Nie potrafiliśmy z kolegami/przyjaciółmi wyruszyć do Wrocławia, zanim nie zakończył się mecz Polaków ze Szwajcarami. Dogrywka i seria rzutów karnych mocno nagięły rozsądny na podróż czas. Zrobiło się niepokojąco późno - zdążymy czy nie? Wyruszyliśmy dopiero o 18.30. Na szczęście dobry kierowca i sprawny dżipowaty Mitsubishi zrobiły swoje. Na domiar ryzyka postanowiliśmy jeszcze bezczelnie na chwilę zakotwiczyć w leszczyńskim KFC. A po drodze ku czarowi pikanterii burza i potężna ulewa, która tak naprawdę zaczęła się już przy okienku zamówień "KFC Thru". Proszę sobie wyobrazić, że jeszcze po drodze musieliśmy w samym Wrocławiu zgarnąć syna jednego z kolegów. Było troszkę zamieszania, albowiem pobrany w smartfonie nawigator ze strony Google, też nam życia nie ułatwił. Aby nie przedłużać - na Plac Wolności, czyli docelowe miejsce, dotarliśmy dokładnie o 20.55, a jeszcze nas na nim zawrócono, ponieważ bramki wejściowe były ok.stu metrów dalej. Gdy weszliśmy, na scenie od kilku chwil gościł (w solowym występie) Leszek Możdżer. Plac Wolności nabity ludźmi, niczym dobra kasza skwarkami. Okazało się, że nie ma gdzie się wbić, by cokolwiek zobaczyć. Po prostu sprzedano więcej biletów, niż przyzwoitość nakazywała. Po bokach placu na dodatek dwa oszklone budynki, w których było jakieś przejście, schody..., Te oszklone kwadraty po prostu znacząco zasłaniały scenę. Musieliśmy się z
kolego/przyjaciółmi (Peter i Psemko) solidnie porozpychać, by przystanąć we względnie przyzwoitym skwerze. Moje fotki dobitnie utrwaliły niekomfortowość wyszarpanego stanowiska.
Zapomniałem dodać, że nie musieliśmy się jednak spieszyć, albowiem koncert gwiazdy wieczoru - Davida Gilmoura, jego zespołu, orkiestry pod batutą Zbigniewa Preisnera i "okazjonalnego" Leszka Możdżera - rozpoczął się punktualnie o 21.45. Jako, że w ramach Europejskiej Stolicy Kultury we Wrocławiu, telewizyjne media rządowe postanowiły transmitować całe to wydarzenie (pierwsza część TVP 2, druga zaś w TVP Rozrywka). Zatem wszyscy widzieli, wszyscy słyszeli. Opisywanie w takiej sytuacji przebiegu koncertu nie ma najmniejszego sensu. Jedynie dla przypomnienia poniżej przedstawię Państwu pełną listę utworów z programu koncertu samego Davida Gilmoura, ponieważ repertuaru Leszka Możdżera z oczywistych braków w edukacji nie jestem w stanie. Jedyne co zapamiętałem, to tyle, że ostatnią kompozycję w swym koncertowym secie, Leszek Możdżer zaprezentował z repertuaru Witolda Lutosławskiego, którego jak sam to ujął: jest wielkim entuzjastą.
David Gilmour w wybornej formie, do tego efektowna oprawa świateł i wizualizacji, bardzo dobry dźwięk (szczególnie w drugiej części przedstawienia), dały uczucie przyjemnego nasycenia lubianą muzyką. Trudno zaś powiedzieć o pełnej satysfakcji ujrzenia jednego ze swoich muzycznych bogów, skoro wszyscy na scenie jawili się rozmiarem karzełków. Gdyby więc nie okrągły i zarazem sporych rozmiarów telebim, to.... I właśnie pod tym względem trudno tutaj mówić o
stuprocentowym przeżywaniu muzyki. Człowiek tam jest, uczestniczy, ma świadomość obcowania z czymś niezwykłym, ale tak po prawdzie jest tylko główką zapałki w stogu siana. Był to niestety troszkę taki masowy spęd podnieconych fanów talentu ex-PinkFloydowskiego muzyka, którzy wypruli flaki, by TAM być. Pomijam już całe rzesze zwykłych narąbanych alkoholem kretynów. Nie rozumiem jakim to trzeba być frajerem, żeby zakupić drogi bilet, oczekiwać na wydarzenie kilka ładnych miesięcy, czasem i przemierzyć kilkaset kilometrów, by w ostateczności dotrzeć na miejsce kompletnie zalanym w trąbę. Widziałem delegatów z Rosji, Czech i Polski, którym przydałoby się raczej dobre łóżko i tabletki Alka Prim na chwilę po przebudzeniu. Ale zostawmy ich....nie warto....
Nie byłem przed laty w gdańskiej Stoczni, a z 5-płytowego boxu CD/DVD wiem jak było wspaniale. Teraz dzięki kochanemu Psemciowi, który w ramach zaległego imieninowego prezentu spełnił od lat w sercu skrywane marzenie. Niestety ja sam rzadko z własnej inicjatywy bywam na koncertach - nie mam na nie forsy, ponieważ wszystko wydaję na drogie płyty, które kolekcjonuję od zawsze - i na zawsze!
To były dwadzieścia trzy cudowne nagrania pod gołym gwieździstym niebem, przy cieplutkiej i suchej aurze, zagrane i zaśpiewane tak, że piękniej być nie mogło.
Największe wrażenie? Przede wszystkim wykonania: "The Blue" (za którym do tej pory jakoś nieszczególnie przepadałem) - cóż za gitarowe solo!, do tego natchnione "Us And Them" (od razu można ujrzeć ciemną stronę księżyca), poruszające i zarazem okraszone zmysłowym filmem "High Hopes" (najcudowniejszy na "The Division Bell"), jazzujące z udziałem Leszka Możdżera "The Girl In The Yellow Dress" (można było sobie wyobrazić nocne życie na Manhattanie), obłędne jak zawsze "Sorrow" (niegdyś genialny finał "A Momentary Lapse Of Reason"), plus finalizujące podstawowy koncert obowiązkowe "Run Like Hell" oraz podszyte efektownymi laserowymi promieniami "Comfortably Numb" - kolejne cacko ze ściany. Po takim show niewiele już może człowieka zaskoczyć. A tym bardziej - nieskromnie mówiąc - mnie samego, jako żem wiele w życiu widział i słyszał.
część pierwsza:
1. 5. AM
2. Rattle That Lock
3. Faces Of Stone
4. Wish You Were Here
5. What Do You Want From Me
6. A Boat Lies Waiting
7. The Blue
8. Money
9. Us And Them
10. In Any Tongue
11. High Hopes
część druga:
12. One Of These Days
13. Shine On You Crazy Diamonds (pt.1-5)
14. Dancing Right In Front Of Me
15. Coming Back To Life
16. On An Island
17. The Girl In The Yellow Dress
18. Today
19. Sorrow
20. Run Like Hell
bis:
21. Time
22. Breathe (repryza)
23. Comfortably Numb
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) -
www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
"... dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"
e-bilet = XXI wiek |
w tym miejscu zacumowałem |
to miejsce, z którego niewiele było widać, a ci ludzie zapłacili za bilety |
podczas "Comfortably Numb" |
te dwa grubaski to moi super kompani |
i tu już widać na wprost Plac Wolności |
w drodze do Wrocławia |
to już po koncercie... |