piątek, 11 grudnia 2020

MARK KELLY "Mark Kelly's Marathon" (2020)

 


 

 

MARK KELLY
"Mark Kelly's Marathon"
(EDEL)

****

 

 

Już w połowie lat dziewięćdziesiątych Mark Kelly nosił się z zamiarem nagrania solowej płyty. W tym celu próbował nawet nawiązać kontakt z młodym i utalentowanym Stevenem Wilsonem, jednak tamten najwyraźniej był tak pochłonięty swoimi Porcupine Tree, iż klawiszowiec Marillion nie doczekał się odzewu. Tym samym zamiar schował do szuflady. Na długo, bardzo bardzo długo.
Mark Kelly's Marathon tworzą niemal sami nowicjusze. Za wyjątkiem rzecz jasna lidera oraz perkusisty Henry'ego Rogersa - członka angielskiej formacji DeeExpus, w której przez pewien czas działali obaj ci panowie.
Wokalistą natomiast jest kompletnie dotąd nieznany Oliver M Smith. Jego lekko zabrudzony głos pewnie bardziej nadawałby się do muzyki podobnych zespołów, co Stone Temple Pilots, Bush czy Pearl Jam, jednak jego teoretycznie zawężony względem progrocka rejestr, poradził sobie tutaj na każdej płaszczyźnie. Niekiedy nawet nasuwając przyjemne skojarzenia z Peterem Gabrielem.
Wśród rozbudowanej sekcji grupy Marathon jest jeszcze niejaki Conal Kelly - basista i gitarzysta, a w sferze rodzinnej Marka Kelly'ego, jego bratanek. Składu dopełniają, gitarzyści John Cordy oraz Pete Wood, plus goście, wśród których Marillion'owy Steve Rothery.
Mark Kelly pozwala pograć wszystkim. Muzyk nie ma ambicji realizowania się w fortepianowej maestrii, która dla fana rocka mogłaby okazać się jedną wielką nudą, a takie płyty na solowym gruncie lubi niekiedy realizować Rick Wakeman. Dlatego "Mark Kelly's Marathon" ma szersze spektrum działania, a tym samym odbioru. A to, że omawiany album wydaje się niemal wymarzoną pozycją dla wielbicieli Marillion, jak też sprzyjającego tej grupie okolicznego progrocka, wiemy od pierwszych efektów i dźwięków intra "Shoreline", które stanowi za przepustkę do rozwinięcia skrzydeł mini suity "Amelia". Ten ponad 11-minutowy, trzyczęściowy utwór, zaopatrzony w trochę rozmarzoną aurę oraz bogate, acz w konsekwencji subtelne instrumentalizacje oraz aranżacje (okazałe szeroko pojęte partie klawiszowe, do tego a'la Marillionowskie gitary, plus zaangażowany śpiew Smitha), odnosi się do amerykańskiej pilotki Amelii Mary Earhart. Ta awiatorka, na krótko przed II Wojną Światową, podczas lotu dookoła kuli ziemskiej, zaginęła bezpowrotnie, i dopiero przed bodaj dwoma laty na jednej z opustoszałych wysp u wód Pacyfiku odnaleziono kości kobiety, które jak się okazało, odpowiadały właśnie jej. I taki oto niezwykły utwór rozpoczyna tę płytę. Kończy zresztą podobnie zasobny długas. A nawet zasobniejszy, bowiem czteroczęściowe "Twenty Fifty One" to ponad 15 minut grania, zawierające olśniewający i także niekrótki fragment "Arrival". Ponownie rozgościła się tutaj Marillion'owska aura, nawet Oliver M Smith nabrał fragmentarycznie teatralnego zacięcia w głosie, niczym Fish z okresu 83-87. Absolutny kawał pięknej muzyki, który w warstwie literackiej sięga tematyki science-fiction, opowiadając o technologicznej awarii w przestrzeni kosmicznej, co zresztą Mark Kelly w kilku miejscach przyozdobił nieziemsko brzmiącymi partiami klawiszy, niemal sci-fi filmowym rozmachem, a w inicjującej części "Search" odpowiednimi space-efektami. Myślę, nie pogardziłby tym movementem nawet maestro Jean-Michel Jarre.

A co w środku płyty? Dwie 6/7-minutowe kompozycje ("When I Fell" oraz "Puppets") plus jedno niespełna czterominutowe "This Time". To ostatnie, jako jedyne w zestawie dystansuje się od rocka progresywnego, nawet niewinnie puszczając oko pod radiowe strzechy. Z pozostałych dwóch, pełnym blaskiem zalśniło "Puppets". Cóż za albumowy klejnot, a jednocześnie bezpośredni ukłon w stronę wielbicieli Marillion. Gitarowe solo zaproszonego tu Steve'a Rothery'ego to chyba najpiękniejsze granie, jakiego dokonał on w ostatnich wielu latach. A jeszcze na dobitkę, Kelly tu tak porozpychał się ze swym klawiszowym królestwem, że cały anturaż tej kompozycji niemal jammująco popada w trans. O ile, niemal całe "Mark Kelly's Marathon" zapewne przyjemnie popieści uszy, o tyle ten konkretny fragment doda skrzydeł. A pomimo niespiesznego przecież przebiegu płyty, wyskakuje on znienacka, niczym mol z poruszonego w szafie odzienia. Dzięki "Puppets" siłą wyobraźni możemy poczuć smak latania, nawet jeśli dotąd nie wgryźlibyśmy się jeszcze w lewitującą tematykę całego albumu. Jednak na "Mark Kelly's Marathon" wyczuwam, wcale nie chodzi o kolejne dążenie do umiejętności latania, takiego spod skrzydeł Ikara, a raczej o lot mający na celu poprawę ginących komunikacji międzyludzkich. I jest to niemal kosmiczna misja, a wręcz nawet zaplanowana inwazja, taka w celu ratowania przemijających w nas wartości.
Ten album daje siłę całemu współczesnemu rockowi progresywnemu. A więc gatunkowi, który coraz częściej nuży niż ekscytuje. Szczypta miodu do uczucia, które między nurtem właśnie tego typu grania a mną, ostatnio mocno się schłodziło.

 

A.M.