czwartek, 18 czerwca 2020

żegnaj wiosno na rok

Jutro Księżyc zakryje Wenus, jednak z żalem należy zaznaczyć, nastąpi to za białego dnia, więc na nic lunety. Czy spostrzegliście Mili Państwo, jak szybko przeminęła ta wiosna? O tak, już w najbliższą sobotę, na ciut przed północą powita nas astronomiczne lato - pomimo, iż na termiczne przyjdzie jeszcze poczekać. I oby okazało się tym z krainy marzeń i snów, albowiem tegoroczna wiosna przepadła, w ostatnich latach będąc jedną z najchłodniejszych. A tu jeszcze doliczmy obowiązującą pandemiczną histerię, która całkowicie ją pochłonęła. Jesteśmy o jeden rok w plecy. O coś, na co tak długo czekałem. Tak po prawdzie, w plecy to my jesteśmy ze wszystkim. Nawet tegoroczne truskawki nie mogą smakować. Są kwaśne, niczym wykoślawione zemstą natury przygłupawe uśmieszki Dudy. Drogie i niesatysfakcjonujące. Dopiero wczoraj na moim stole zagościła pierwsza klawa partia tego najcudowniejszego owocu. Nareszcie niewymagająca cukru. O czereśniach nawet nie myślę. Za ich kilogram mam dobrą płytę, zaś warzywna brukselka obecnie już tylko z mrożonek. Sprawę ratują szparagi. Ale i one do czasu.
Odkąd Rodzice sprzedali ogródek, nie jadłem soczystych gruszek, a tych ze straganików Lidla nawet nie tykam. Wyglądają okropnie. Jabłek nie lubię od przedszkola, a porzeczek i agrestu jeszcze bardziej. Dla mnie więc już po owocach. Na ten rok opuszczam rolety. Poczekam cierpliwie, być może przyszłoroczne okazy oddadzą pole bitwy.
Niedawno Żoneczka Ziółki ugościła nas z Mundim bananowym ciastem. A raczej, deserem. Coś niesamowitego. W życiu nie przypuszczałbym, że z udziałem bananów da się upichcić coś tak ekscytującego. Mundi skserowała ustny przepis Kasi, a następnego dnia sama pociągnęła za spust. Wyszło identico. Czytaj: genialnie. Teraz myślę pozarażać innych. Niech śmieją się, że na starość banany zagrały Masłowskiemu na nosie. Mnie, odwiecznemu ich wrogowi. Nie ulega jednak kwestii, że osamotnionych nadal nie ruszę.

Nieprzerwanie słucham najnowszej płyty country'owca Johna Andersona. Nie mylić tego Andersona z Jonem pisanym bez "h", a też jedynym słusznym wokalnym ogniwem Yes. Napisałem nawet recenzję, ale dzisiaj nie czas na jej publikację. Album nazywa się "Years" i trwa tylko tyciu ponad dwa kwadranse. Wystarczy. Zawsze powinno być tyle muzyki, ile trzeba, i nic na siłę. Lubię albumy nieciągnące się jak stąd po Archangielsk. Poza tym, potrzebowałem posłuchania kogoś wrażliwego i jednocześnie mądrego.


A.M.


Ta istotka, to jeden z sensów mego życia.