piątek, 2 października 2020

NICK MASON'S SAUCERFUL OF SECRETS "Live At The Roundhouse" (2020)



 

NICK MASON'S SAUCERFUL OF SECRETS
"Live At The Roundhouse"
(SONY MUSIC)

***

 

 

Podobno dowodzonej przez perkusistę Nicka Masona grupie Saucerful Of Secrets nie przyświeca żadne nienamiętne odtwarzanie muzyki Pink Floyd w duchu kolejnego tribute bandu, a założeniem stanęło wręcz uchwycenie klimatu dawnych lat, jeszcze sprzed 1973 roku, zanim na świat przyszła "Ciemna Strona Księżyca". Ale Saucerful Of Secrets brzmią jak tribute band, czy tego chcą, czy nie. Po wysłuchaniu ich pełnowymiarowego koncertu, tym bardziej nie mam złudzeń. Niczym nie deklasują profesjonalistów z The Australian Pink Floyd Show czy mniej spektakularnych, bowiem przeważnie klubowych RPWL. Jedynym plusem przemawiającym na korzyść ekipy Masona jest jego właśnie tutaj obecność. Z samej zawartości otrzymanego materiału nie wynika nic niezwykłego. Pozostałe nazwiska mogą nas jedynie połechtać pióreczkiem. A sprawa dotyczy SpandauBallet'owego gitarzysty - tutaj też jednego z dwojga podstawowych wokalistów - Gary'ego Kempa, także współpracownika Pink Floyd, basisty oraz drugiego podstawowego w tej ekipie wokalisty, Guya Pratta oraz gitarzysty Blockheads, Lee Harrisa, a także instrumentalisty klawiszowego Orb, Doma Bekena.

"Live At The Roundhouse" to 2-płytowy album, który jest zręcznie splecionym miksem z dwóch koncertów, jakie odbyły się 3 oraz 4 maja 2019 roku w londyńskim Roundhouse - pojemność obiektu dla niespełna dwóch tysięcy osób.
Na występy wybrano najlepsze wykonania i zestawiono je według tej samej kolejności, jaka towarzyszyła podczas obu wieczorów. Zresztą, ten niemal trzymający się pewnej konsekwencji repertuar, systematycznie powielano od początku występów grupy, czyli od 2018 roku, kiedy tylko ją zawiązano - sporo występów w USA, ale też okazjonalne w Kanadzie, Anglii, Niemczech, Włoszech, Czechach, Holandii, a nawet na Malcie.
Otrzymujemy rzetelny i sprawnie skrojony "live", z dobrze wszystkim wielbicielom Pink Floyd znanego materiału, wyjętego z okresu, począwszy od albumu "The Piper At The Gates Of Dawn" po pre-DarkSide-owe "Obscured By Clouds". Do tego jeszcze przeboje z wczesnych singli, jak "See Emily Play" czy "Point Me At The Sky". Oczywiście, nie w takiej kolejności, wszak zadbano o nieociężałość oraz atrakcyjność przetasowania dawnego dorobku tak, by słuchacz nie poczuł znużenia ewentualną chronologią, gwarantując mu tym samym moc zaskoczeń. No właśnie, zaskoczeń. Te jednak nie bardzo występują. Chyba, że za zaskoczenie uznamy mocne przycięcie "Atom Heart Mother". Kompozycji, którą z blisko 24 minut okrojono do siedmiu, a w ramach wymówki otulono ją po obu brzegach króciutkimi "If" - czyli częścią pierwszą, z której płynnie wynika wspomniane "Atom Heart Mother", no i w konsekwencji "If" repryza. Artystyczna zbrodnia. Nie wolno robić czegoś takiego. Takich kompozycji, nie dość, że nie wolno brutalnie odchudzać, to jeszcze w ramach koncertu wypadałoby coś od siebie dorzucić. Niestety, Mason poszedł na łatwiznę, a może po prostu nie docenił swojego odbiorcy, który nawet w tak rozpędzonym świecie byłby jednak w stanie przeżywać ten fantastyczny kawał muzyki w pełnym jego wymiarze. I to jest pierwsze poważne ostrzeżenie, natomiast drugi zarzut kieruję do absencji "Echoes". W moim odczuciu najważniejszego ogniwa najwcześniejszych Pink Floyd. A z tego wynika mocna żółta kartka. W żargonie piłkarskim zwana pomarańczową. Na szczęście do czerwieni wciąż daleko. Zagranie półgodzinnego i przejmującego "Echoes", to dopiero byłoby wyzwanie. Ale Mason nie rzucił go, ani sobie, ani własnym kolegom, tym bardziej publiczności. Patrząc jednak chłodnym okiem myślę, może i nawet lepiej, bo kopałbym z wściekłości opony mego wozu, gdyby i ten utwór przycięto do odfajkowanych siedmiu minut. Śmiem jednak sądzić, że nawet we dwójkę nie podołaliby panowie Pratt i Harris z obłędną solówką Davida Gilmoura, więc po prostu dali z nią sobie spokój. Mamy zatem dwa mocne "nie", więc może jeszcze dorzucę trzecie. Mniejsze, ale też dostrzegalne. Składa się na nie, pospieszne wyciszenie oklasków po finałowym "Point Me At The Sky". Poprzez ten zabieg nie pozwolono w pełni dostrzec spektakularności koncertu, ani nacieszyć się nim samym, bo finał jest tak samo ważny jak podnieta przed wejściem artystów na scenę, a później uczestnictwo w muzycznym misterium. Producent Jim Parsons, a i jego asystenci, Nick Mason oraz Tony Smith, tak pospiesznie wyciszyli owacje, jak gdyby mieli coś do ukrycia.
Teraz plusy. Wyrazistych brak, choć i te są. Na pewno dużym, natchnione i nareszcie rozbudowane, psychodeliczne "Set The Controls For The Heart Of The Sun". I jak dobrze, że tym razem Mason poszedł tropem "Ummagummy". Co prawda, za przyczynkiem tych dwunastu minut nadal łąk Grantchester nie ujrzałem, ale przynajmniej dłoń na klaserze wspomnień nieco zadrżała.
Spodobały mi się jeszcze gitary w "The Nile Song". Przez chwilę nawet poczułem, że panowie Kemp i Harris mają ochotę podążyć w nieznane. Szkoda zatem, że wobec obranemu przed laty dla tej kompozycji czasowemu limitowi, nie pozwolono też i tutaj wyjść poza ciasnawy jej obręb. I owe "szkoda", dotyczy również zwięzłych i w niczym nieodbiegających wobec pierwowzorów wykonań "When You're In", "One Of These Days", "Let There Be More Light", "Green As The Colour" czy "Astronomy Domine" - i w zasadzie wszystkich pozostałych.
Jest rzetelnie, zawodowo i bez potknięć. Inaczej przecież być nie mogło. Szkoda, że dostarczono nam tylu emocji, ilu potrzeba, nic ponadto. 
Do posłuchania nawet więcej niż raz, jednak na ciary nie liczcie. 

P.S.  To efektownie wydane niewielkie pudło zawiera jeszcze równie efektowną książeczkę plus załącznik wizyjny, w postaci płyty DVD. A wobec wymagających inaczej, zapewnię jeszcze o istnieniu wersji blu-ray.

A.M.