piątek, 29 maja 2020

gwiazda rocka

Pani na Poczcie realizując awizo nie zaakceptowała moich bazgrołów. Proszę czytelnie - usłyszałem. Po czym dodała: ma pan podpis jak gwiazda rocka. Opuszczałem placówkę z uniesioną brodą, dawno nie usłyszałem nic milszego.

Wspaniałe 3-minutowe wystąpienie Zbyszka Hołdysa u Tomasza Lisa na kanale Newsweek. Polecam, powinni tego posłuchać dzisiejsi radiowcy. Szczególnie wszyscy włodarze niekumający własnej misji oraz niedoceniający prawdziwych pasjonatów. To właśnie oni wymieniają rekiny na leszcze, czyli ludzi z potężnymi kolekcjami płyt, na nic niewartych strumieniowców. Ludzi bez historii, bez pasji, bez miłości do muzyki. Na zwyczajnych szansonistów, którym się tylko dużo wydaje, a których wiedza oraz domowe archiwa są tak puste, jak ich darmowo ściągnięte z sieci spojrzenia. Nie przeszkadza im to jednak realizować snów o potędze. Upokarzające.

Przed kilkoma dniami dowiedziałem się o śmierci Moona Martina. Piszę o tym dopiero dziś, ponieważ wcześniej nie byłem w nastroju. 
Moon Martin - amerykański śpiewający gitarzysta, gwiazda być może nie pierwszej wielkości, ale na pewno żaden słabeusz, skoro docenił go sam Robert Palmer.
Martina na pewno lubiano u naszych zachodnich sąsiadów. Na tamtejszych bazarach często widywałem jego płyty, ale pod literką "m" nie brakowało ich też w składach zdemilitaryzowanych już sieci City Music bądź kapitalnego WOM.
W jego muzyce pobrzmiewały lata 50/60-te. Płynna mieszanka r'n'rolla, rockabilly, a i niekiedy miksu rocka ze sweetly songs. Jego wysmakowane, i aż rwące nogi do tańca piosenki, miały się w okresie 70/80's bardzo dobrze. Szkoda, że na naszych dyskotekach, ci wszyscy spece od kaset magnetofonowych pomijali je na rzecz kiczowatych italo disco lub tego wydzierusa Adama Anta.

Całkiem niedawno - na poprawę humoru - stacja Planete+ wyemitowała dokument o Pierre Richardzie. Francuskim komiku, dziś już wiekowym panu, który wciąż występuje, tyle, że z racji uśpionej zwinności, w innym repertuarze. Jego okres komediowej sławy to całe lata siedemdziesiąte i początek kolejnej dekady.
Uwielbiałem faceta. Jako dzieciak kwicząc ze śmiechu wycierałem podłogi. Niestety, tego typu poczucie humoru, choć dla mnie wciąż atrakcyjne, mocno się zestarzało. Może dlatego, że nie jest chamskie, nie ma w nim agresji, prostactwa plus obowiązkowej tuby przekleństw.
Pierre Richard, w kreowanej przez siebie nieporadności, to przezabawny facet. Jego wizualny komizm, budowany grą ciałem, to prawdziwa ozdoba francuskiego komediowego kina okresu dominacji Louisa De Funesa. Jakże różne osobowości, które ramię w ramię ubarwiały me szczenięce lata.

P.S. A propos przywołanej przez Zbyszka Hołdysa piosenki "It's A Hard Life"...



A.M.