Po odespaniu wczorajszej audycji za jedną z pierwszych czynności uznałem chwycenie za telefon. Zaskoczyła mnie ilość nieodebranych połączeń, nie mówiąc już o dosłownie zapchanej skrzynce sms-owej. Otworzyłem pierwszą wiadomość: "David Bowie nie żyje", następnych już nie musiałem. To było porażające. Szok i niedowierzanie. W drodze do pracy w tramwaju przejrzałem internet i dowiedziałem się, że maestro od półtora roku chorował. Ciężko chorował i skrupulatnie to ukrywał. Raptem jednego dnia wszyscy się o tym dowiedzieliśmy i wszystko raptem runęło. A jeszcze kilka dni temu widziałem jego jedno z najnowszych zdjęć, na którym wyglądał całkiem nieźle. Chudy jak zawsze, ale w jego oczach nie było niepokoju, zmęczenia, choroby....
Dopiero teraz tytuł najnowszego i świeżo co wydanego albumu nabiera odpowiedniej symboliki, a jeszcze wczoraj zapewne wielu z nas próbowało go rozgryźć.
Nie dalej jak kilka godzin wcześniej wspólnie z moim Szanownym realizatorem Tomkiem Ziółkowskim rozmawialiśmy o Nim w naszym Aferowym studio, podczas emisji dwóch najnowszych piosenek ("Dollar Days" oraz "I Can't Give Everything Away"). Żałowaliśmy, że żadnemu z nas nie udało się posłuchać jego muzyki na żywo. Złościliśmy się na fakt odwołania kilkanaście lat temu polskiego koncertu, z racji jego kompletnego komercyjnego fiaska.
David Bowie to artystyczny temat rzeka. Opisanie jego zasług w pigułce, tu i teraz, mija się z celem. Od tego jest stosowna literatura i płytoteka, do których gorąco zachęcam.
Osobiście mam do tego Artysty wielki szacunek, a i sporo zarazem sympatii. Jego twórczość towarzyszyła w całym moim muzycznym życiu. Począwszy od Tonpress'owskiej pocztówki dźwiękowej "Young Americans", poprzez pierwszą winylową zdobycz "Station To Station" (ze zmienioną okładką - dziś byłby to rarytas, a kiedyś musiałem się z nią rozstać), późniejszy zachwyt za sprawą wcześniejszego doskonałego Ziggy'ego Stardusta, a także uwielbianą w moim gronie rówieśników 18-latków "Let's Dance". Gdy ta tylko się pojawiła, a ja uczyniłem wszystko, by się zbyt mocno nie spóźnić.
Mniej więcej w tym czasie nadrabiałem zaległości związane z najważniejszymi klasykami - w tym rewelacyjne "Low", "Space Oddity", "Heroes" czy "The Man Who Sold The World".
Chyba jako jeden z nielicznych od pierwszego wejrzenia pokochałem "Never Let Me Down". Zdobytą wówczas wersję jugosłowiańską trzymam po dziś dzień. Dzieło skrytykowane niemal przez wszystkich, a ja nie mogłem się od niego oderwać.
Pamiętam jaki byłem rozemocjonowany kupując w poznańskiej Arenie w 1984 roku nowiuśkie winylowe "Tonight". Na giełdzie sprzętu zimowego. Do pełni szczęścia od tego samego sprzedawcy dołożyłem jeszcze bardzo aktualnych Queen z przebojowym dziełem "The Works". Także obie płytki jugosłowiańskie. Były tańsze, a wyglądały prawie jak te oryginalne z niedostępnego Zachodu.
Późniejsze lata przynosiły różne spojrzenia na twórczość Davida. Jak dla przykładu, rozczarowanie na powszechnie świetnie przyjęty "Outside". Fani Bowiego oddawali mu niskie pokłony, a ja dorastałem do tego albumu jeszcze przez dobrą dekadę.
Nie znosiłem "Earthling", i nic się do dzisiaj w tej materii nie zmieniło. Natomiast od razu polubiłem "Hours...". Bardziej od "Reality" czy "Heathen", choć to był w mojej opinii bardzo fajny nowy rozdział. Kreatywny, pomimo iż krytycy uważali inaczej.
Bardzo uradowała mnie Jego dyspozycja na poprzedniej już "The Next Day". Przynajmniej kilka piosenek wręcz genialnych.
W miniony piątek poleciałem do sklepu po najnowszy "Blackstar". Wiedziałem, że znowu będzie inaczej, ponieważ Bowie nigdy się nie powtarzał. Bo z niego to był taki rodzaj artysty nieprzewidywalnego. Chodzącego tylko sobie dobrze znanymi szlakami. Nawet współpracownicy wielokrotnie zaskakiwani byli podejmowanymi przez Bowiego decyzjami. To powodowało, że maestro był fascynujący. Poza tym świetnie śpiewał, ciekawie kreował mody, nawet jeśli wcześniej przypatrywał się ich początkom u innych.
Wielokrotnie prekursorsko wyprzedzał czas. Był Wielkim Artystą. Szkoda Go ogromnie. Lubiłem jego twarz, te twarde charakterystyczne rysy, ciekawe fryzury, stylizacje, kolory włosów, zacięty niemal germański układ ust, wreszcie - piękny głos! - którym operował, niczym kameleon. Wielobarwny, choć jakoś nigdy nie radosny.
Cały dzisiejszy dzień słucham jego piosenek. Właśnie dobiega końca druga emisja najnowszego "Blackstar".
28 grudnia pożegnaliśmy Lemmy'ego - cztery dni po jego 70-urodzinach, a teraz Bowiego - dwa dni po 69-urodzinach mistrza. Okoliczność urodzin przyniosła nam w prezencie najnowszą kolekcję piosenek i zarazem świetną całościową płytę. Jakże inaczej dziś smakującą.
Smutne to bardzo. W tak krótkim czasie świat muzyki stracił dwie tak wspaniałe i kochane zarazem osobowości.
Dzięki Ci David za wiele pięknych muzycznych wzruszeń, a i dostarczonych mi fascynacji, a teraz brnij do świata lepszego....
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) -
www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
"... dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"