środa, 28 października 2020

STEVE HOWE "Love Is" (2020)




STEVE HOWE
"Love Is"
(BMG)

***1/2






Steve Howe o posiadanej kolekcji gitar mógłby opowiadać niemal tyle, ile niedawno zmarły Jerzy Kalibabka o kobietach, a jednocześnie naciskany pytaniami nie wyobraża sobie obecnych Yes z Jonem Andersonem. Twierdzi, iż narosłe pomiędzy oboma panami różnice są na tyle spore, że o jakiejkolwiek fuzji mowy być nie może. Dlatego nie będzie kolejnego "Union", do którego doszło przed trzema dekady, gdy na moment zjednoczyli się wszyscy aktualni i ex-Yes'owcy. Obecnie już tylko sądy będą rozstrzygać, na którym etapie, jaka ekipa będzie dźwigać sztandar "Yes", a która "Yes featuring". A gdzieś pomiędzy tym wszystkim, muzycy poróżnionych obozów serwują solowe projekty, na których naprawdę warto zawiesić ucho. Po niedawnym udanym "1000 Hands" - Jona Andersona, teraz otrzymujemy nie mniej wysokooktanowe "Love Is" Steve'a Howe'a.
Okładka oraz tytuł subtelnie nawiązują do epoki "dzieci kwiatów", no ale przecież pod koniec lat sześćdziesiątych nasz bohater był zadeklarowanym hipisem, równie ceniącym miłość, co zwierzęta czy przyrodę. Jako zaś depozytariusz otrzymanego od natury talentu, całe swe życie podporządkował muzyce, której jest w pełni oddany. I nikt nie kreśli takich gitarowych spirali oraz niedefiniowalnych melodyjnych improwizacji, co on. Rzeczy wymykających się spod jakichkolwiek encyklopedycznych reguł. Bo i też Howe to kompletnie inny na gruncie rocka, pełen wyobraźni wirtuoz, z jakim lepiej do zawodów nie stawać. "Love Is" tylko to potwierdza, dostarczając ogrom wspaniałej muzyki.

Jest to taki typowy przekładaniec - na przemian, raz instrumentalnie, raz wokalnie. Maestro nie będąc wybitnym wokalistą, czaruje głównie gitarowo, pomimo iż co drugi śpiewany tu utwór wcale o boleści nie przyprawia. Tym bardziej, że w dodatkowych partiach wokalnych zręcznie wspomaga go tutaj basista Jon Davison, natomiast gwoli dopełnienia składu, za zestawem perkusyjnym zasiada latorośl Steve'a, Dylan Howe. I ot cały zespół, i naprawdę wystarczy.
Do muzyki z "Love Is" trzeba trochę podejść, jak do niedawnych słów sprawcy tej płyty, kiedy w jednym z wywiadów odniósł się do relacji na linii nauka a natura. Howe stwierdził, iż nauka nigdy nie opisze natury poprzez krzywe i parabole, albowiem natura to mistyka. Jeśli więc całkowicie ulegniemy naukowcom, stracimy z życia wieledziesiąt procent niezdefiniowanych fascynacji. I właśnie muzyka to także jeden z podległych naturze działów.
Szczególnie polecam, blisko 6-minutowe "Love Is A River". Dawno nie słyszałem z takim polotem grającego Howe'a. Od razu przypomniały mi się najlepsze momenty jego odległej już nieco, a pełnej pomysłów instrumentalnej płyty "Turbulence", jak również taki niesamowity utwór "Passing Phase", jakiego dokonał dosłownie chwilę później. I proszę dać wiarę, wszystkie najlepsze składniki tamtych dokonań, właśnie wylądowały w partyturze "Love Is A River". A przecież ze statywu wydobywa się równie przyjemny szelest naturalnie przewracanych kartek u wszystkich pozostałych na "Love Is" kompozycji.
Buduje forma Howe'a. Szczególnie, gdy słyszę jego instrumentalne odloty w "Sound Picture", "Pause For Thought", "Fulcrum" czy "The Headlands", ale też śpiewne wobec nich kontrapunkty, z choćby "Imagination" bądź "See Me Through" na czele. Ten ostatni zdaje się sugerować, byśmy potrafili zastrzegać sobie prawo do wiary w rzeczy, których nauka nie potrafi udowodnić. Na szczęście na odczuwanie potęgi muzyki nie wymyślono dotąd żadnych wzorów, bo już dawno byłoby po nas.
Cieszy nowy album lubianego Yes'owca. Cieszy cała jego zawartość, która jednocześnie wyrasta na jeden z probiotyków potrzebnych do przeżycia na tej naszej coraz bardziej nieprzyjaznej Zielonej Planecie.


A.M.