czwartek, 19 kwietnia 2018

SVARTANATT - "Starry Eagle Eye" - (2018) -







SVARTANATT
"Starry Eagle Eye"
(THE SIGN RECORDS)

****3/4





Gdy w październiku 2016 roku, w drodze do Berlina na koncert Okta Logue, zapoznawałem się u kolegi w aucie z próbkami nagrań Szwedów, nie myślałem, że wkrótce na ich punkcie dostanę totalnego bzika. Niedługo później zdobyłem ich dopiero co wydane debiutanckie CD, a za sprawą utworów "Demon" oraz "Thunderbirds Whispering Wind", nabrałem upragnionego wiatru w żagle. Niestety nie udało mi się grupy wypromować, jak to na świecie uczyniono z wieloma nieporównywalnie mniej interesującymi, często przereklamowanymi formacjami, których twórczość rozbija się o podobne wzorce. Ale przecież nikt nie obiecywał, że będzie lekko.
Właśnie niedawno dotarła do mnie ich najnowsza propozycja "Starry Eagle Eye". Miało być CD (bowiem debiutancki kompakt zrealizowano perfekt), lecz niestety musiałem przystanąć na głucho nagranym winylu. Ach, te współczesne tłoczenia. Im bardziej zapewniają o "heavyweight" i "super sound", tym mniej na nich dynamiki.
Dla przypomnienia, Svartanatt tworzy pięciu nieźle zarośniętych facetów, którzy wyglądem przypominają wczesnego Geezera Butlera, a i muzycznie nieodlegle im do Black Sabbath, choć najbliżej do organowo-gitarowych bandów, typu: Deep Purple, Uriah Heep, Nektar, Atomic Rooster, Jody Grind, Indian Summer, i tym podobnych. Czas stanął w miejscu - takiemu wrażeniu ulegnie chyba każdy. Ta nad wyraz przyjemna archeo-twórczość, znajduje obecnie nawet wielu sprzymierzeńców wśród przedstawicieli młodszego jak i starszego pokolenia. A ja wierzę, że z każdą nutą będzie jeszcze lepiej. Śmiem nawet twierdzić, że gdyby ekipa Janiego Lehtinena zrodziła się w okolicach 1970 roku, obecnie na wielu t-shirtach ich logo noszono by z taką samą dumą, co koszulki Deep Purple, i tym podobnych kultowych ekip.
Nastawmy więc płytę... Od początkowego "The Children Of Revival" wiadomo, że słuchamy Svartanatt. To dopiero ich drugi album, a jakby już co najmniej piąty lub siódmy. Styl także od razu rozpoznawalny. Może dlatego, że nikt od dawna nie ośmielił się podobnie zagrać?
Muzyka Szwedów okazuje się niczym zapamiętany pierwszy namiętny pocałunek, który mógłby się nigdy nie skończyć. Grupa szybko wyrobiła własną markę, a przecież tak ewidentnie bazuje na dokonaniach przedstawicieli hard/prog-rocka przełomu 60/70's. Zresztą, ekipa śpiewającego gitarzysty Janiego Lehtinena, chyba tylko przez pomyłkę naszego Stwórcy nie została poczęta czterdzieści pięć lat wcześniej.
"The Children Of Revival" apetycznie zatem otwiera album, jednak w dalszym jego toku jeszcze sporo się wydarzy. I nawet nie zdążyłem nabrać powietrza w płuca, a tu błyskawicznie nadszedł "Wrong Side Of Town". Kawałek z prostym trybem i czytelną melodią, a jednak w ostatniej minucie, na chwilę wyłoniła się "ta" wyjątkowo oczekiwana gitara. Już w swojej niedługiej sekwencji podpowie nam, czego w większej dawce możemy spodziewać się niebawem. I oto nadchodzi pierwszy taki moment, wobec którego nikt z nas nie pozostanie obojętnym. Serce pierwszej części płyty podsuwa odpowiedź na przebój "Demon" - z genialnego debiutu, tutaj reprezentowanego przez tytułowe "Starry Eagle Eye". Podobna rytmika, a nawet melodia, lecz z czasem "piosenka" płynnie przechodzi w blisko dwie minuty instrumentalnego szaleństwa. Czysty obłęd. Nie sposób ubrać słowami, co tutaj się dzieje. Dobrze więc, że po takim cudzie, a za sprawą 3,5-minutowego "Duffer", nadchodzi chwila normalności. To bodaj najmocniejszy fragment albumu. W porywach gitara i organy tną jak osy. Utwór posiada podział: zwrotka/refren, jednak trudno te elementy jednoznacznie wyeksponować. Być może za sprawą pewnego bałaganu, jaki tu panuje. Potraktujmy jednak tę kompozycję jako przerywnik przed kolejnym majstersztykiem, jakim na pół wampiryczny "Wolf Blues". Nie sięga on co prawda nawet ramion najlepszego w dziejach grupy "Thunderbirds Whispering Wind", ale pełnego majestatu też mu nie zabrakło. Przez ostatnie dwie minuty grupa gra jak natchniona. I dla takich chwil naprawdę warto żyć. Wilczego Bluesa bez namysłu możemy od teraz wpisać na listę utworów wieczystych.
Przerzucamy się na stronę B, a tam powita nas "Hit Him Down". Czadowy kawałek, z wyczuwalną nutką nostalgii. Wokalista śpiewa z jakimś trudnym do opisania utęsknieniem, a to, co w drugiej części uczyni gitara (podparta Hammondami), buduje serce każdego wielbiciela anachronicznego rocka. Wiem, że nudne zaczynają być te moje zachwyto-rekomendacje, lecz za sprawą "Hit Him Down" ponownie stąpamy po pełnej przepychu komnacie.
Kolejnym fragmentem czterominutowy "Universe Of...". Tempo jakby sporo wolniejsze, jednak z kilkoma mocnymi akordami. Żadna z tego balladka, a organiście niewiele brakuje, by rozpłynął się w nutach z końcowej fazy Uriah Heep'owskiego "July Morning". Jednak bywają chwile, gdy Hammondy pełnią tu tylko rolę nieco schowanego w cieniu akompaniamentu, na rzecz uwypuklonych gitar oraz perkusji - ale to też ma swój urok.
Przedostatnim akcentem "The Lonesome Ranger". Kolejny nieco ponad czterominutowiec, o kąśliwej zwrotce, za to z płynnym i chwytliwym refrenem. Na przebój mu walorów zabraknie, ale fani grupy i tak go pokochają.
Na finał, zbudowany na bazie r'n'rolla, solidny hard rock "Black Heart". Czyżby tytuł zechciał nawiązać do nazwy zespołu? Wszak Svartanatt, to nic innego, jak "czarna noc" - vide Purple'owski "Black Night", czyli jeden z faworytów naszych bohaterów. Bywają w "Black Heart" momenty, że nie usłyszysz bracie własnych myśli. Wszech szalejące Hammondy, postrzępiony wokal i niemiłosiernie tnące gitary - oto, co tutaj czai się na nas. Końcówka nagrania, to już dwieście pięćdziesiąt na godzinę. Szał, dzicz, eksplozja.
Podoba mi się ten album z całym jego inwentarzem, choć skrobnę mu jedną czwartą gwiazdki na rzecz muzealnie czarującego debiutu.






Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"