niedziela, 21 sierpnia 2011

RAMSES - "La Leyla" - (1976) -

Jak zapewne zauważyliście, ostatnio nie ma niedzieli z "Nawiedzonym Studio", abyśmy nie posłuchali muzyki z jakiegoś winyla. Czasem i z dwóch czy nawet z trzech. Lato to wspaniały czas na zajrzenie do zapomnianej płytoteki. Z nieukrywaną przyjemnością, każdego tygodnia przeglądam swoją skarbnicę, by wyłowić coś wyjątkowego. W tym tygodniu wpadła mi do głowy nazwa zapomnianego zachodnio-niemieckiego zespołu Ramses. Nigdy wcześniej go nie prezentowałem w programie. Programie, który prowadzę już bite 17 lat. Bo właśnie teraz, w sierpniu, "Nawiedzone..." ukończyło 17 lat.  Zatem za rok (jak Bozia da) osiągnie pełnoletniość.
Grupy Ramses do dzisiaj nie zdobyłem na płycie kompaktowej, choć wszystkie jej trzy klasyczne albumy, ukazaly się na CD, a nawet jedynka z dwójką na jednym dysku. A że też wcześniej specjalnie nie przyszło mi to do głowy, tak więc zamiast czystego dźwięku, dzisiaj wieczorem zapuścimy sobie grupę Ramses z trzeszczącej płyty. Co tam trzeszczącej , wręcz zrytej niemiłosiernie. Na swoje usprawiedliwienie dodam, iż nabyte egzemplarze winylowe (jedynka i dwójka także) przed wieloma laty, zdobyłem od człowieka, dla którego dbałość o płyty, było tematem obcym. Tyle gwoli wprowadzenia.



RAMSES - "La Leyla" - (1976 SKY) -

Grupa Ramses grała muzykę typową dla okresu lat 70-tych, jeśli chodzi o rocka z aspiracjami symfoniczno-artystycznymi. Powstali w niemieckim Hannover, pod koniec 1972 roku. Muzycy nagrali trzy płyty w latach 1976-1981, z których pierwsza "La Leyla" jest dziełem bezapelacyjnie najpiękniejszym. Dodam jeszcze, że w latach ostatnich grupa ponoć się reaktywowała, jednak nie znam ewentualnych owoców nowego wcielenia Ramses. Skoncentrujmy się jednak na płycie "La Leyla". Grupę tworzyło pięciu muzyków (śpiew, gitara, bas, instrumenty klawiszowe, perkusja), którzy nawiązywali (umiejętnie zresztą) do swoich niemieckich przedstawicieli rocka progresywnego, jak: Grobschnitt, psychodeliczny Mythos, czy wręcz baśniowy Epidaurus. Jednak swoją kosmicznością najbliżej byli także niemieckich kolegów z Eloy oraz rewelacyjnemu wczesnemu wcieleniu grupy Jane. Także notabene grupy niemieckiej. Do tego nie brakowało w ich muzyce zapożyczeń ze sceny brytyjskiej (a może i nawet były to elementy główne?) , od choćby z wczesnych Deep Purple, niektórych motywów od Uriah Heep , czy wreszcie psychodelicznych Pink Floyd. Producentami debiutanckiego "La Leyla", nagranego w całości już w roku 1975, byli Klaus Hess - gitarzysta grupy Jane, a także niezmordowany w tamtym czasie gigant Conny Plank, który posiadał własne studio nagraniowe, goszcząc w nim niemal całą śmietankę niemieckiego rocka z tamtych lat (i nie tylko!). Plank, przy okazji był także wytrawnym inżynierem dźwięku, o czym można przekonać się również dzięki tej płycie. Album zawierał 6 kompozycji, z podziałem po trzy na stronie. Były to utwory trwające po 5-8 minut, choć ich symfoniczny rozmach oraz jednolity klimat, plotły suitową formę. Muzycy z Ramses wykonywali swą muzykę z niezwykłą lekkością. Nie było tutaj żadnych rzeczy niepotrzebnych, żadnych dłużyzn. Wszystko logicznie wypływało z poprzedniego i swobodnie przechodziło w następne. Choć każdy z utworów miał swój początek i koniec, co oznacza, że nie były one ze sobą połączone. A jednak to nie przeszkadzało. Słuchacz bowiem i tak odnosił wrażenie, że słucha jednej nierozerwalnej opowieści. Delikatny śpiew Herberta Natho idealnie komponował się z przestrzennymi organami, które do złudzenia kojarzyły się z brzmieniem wczesnych Eloy, w których grał Manfred Wieczorke. Z kolei w tych mocniejszych akordach organowych, bliskie to było brzmieniu Wernera Nadolny'ego z wczesnych Jane. Należy także zwrócić uwagę na subtelną i delikatną grę gitarzysty Norberta Langhorsta. Muzyk wręcz dwoił się i troił w pięknych i niekończących się partiach gitarowych, pomimo iż jego instrument był, albo tak delikatnie nagłośniony, albo wręcz celowo schowany za mocnymi akordami organów, z kolei których moc miała podkreślać baśniowość i kosmiczność dzieła. Trudno wyróżnić jedną czy drugą kompozycję. Wszystkich sześciu słucha się wspaniale jako jednego zwartego dzieła. Pozwolę sobie tylko na jeden wtręt, otóż jestem przekonany, że Mariusz Duda z rodzimego Riverside, musiał nasłuchać się sposobu śpiewu Natho, w pierwszym utworze "War" ,drugiej strony albumu. A jeśli nie, to znaczy, że duchy nas nie opuszczają.
P.S. Drugi album "Eternity Rise" ukazał się  w 1978 roku, a trzeci "Light Fantastic" w roku 1981. Wszystkie wydała malutka wytwórnia Sky, która łącznie wypuściła zaledwie nieco ponad 100 tytułów, i to mało znanych artystów - głównie niemieckich, choć wśród nich bywali także i dobrze nam znani: Faithful Breath, Mythos, Jane (kiepska płyta "Beautiful Lady"), Bullfrog czy Cluster.

Andrzej Masłowski

RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!! - www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00 

nawiedzonestudio.boo.pl