poniedziałek, 15 stycznia 2018

nie żyje DOLORES O'RIORDAN (6.IX.1971 - 15.I.2018)

Nie żyje Dolores O'Riordan. Dowiedziałem się w porze kolacyjnej. Miało już dzisiaj nie być takich wieści. W ogóle myślałem, że styczniowy limit wyczerpał się w pierwszych dwóch posylwestrowych tygodniach.
Taka młoda dziewczyna, co się do cholery stało? Oficjalnie nie podano, choć snuje się teorie wokół zaburzeń afektywnych dwubiegunowych, które Artystkę niegdyś dotknęły. Nie interesuje mnie przyczyna, raczej mam żal do tego, co karty tasuje.
Zawsze bywam z Państwem szczery, nie inaczej będzie więc tym razem. Lubię/łem Dolores, choć zaślepionym maniakiem Cranberries nigdy nie byłem. Kiedy grupa zaczynała, ja byłem na etapie Pendragonów, Marillionów i tym podobnych prog/rockowych formacji. Dokopywałem się do przeróżnych dziwactw w obrębie gatunku, nie zawsze dostrzegając walory wielu młodych wówczas atakujących wykonawców, którzy grali po prostu fajnego prostego piosenkowego rocka. Zupełnie przeoczyłem pierwszą płytę Żurawinek, choć dostrzegłem jej wschód oraz prasową przychylność. Pewnego razu znienacka pojawiło się "Zombie" i wszyscy oszaleli. Pójdę dalej, "Zombie", to przecież początki mego radiowania. Wszystkie po medialnym fachu koleżanki, a i także radiowi koledzy, słuchali tej piosenki po kres ludzkich możliwości. Z początku nienawidziłem tego kawałka, a jeszcze bardziej irytowało mnie, tak circa o dekadę młodsze bractwo, które w stosunku do tej piosenki nie miało umiaru. Gdziekolwiek byłem, wszędzie "Zombie" i "Zombie". W knajpie, w radio przy Rocha, czy w konkurencyjnej, lecz też memu sercu bliskiej rozgłośni przy Dożynkowej, do tego w radiowych odbiornikach poznańskich taksówek, którymi wówczas poruszałem się niemal każdego dnia (tak było, sic!), do tego nie było zwyczajnej prywatki, by Dolores nie zaśpiewała "Zombie". A wszystko to chyba specjalnie dla mnie. Miałem dość i jeszcze raz dość. Najlepsze, że gdy wreszcie po kilku latach polubiłem zupełnie bezwiednie tę piosenkę, wszyscy dawniejsi jej entuzjaści słuchali już zupełnie czego innego, a na kolejną emisję "Zombie" reagowali z obrzydzeniem, w rodzaju: oj, wyłącz to, nie mogę już tego słuchać. Dodam jeszcze, iż w epoce szarpnąłem się na cały album "No Need To Argue", który wydał mi się całkiem przyjemny, lecz nie na tyle, by postawić go na półce obok Pendragon, Genesis czy Rush. Cranberries rzucili na mnie klątwę, która w konsekwencji pozwoliła mi niemal kompletnie przejść obojętnie przy kolejnej ich płycie "To The Faithful Departed". Nawet mój radiowy guru Tomek Beksiński docenił twórców "Zombie", podczas gdy ja nadal byłem na nich głuchy, jak pień.
Przełom nastąpił w 1999 roku za sprawą czwartego długograja "Bury The Hatchet". Była to ostatnia prosta skrywanego w sercu Radia Fan, a ja wciąż wierzyłem w jego uratowanie przed szponami łapczywych medialnych hien, które tylko zacierały ręce przed wykupem naszego pasma. Niestety ostatecznie nas/mnie pokonując. Zakochałem się w "Bury The Hatchet", i to na zabój. Słuchałem tej płyty nieprzerwanie. Nawet kilku znajomych wyraziło zaniepokojenie mym entuzjazmem, często kąśliwie doszukując się we mnie słomianych zachwytów, a to z uwagi na towarzyszącą dziełu piękną a'la Pink Floyd'owską albumową okładkę. Fakt, jej autorem Storm Thorgerson, ale nie o szatę sprawa się rozbijała, a o treść. Dolores też przecież zaśpiewała jak nigdy dotąd. Kompletnie odmieniona, niby ten sam głos, lecz jakże inaczej nim władała. Zrobiło się mniej mrocznie, w zamian spora doza entuzjazmu, zupełnie jakby Dolores wiedziała, że mój szczęśliwy nastrój należy podlać odpowiednią lekkością kompozycyjną i na przestrzał śliczną melodyką. Całość zaowocowała piosenkami, które niosły się same. Niemal z lekkością piórka na wietrze, mieniąc się wszystkimi możliwymi barwami. Chwytającymi za serce balladami, jak i arcy-porywającymi kawałkami rockowymi. Powstała płyta doskonała, wręcz genialna! Czternaście piosenek i czternaście nieskazitelnych. Począwszy od utrzymanej w uroczo leniwym średnim tempie "Animal Instinct", gdzie solowa gitara nawet przypominała bas Petera Hooka za czasów "Sub Culture" - a więc wspominanych we wcześniejszym dzisiejszym tekście "Blue Monday" New Order'ów. Po tak królewskim otwarciu ruszyła do boju pełna witalnej energii "Loud And Clear" - ze słyszalnymi dęciakami, których w obsadzie przecież nie było. Jako trzecie, kąśliwe w zwrotce, a zatrzymujące krew w żyłach przy refrenie "Promises". Po prostu czysta eksplozja! Każda melodia genialna, a Dolores najlepsza na świecie. I choć z "Promises" uczyniono światowy przebój, to jeszcze lepsze w tej materii w moim odczuciu na albumowym rewersie "Delilah". O kurcze, prawdziwy czad. Mocne, wręcz charczące gitary, plus Dolores wypluwająca płuca. O melodii nawet nie wspomnę, bo to rzecz z gatunku: raz po razie. Na płycie było też pełne polotu "Desperate Andy", gdzie Dolores nawet jodłowała. Ale "Bury The Hatchet", to też kilka ballad, z absolutną "petardą" na czele, jaką stoi rozpruwająca serce "Fee Fi Fo", ale też do szpiku poruszająca "Shattered". Można by o nich, jak i całej tej płycie, napisać przynajmniej pracę magisterską, zamiast o jakiś silnikach lub innych inżynieryjnych nudziarstwach. Po tej płycie stałem się kopniętym wariatem na punkcie Dolores i jej kompanów, choć wcześniejsze płyty nadal mi niespecjalnie smakowały. Gdy więc dwa lata później zapowiedziano następczynię "Bury...", czekałem niecierpliwie. Tym bardziej, że "Wake Up And Smell The Coffee" zdobiła równie finezyjna okładka - ponownie autorstwa Storma Thorgersona. Niestety, nic nie dzieje się dwa razy. Płyta okazała się ledwie przyzwoita, a tym samym rozczarowała na całej linii. Po tygodniu słuchania postawiłem na półce, pozwalając kurzowi na jej obleganie. I tak spoczywa w bezruchu do teraz.
Wkrótce Cranberries pożegnali się na zawsze, Dolores niedługo potem nagrała dwie zgrabne solowe płyty, by po upływie dekady cały band ogłosił triumfalny powrót. W dniu premiery poleciałem do sklepu po ich nowiuśkie "Roses". Fajna płyta, polubiłem od razu. Może inna, może niedoskonała, może już nie tak młodzieńca, ale fajna. Słuchałem i prezentowałem w Aferze, lecz nikt nie podzielał mego entuzjazmu. Cóż, nie było tam nowego "Zombie", nie było też lekkości caluśkiej "Bury The Hatchet", ale to nadal byli dobrzy Cranberries. I kiedy już myślałem, że znowu się rozpadli, wiosną ub.roku wydali unplugged'ową płytę, której z nieznanych mi powodów, jakoś nie kupiłem. Jeszcze w minionym grudniu, będąc w Saturnie, wziąłem album do ręki, ale jednak po chwili odstawiłem do przydzielonej mu przegródki. Coś nie miałem natchnienia, ni duchowej potrzeby. Teraz pewnie pobiegnę i jednak kupię. Coś czuję, że wówczas nie miałem nosa.
Przykro jest pogodzić się z tak smutną nowiną. Właśnie naciskam "play" przy "Bury The Hatchet", zaczynam słuchać, zaczynam wspominać.... Ach, jak cudownie wciąż brzmi ta płyta. No tak, przecież pięciogwiazdkowy koniak nie miał prawa wywietrzyć.
Dziękuję Ci pięknie Dolores za wszystkie muzyczne skarby tu pozostawione, a teraz brnij do świata lepszego...






Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"