością W.A.Mozarta. Wytwarzając nastrój powagi i dostojeństwa.
Średniowieczny klimat udziela się podszytemu folkowymi akcentami "A Voice In The Cold Wind", któremu dodatkowo sporo uroku przydają okazjonalne chóralne, niemal "bitewne" zaśpiewy. Coś wspaniałego. To takie Rhapsody rodem z wczesnego okresu, przykładowo z okolic albumu "Dawn Of Victory".
Rhapsody zawsze bywali mocni w balladach lub metalowych hymnach, a więc i tego typu akcentów zabraknąć nie mogło. Z powierzonego zadania wywiązała się tutaj absolutnie prześliczna ballada "Shining Star". Delikatne smyczki i gitara akustyczna powoli inicjują całość, po czym kompozycja rozrasta się i nabiera mocy, oddechu, głębi, aż z czasem dochodzi chór, by pod jej koniec odnieść wrażenie jakby śpiewała już cała armia. W takich pieśniach można także docenić wielką maestrię wokalną Fabio Lione. Rewelacja. W wersji limitowanej możemy tego utworu posłuchać dodatkowo po hiszpańsku, jako "Volar Sin Dolor".
Niezłe wrażenie tworzy jeszcze zadziorny i galopujący na dwie stopy, a i podszyty żeńsko-męskim chóralnym śpiewem "Valley Of Shadows". To idealny przykład na to, jak metal może jednocześnie napotykać na filharmonię z operę. Równie fajny wydaje się być rozpędzony i okraszony chwytliwą melodią "Rage Of Darkness". Nieco mniej za to mało wyrazisty "Realms Of Light" - zdecydowanie najsłabszy fragment albumu.
Naprawdę dobra płyta. Zespołu, w którego po odejściu Turilliego wielu przestało wierzyć. Zupełnie niepotrzebnie.





Andrzej Masłowski


RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - 
www.afera.com.pl

"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00



"... dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"







środa, 27 stycznia 2016

BLACK nie żyje





BLACK (Colin Vearncombe)
(26.V.1962 - 26.I.2016)




Od rana słucham piosenek z debiutanckiego kompaktu Blacka "Wonderful Life". Lubię tę płytę, choć niestety rzadko do niej powracam. Black (choć tak naprawdę Colin Vearncombe) w ogólnej świadomości funkcjonuje od blisko trzech dekad jako dostarczyciel jednej piosenki, za to jakiej! - "Wonderful Life".
W tamtych już całkiem odległych latach dość często nasłuchiwałem trójkowej listy Marka Niedźwieckiego i pamiętam jej triumfy. Ludzie listy pisali, nie tylko oddając na nią głos, ale i prosząc za jej pośrednictwem o różne dedykacje. Jedną z nich zapamiętałem, miała pewnej młodej parze nieść szczęście na nowej drodze życia. Podobną popularnością cieszyła się nieco wcześniej piosenka "In The Army Now", ta w wersji Status Quo. Wszak to hit duetu Bolland & Bolland, tyle że im się z nim akurat nie udało.
Wielu nabywców albumu Blacka czuło spory niedosyt, większość z nich liczyło na przynajmniej ze trzy/cztery podobne killery, co "Wonderful Life". Na próżno. Cały album był bardzo uroczy, interesujący, a i pokazywał Blacka jako artystę wszechstronnego, jak na obszar działania w muzyce popularnej. Jednak drugiego "Wonderful Life" już tam nie było. Cała płyta mimo wszystko sprzedała się w platynowym nakładzie, za to wydana wkrótce dwójka "Comedy" choć zawierała okładkę mocno nawiązującą do debiutu, jak i samą muzykę także, odniosła sukces nieporównywalnie mniejszy. Ale jednak wciąż sukces. Być może siłą rozpędu, bazując nadal na mocy "tej" jednej jedynej piosenki. Później niewielu już ludzi śledziło dalsze losy Colina Vearncombe'a, pomimo iż ten bywał aktywny, często koncertując i nagrywając. Przyznam, że i ja także nie wykazywałem zainteresowania nowymi muzycznymi propozycjami Artysty. Być może nawet niesprawiedliwie. Jednak do tej najsłynniejszej "jedynki" czasem powracam i lubię na niej większość piosenek. Nigdy nie pojmę, dlaczego na szeroką skalę hitem nie stała się cudowna "Everything's Coming Up Roses". Pomimo wydania jej przecież na singlu. Albo takie ballady, jak: "I Just Grew Tired", "Sweetest Smile", bądź "Ravel In The Rain" (z pięknym saksofonem i napędzającym mocnym powolnym basem).
Smutno było mi wczoraj usłyszeć o Jego przedwczesnej śmierci. W kwiecie wieku i pełni zdrowia, wydawać by się mogło. Black uległ przed około dwoma tygodniami groźnemu wypadkowi, nie wybudzając się już ze śpiączki. Nic, tylko żal....
Dzięki Black za wszystko, choć szczególnie za "tę" jedną wyjątkową piosenką, dającą ludziom tak dużo radości.





Andrzej Masłowski


RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - 
www.afera.com.pl

"NAWIEDZONE STUDIO",

w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00



"... dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"





AXEL RUDI PELL - "Game Of Sins" - (2016) -





AXEL RUDI PELL
"Game Of Sins"
(STEAMHAMMER / SPV)
***1/2



Niegdyś o AC/DC powiedziano, iż zespół ten wciąż nagrywa to samo, a ich dzieła odróżnić można jedynie na podstawie albumowych okładek oraz tytułów. Myślę, że z zespołem dowodzonym przez Axela Rudiego Pella jest bardzo podobnie. Tyle, że w jego przypadku nawet trudno czasem rozpoznać okładki, albowiem one również bywają do siebie bardzo podobne.
Gdy nieco ponad dwadzieścia lat temu po raz pierwszy posłuchałem zespołu dowodzonego przez tego ex-gitarzystę Steeler, byłem wniebowzięty. Panowie grali w ostrym rocku dokładnie to, co lubię najbardziej. Solidny hard rock z wokalistą o odpowiednio skrojonych głosowych strunach (czytaj: na szorstko). W piosenkach rządziły dobre tempa, a czasem także dawała się we znaki jakaś rwąca za serce ballada. Muzycy w swej twórczości powoływali się na najlepsze wzorce, podebrane od Deep Purple, Rainbow, Scorpions, itp. zespołów. O ile jeszcze najwcześniejsze dzieła, ze śpiewającym Robem Rockiem, budziły pewne zastrzeżenia kompozycyjne i niedostatki realizacyjne, o tyle epoka z wokalistą grupy Talisman - Jeffem Scottem Soto, była wręcz fantastyczna. Szczególnie za sprawą wybornych albumów: "Black Moon Pyramid" oraz "Magic". Jeff Scott Soto jednak skrywał w sobie wiele przeróżnych przyszłościowych planów. Poza tym, muzyk ten nigdy nie potrafił zbyt długo usiedzieć w jednym miejscu, przez co wkrótce zwolnił mikrofon na rzecz innego amerykańskiego śpiewaka, w tym bądź co bądź niemieckim przecież zespole, a mianowicie dla Johnny'ego Gioeli. A nie był to także byle kto. Gioeli śpiewał już w grupie Hardline, gdzie epizodycznie zaliczył swą obecność nawet sam Neal Schon - gitarzysta Journey. Gwoli ścisłości dodam, że wspomniany wcześniej Jeff Scott Soto nawet przez chwilkę pośpiewał sobie troszkę później w Journey. Miało to miejsce w okresie przejściowym, gdy muzycy tej uznanej marki poszukiwali etatowego śpiewaka.
Ale powróćmy do Axela Rudiego Pella..... Jest on filarem całego tego przedsięwzięcia, który serwuje nowe albumy precyzyjnie co dwa lata i konstruuje ich dramaturgię według tej samej sprawdzonej receptury. Najczęściej zatem otrzymujemy utwory trwające po ok. 5-8 minut - z przewagą solidnych hard'n'heavy dynamitów, choć dla ozdoby nie może także zabraknąć przynajmniej jednej lub dwóch ballad, no i w takiej samej ilości jakiś pełnych dramaturgii, powolnie się ciągnących motorycznych "długasów". Taki schemat daje mimo wszystko dobre urozmaicenie i odsuwa ewentualną nudę na bok. Wszak pod jednym warunkiem, iż nie urządzimy sobie sesji z jego grupą i nie zaczniemy przesłuchiwania pod rząd wszystkich płyt. Wówczas się w nich mocno pogubimy. Dzieła wydadzą się do siebie bliźniaczo podobne, aż w pewnym momencie trudno nam będzie się w nich połapać. A zatem, wszelkiego rodzaju poszukiwacze i eksperymentatorzy mogą sobie od razu odpuścić ten rodzaj uprawiania sztuki - nic tu po nich. Pokochają natomiast Axela i jego kolegów entuzjaści starej szkoły hard rockowych melodii, jak i również towarzyszących im retro heavy gitarowych (niemodnych) solówek. Tym ostatnim, nie będą także przeszkadzać schematy. Ich serca poniosą emocje, którymi ta muzyka zawsze bywa naszpikowana. Jedynie można się
posprzeczać, co do wartości albumów, w kontekście mniej lub bardziej ładnych na nich kompozycji.
Z najnowszego "Game Of Sins" najbardziej spodobały mi się: podniosła ballada "Lost In Love", dynamiczny "Fire" - poparty otwierającym albumowym intro "Lenta Fortuna", następnie tytułowy i poruszający się niczym walec "Game Of Sins" - z podniosłym klawiszowym tłem oraz bardzo pięknym gitarowym solo Pella - utrzymanym w stylu Ritchiego Blackmore'a. Zupełnie jak za czasów "Mistreated", "Catch The Rainbow", "Rainbow Eyes" czy "Stargazer".
Równie fajnie wpada w ucho dynamiczny "The King Of Fools" oraz kolejna ballada, tym razem 8,5-minutowa "Forever Free". Ostre i tnące akordy gitar napotykają tutaj na delikatne symfoniczne klawisze, a także na barwne gitarowe wtręty Pella. Dramaturgii tu dodaje jeszcze pełen lamentu śpiew Gioelliego - po prostu świetne!
W limitowanej wersji albumu otrzymujemy jeszcze dodatkowo przeróbkę "All Along The Watchtower" - autorstwa Boba Dylana, choć wiadomym szybko staje się, iż to nie jego Axel Rudi Pell miał w tym przypadku na myśli, a pamiętną wersję Jimiego Hendrixa, którego muzyk od zawsze jest zaprzysiężonym fanem.
Gdyby to było moje pierwsze spotkanie z grupą Pella, zapewne popadłbym w nieukrywaną euforię. Niestety, od czasu pierwszej i największej mej fascynacji jego muzyką zdążyłem już kupić kilkanaście następnych, niemal bliźniaczych i równie udanych płyt.






Andrzej Masłowski


RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - 
www.afera.com.pl

"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00



"... dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"








wtorek, 26 stycznia 2016

MYSTERY - "Delusion Rain" - (2015) -





MYSTERY
"Delusion Rain"
(UNICORN DIGITAL)

*****




Gdyby ktoś się martwił uspokoję, wielki artystyczny rock ma się dobrze i wciąż daje o sobie znać. W ubiegłym roku wspaniałe płyty wydali Steven Wilson, Jon Anderson do spółki z Jeanem Luc Pontym, a i także nasi Riverside. Do tego w Poznaniu legendarni Camel przypomnieli o sobie genialnym występem, a przecież już "za chwilę" najnowsze dzieło oddadzą w nasze ręce zawsze znakomici Marillion. To tylko kilka przykładów z bogatego worka dobrodziejstw. Przykładów dotyczących wykonawców mających w Polsce mocną pozycję, a ile wspaniałej muzyki kryje się pod niewiele mówiącymi szyldami, to tylko proszę sobie wyobrazić.
Mystery są kanadyjską formacją, nagrywającą już od lat dziewięćdziesiątych. Jej poczynaniom bardzo wnikliwie przyglądam się już od mniej więcej dobrej dekady. Warto tu zaznaczyć, iż poprzednie trzy albumy grupa zrealizowała ze świetnym wokalistą Benoit Davidem. Były to bardzo ambitne prog-rockowe dzieła, posiadające wszelkie i zarazem najlepsze cechy dla tego typu grania. Trudno wyobrazić sobie miłośnika twórczości spod znaku Marillion, Camel, Yes czy Genesis, który przeszedłby z obojętnością wobec zespołu dowodzonego przez Michela St-Pere'a - gitarzysty, instrumentalisty klawiszowego, kompozytora i producenta tej jakże pięknej formacji. On i jego koledzy uprawiają od lat finezyjnego, a przy tym bardzo uczuciowego rocka - zwanego powszechnie rockiem progresywnym. Tyle, że w jego najdelikatniejszej odmianie. Barwnej, melancholijnej i subtelnej. Z niezliczoną ilością pięknych klawiszowych motywów i zapierających dech gitarowych zagrywek, solówek... I jeszcze z jednym bardzo ważnym instrumentem - w postaci głosu Jeana Pegeau - najnowszego i jakże przy tym udanego nabytku. Pegeau zastąpił wieloletniego Benoita Davida, któremu całkowicie głos odmówił posłuszeństwa, przez co muzyk był zmuszony rozstać się z zespołowymi kolegami. A jeszcze nie tak dawno temu Benoit David jawił się mocnym punktem Mystery, godząc przy tym równoczesne obowiązki pierwszego głosu w legendarnej grupie Yes, gdzie przypadł mu zaszczyt zastąpienia niezastąpionego wydawać by się mogło Jona Andersona.
Nowy nabytek, nowe siły, nowy przypływ energii, i oto efekt - najlepsza płyta w dziejach Mystery. I kto by przypuszczał, że ta dotąd bardzo dobra grupa, może być jeszcze lepsza. A jednak.
Nie pamiętam dotąd tak malowniczo grającego Michela St-Pere'a. To samo dotyczy wszystkich pozostałych instrumentalistów, ze szczególnym naciskiem na wszechstronnego i niemal kipiącego pozytywną energią klawiszowca Benoita Dupuisa. Jego wysmakowana gra nosi w sobie wiele stylowej elegancji Marka Kelly'ego z Marillion. Natomiast zatrzymując się jeszcze na moment przy gitarzyście St-Pere'rze, odnoszę wrażenie, że muzyk ten w przeszłości dawał nam ledwie cząstkę własnych niebywałych umiejętności. Na "Delusion Rain" pokazał całą swą maestrię, której mogą z dumą przyglądać się jego mentorzy, w osobach: Steve'a Rothery'ego, Davida Gilmoura, bądź Andy'ego Latimera.
Trudno wyróżnić cokolwiek z tej nad wyraz udanej całości, lecz jeśli już bym musiał, to najwięcej mrówek przebiegło mi po plecach za sprawą finałowego "A Song For You" ("... kiedy pisałem tę piosenkę myślałem tylko o Tobie - z całego serca"). Tej kompozycji mogliby grupie pozazdrościć sami Clive Nolan i Nick Barrett - z królewskiego Pendragon. Sądzę, iż ta mogłaby stanowić za niezwykłą ozdobą dla ich najbardziej romantycznych płyt z okresu "The World" lub "The Window Of Life".
Niemal identyczne potrząsnęło mną za sprawą "If You See Her" (....gdy ją spotkasz, powiedz jej o miłości, na którą zasługuje, oraz o pięknie tego świata...."). To o połowę krótsze nagranie od tamtej dwunastominutowej perły, a także paraliżuje. Ach, gdyby ludzie słuchali tylko takiej muzyki, świat zapewne byłby wyzbyty przemocy i wojen.
Nie znajdziemy na "Delusion Rain" nawet jednej chybionej nuty, czy straconej z życia chwili. Tę płytę można jedynie pokochać, z każdym kolejnym posłuchaniem coraz mocniej.


P.S. Okładkę zaprojektował polski grafik Leszek Bujnowski, który już z grupą współpracował w przeszłości. Ponadto wspomniany artysta odpowiedzialny jest również za efektowny projekt do ostatniego studyjnego dzieła grupy Threshold "For The Journey".





Andrzej Masłowski


RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - 
www.afera.com.pl

"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00



"... dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"







poniedziałek, 25 stycznia 2016

"NAWIEDZONE STUDIO" - audycja z 24 stycznia 2016 - Radio "Afera", Poznań, 98,6 FM



"NAWIEDZONE STUDIO"
niedziela 24 stycznia 2016 r.

RADIO "AFERA", 98,6 FM (Poznań)
www.afera.com.pl 


realizacja: Tomek Ziółkowski
prowadzenie: Andrzej Masłowski 







RHAPSODY - "Power Of The Dragonflame" - (2002) -
- In Tenebris
- Knightrider Of Doom
- The Pride Of The Tyrant

RHAPSODY - "Legendary Tales" - (1997) -
- Land Of Immortals

RHAPSODY - "Symphony Of Enchanted Lands" - (1998) -
- Emerald Sword

RHAPSODY - "Dawn Of Victory" - (2000) -
- Dawn Of Victory

LUCA TURILLI'S RHAPSODY - "Ascending To Infinity" - (2012) -
- Luna

RHAPSODY OF FIRE - "Into The Legend" - (2016) -
- Volar Sin Dolor - {tylko w edycji limitowanej}
- Shining Star

RAINBOW - "Rising" - (1976) -
- Starstruck

MOTT THE HOOPLE - "The Hoople" - (1974) -
- The Golden Age Of Rock'n'Roll
- Roll Away The Stone

MOTT THE HOOPLE - "Mott" - (1973) -
- All The Way From Memphis

DAVID BOWIE - "Nothing Has Changed." - (2014) - kompilacja
- Absolute Beginners - {single version} - oryginalnie na OST "Absolute Beginners" w 1986 r.

MYSTERY - "Delusion Rain" - (2015) -
- Wall Street King

SUEDE - "Night Thoughts" - (2016) -
- Pale Snow
- I Don't Know How To Reach You
- Tightrope

GLENN FREY - "Strange Weather" - (1992) -
- Strange Weather
- River Of Dreams
- I've Got Mine

EAGLES - "The Long Run" - (1979) -
- King Of Hollywood - {śpiew DON HENLEY & GLENN FREY}

EAGLES - "Long Road Out Of Eden" - (2007) -
- It's Your World Now

NATALIE COLE - "Unforgettable With Love Natalie Cole" - (1991) -
- Mona Lisa
- Unforgettable - {duet with NAT KING COLE}

CARPENTERS - "Now & Then" - (1973) -
- Sing
- The Masquerade
- Heather - {instrumentalny}

JOE COCKER - "Sheffield Steel" - (1982) -
- Talking Back To The Night

STEVE WINWOOD - "Chronicles" - (1987) - kompilacja
- Talking Back To The Night - {oryginalnie na LP "Talking Back To The Night" w 1982 r.}

STEVE WINWOOD - "Back In The High Life" - (1986) -
- Freedom Overspill

BOB SEGER - "Beautiful Loser" - (1975) -
- Beautiful Loser

GLENN FREY - "After Hours" - (2012) -
- After Hours






Andrzej Masłowski


RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - 
www.afera.com.pl

"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00



"... dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"










niedziela, 24 stycznia 2016

wciąż dobiegająca rapsodia

Po wczorajszym koncercie Rhapsody Luca Turilliego (o tym jak było polecam jeden wpis wcześniej) ogromnie mnie naszło. Zawsze tak jest. Z reguły po takich koncertach dokonuję przeglądu płyt i słucham ulubionych nagrań. Nie inaczej też tym razem.
Pooglądałem i posłuchałem sobie nieco.....



Kartki pocztowe do limitowanego wydania kompaktowego boxu "Symphony Of Enchanted Lands"
Przypinka z powyższego boxu
Łańcuszek miecz także z owego pudła
Kompaktowe imperium
Sticker z koperty winylowego "Dawn Of Victory"
Sticker z winylowego "Symphony Of Enchanted Lands"
maxi LP "Emerald Sword"
Winylowa "symphonia" w pełnej okazałości
"Szmaragdowy Miecz" w pełnym blasku na smoku - LP
"Świt Zwycięstwa" na LP
"Moc Smoczego Ognia" na podwójnym obrazkowym winylu





Andrzej Masłowski


RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - 
www.afera.com.pl

"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00



"... dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"





LUCA TURILLI'S RHAPSODY - 23.01.2016 - "ALIBI" WROCŁAW




LUCA TURILLI'S RHAPSODY
The Creators Of Cinematic Metal
trasa koncertowa "Prometheus Cinematic Tour 2016"




Nie mogłem się doczekać. Dla mnie to było wielkie nadchodzące wydarzenie. W końcu mowa o muzyce, którą kocham od samego początku, czyli od czasu debiutanckiego "Legendary Tales", gdy grupa nazywała się jeszcze jako Rhapsody. Bo później w ramach korekty prawnej (sprawa z inną grupą) muzycy przemianowali szyld na Rhapsody Of Fire, by w ostatecznym rozrachunku kilka lat temu podzielić się na dwa obozy. Absolutny lider i mózg całego przedsięwzięcia odszedł od swoich dawnych kolegów, zakładając Luca Turilli's Rhapsody, natomiast obóz z wokalistą Fabio Lione pozostał przy dotychczasowej nazwie i wyrobionym logo. Notabene, Luca Turilli używa identycznego. To tak w największym skrócie, dla ewentualnych niezorientowanych w temacie.
Wczoraj (dzisiaj drugi koncert zagrają w Warszawie) odwiedziła nas ekipa Luca Turilliego, w której wokalistą jest nieprzeciętny Alessandro Conti - śpiewak po modeńskiej szkole, do której uczęszczał sam maestro Luciano Pavarotti. Drugą gitarę obsługiwał Dominique Leurquin, bas Patrice Guers, bębny Alex Landenburg, instrumenty klawiszowe Mikko Harkin, a do tego co pewien czas pojawiał się na scenie mieszany operowy duet wokalny. Ci ostatni, często poparci odpowiednim klawiszowym tłem, brzmieli niczym pełen Chór Aleksandrowa (obłęd!).
Z moim kompanem Przemkiem, z którym się wybraliśmy w tę przemiłą przejażdżkę (z bardzo budującą życiową pogawędką - dzięki Przemko!), doszliśmy do wniosku, że TEN zespół nie zasługuje na występowanie w tego typu klubach. Nie pojmuję, gdzie są ci prawdziwi metalowcy! Jak można się masowo zachwycać Iron Maidenami, Metalliką, itp... , i nie zauważać na większą skalę takiego genialnego bandu. Przecież Rhapsody Luca Turilliego, to rycersko-mityczny metal na najwyższym poziomie. Z genialnym wokalistą, równie genialnym gitarowym wirtuozem - w osobie Turilliego. Paganini elektrycznej gitary. Jak ten facet gra i jak przeżywa to, co robi, to trzeba posłuchać i zobaczyć samemu. Byle nie na tym wykoślawionym jutjubie. Bo na nim wszyscy fałszują, a perkusja brzmi jak pukanie po pustym czole.
To był prawdziwy pełen rozmachu koncert, któremu przydałaby się porządna operowa sala, a nie jakaś przyciasnawa scenka. Biedny Luca, aby sobie poszaleć i pobiegać po niej, musiał dosłownie uważać, by własnym kolegom gryfem nie wykuć oczu.
Blisko dwie godziny metalowej poezji smaku. Boże, jak ja już dawno nie byłem na tak cudownym koncercie. Wirtuozerska maestria, cudowne melodie, motywy, pojedyncze smaczki i akcenty - coś niesamowitego. Nikogo w klubie Alibi nie interesował wczorajszy mecz naszych (przegranych zresztą) szczypiornistów. Być może dlatego nieudany, gdyż ponoć na trybunach pojawiła się na co dzień ostro przynudnawa pani Premier . To się dopiero nazywa "dobra zmiana". Ale co tam smutna pani, powróćmy do czarującego wieczoru. Repertuar mieszał się wybornie, Luca nie zapomniał o niczym, sięgając po najnowsze kompozycje (m.in. "Of Michael The Archangel And Lucifer's Fall", "Il Cigno Nero" czy tytułowy "Prometheus"), nie zapominając o poprzednim albumie ("Ascending To Infinity", bądź pięknie wykonany z młodą operowo-rockową divą "Tormento E Passione"), a także o wielu klasykach Rhapsody ("Unholy Warcry", "Land Of Immortals", "Knightrider Of Doom", "Dawn Of Victory", czy absolutnie genialna wersja "The Pride Of The Tyrant" !!!).
Rewelacyjny koncert, w uroczym i całkiem efektownie skonstruowanym klubie, choć marzyłbym sobie zobaczyć kiedyś "tę muzykę" w hali kilkutysięcznej, na co ci wyborni artyści zasługują bez najmniejszej łaski.
Na koniec jeszcze tylko..... Otóż z Przemciem nie spieszyliśmy się specjalnie do Wrocka. Późno wyjechaliśmy. Przemko jest profesjonalistą, zawodowym kierowcą, a zarazem jednym z polskich przedstawicieli Volkswagena. Facet jeździ rewelacyjnie, nawet przez moment nie miałem galara podczas podróży - w momentami nieciekawych sypiąco-śnieżnych warunkach. Podczas, gdy osiemdziesiąt procent uważnych kierowców (i dobrze - brawa dla rozsądnych) pchało swe maszyny w tempie 40/50 km/h, my pozwalaliśmy sobie na 90/100 km/h. No, ale gdy się jedzie nowym modelem ludowego volks auta z napędem na cztery koła, to.....
Gdy dotarliśmy na scenie urzędowała naprawdę fajna grupa Iron Mask, która grała solidny melodyjny power metal, a jej wokalista o ciekawej barwie głosu, oscylował gdzieś pomiędzy Brucem Dickinsonem a Geoffem Tatem. Niestety nie załapaliśmy się na pierwszy support. Dowiedziałem się jedynie od barmana, u którego zamawiałem szklaneczkę złocistej, że tamci muzycy także wypadli całkiem całkiem.
Są ludzie, którym do spełnienia marzeń wystarczają jedynie największe nazwiska, najbardziej utytułowane gwiazdy, a ja już mam to za sobą. Widziałem w życiu Black Sabbath, połowę Led Zeppelin, Rogera Watersa, Andy'ego Latimera i jego Camel, Aerosmith, Jethro Tull, Joe Cockera, Scorpions, Bon Jovi, Pet Shop Boys, Budgie, UFO, Marillion, plus dziesiątki tym podobnych gigantów muzyki. Teraz radość sprawiają mi wielcy tych mniejszych scen, którzy paradoksalnie bywają trudniejsi do uchwycenia, a więc nie warto ich przegapiać.
Cieszę się ogromnie z wczorajszego cudownego koncertu, i jestem przekonany, że każdy kto dotarł do klubu Alibi odczuwa podobnie.

P.S. Szacunek za bardzo dobre nagłośnienie!





Andrzej Masłowski


RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - 
www.afera.com.pl

"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00



"... dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"