wtorek, 2 stycznia 2018

STEVE KILBEY & MARTIN KENNEDY - "Glow And Fade" - (2017) -








STEVE KILBEY & MARTIN KENNEDY
"Glow And Fade"
(GOLDEN ROBOT RECORDS)

*****




Od kilku dni zestawiam podsumowanie roku, w którym wszystko w zasadzie wydaje się już rozstrzygnięte, ale gdzieś pod koniec grudnia dociera trudno-zdobyczna płyta z dalekiej Australii. Jej premiera nastąpiła już w lipcu minionego roku, lecz jakie to ma znaczenie, skoro tak niewielu z nas miało możliwość jej wytropienia.
Duet Steve Kilbey & Martin Kennedy działa już od wielu lat, jednak ich płyty nie docierają do naszego kraju, i według mojej wiedzy, też nie jest z tym najlepiej w pozostałych landach Europy.
Steve Kilbey jest wokalistą wciąż istniejących The Church, z kolei Martin Kennedy to multiinstrumentalista (gitara, instrumenty klawiszowe, bas, syntezatory, smyczki) dotąd występujący nawet w kilku zespołach, jednak ich nazwy niewiele nam powiedzą. Chociaż jedną z nich, warto by się zainteresować, a mianowicie: All India Radio. Podobno grają kosmicznie, a to znaczący punkt zaczepienia, zważywszy na charakter właśnie omawianej płyty.
Spójrzmy na okładkę "Glow And Fade" - przedstawiającą tylko pozorną planetę z naszych marzeń i snów. Saturn - klejnot koronny Układu Słonecznego. Gigantyczna kula gazu o magicznym wyglądzie, otoczona pierścieniem utkanym z miliardów zlodowaciałych odłamków, które się ze sobą zderzają, rozpadają i łączą ponownie. Tymi odłamkami na albumowej okładce czaszki i pozostałe ludzkie kości. Jedno wielkie cmentarzysko, które jak cały pierścień Saturna stanowi za cudowny obiekt zniszczenia.
Historia rocka skrywa w sobie wielu artystów, których kosmos zainspirował (m.in. Eloy, Hawkwind, Tangerine Dream, Pink Floyd...), lecz wielu z nich po płodnych latach nie zaskakuje już w tej materii od dawna. Gdyby więc przyszła komukolwiek chęć na podróż do fascynującego bezmiaru kosmosu, to oto właśnie pojawił się album, który nie tylko spełnia owe warunki, ale jest czymś absolutnie magicznym i równie przykuwającym, co cała otaczająca nas kosmiczna przestrzeń.
Można "Glow And Fade" na siłę wrzucić do worka z etykietkami: psychodelii, muzyki eterycznej i niematerialnej zarazem, do rocka elektronicznego, a nawet symfonicznego, tylko na co nam tyle niepotrzebnego wysiłku, przecież mamy do czynienia z najcudowniejszym kosmicznym dziełem od lat niepamiętnych.
Obok wymienionych głównych sprawców tego czynu, usłyszymy ponadto na jego przestrzeni wspomagający żeński głos Seleny Cross - równie hipnotyzujący, co Kilbeya, a spoza rockowych instrumentów, także trąbkę, altówkę czy skrzypce, jak też jakieś ludzkie głosy dobiegające ze statków kosmicznych. Nad tymi wszystkimi atrakcjami królują jednak niemal nawiedzeni Kilbey oraz Kennedy. Trudno ubrać w słowa, co tutaj się dzieje. Nawet najlepsze metafory nie oddadzą głębi tej muzyki. Proszę dać się wciągnąć. Podróż zaczyna cztero- i półminutowy tytułowy "Glow And Fade", który płynnie przechodzi w szesnastominutową suitę "The Game Never Changes". I czegoś tak obłędnie pięknego nie słyszeliście moi kochani od czasów nieziemskiej urody Marilyn Monroe. Płyta już nie zboczy z obranego kursu nawet na moment, więc lewitujmy...

P.S. Ogromne dzięki dla Piotrka "nie tylko maszyny są naszą pasją" oraz jego przemiłej Żonki za ten arcypiękny gwiazdkowy podarek. Dla takiej muzyki warto żyć.






Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"