środa, 21 października 2020

in memory ...

Odeszli Wojciech Pszoniak, Dariusz Gnatowski, Gordon Haskell, Spencer Davis oraz Tony Lewis. Jeszcze ktoś? Mam nadzieję, że na nich na razie poprzestaniemy. 
Wczorajsze pożegnanie Boczusia z Kiepskich bardzo mnie zasmuciło. Wyjątkowo przeurocza postać. I choć Dariusz Gnatowski zapewne pragnąłby pozostać zapamiętanym za jeszcze wiele innych kreacji, w które wbijał się przez ponad trzydzieści lat pracy aktorskiej, to jednak dla mnie na zawsze pozostanie Arnoldem Boczkiem - mieszkańcem wrocławskiej kamienicy przy ul. Ćwiartki 3/4.

Spencer Davis

Także wczoraj oficjalnie pożegnaliśmy dzień wcześniej zmarłego Spencera Davisa - wieloinstrumentalistę, pomimo iż głównie (słusznie zresztą) kojarzonego jako gitarzystę i wokalistę Spencer Davis Group. To on utorował pierwszy etap kariery Steve'a Winwooda, którego w pierwszej połowie 60's zwerbował wraz z jego bratem Muffem do swojej świeżo upieczonej formacji. I zanim Winwood zainicjował prog-psychodelicznych Traffic, przez pierwszych kilka lat dzielnie pełnił posługę u Spencera. Owocem ich współpracy, m.in. "Keep On Running", "Gimme Some Lovin' " jak też fantastyczne, acz dużo mniej popularne "This Hammer" czy "Together Till The End Of Time".

Także przedwczoraj zmarł nagle Tony Lewis - basista i wokalista przefajnej grupy The Outfield. Popularnej szczególnie w drugiej połowie 80's.
Brytyjczycy mieli dużo celujących piosenek, jak: "For You", "Voices Of Babylon" czy "Your Love". Zresztą ta ostatnia, a pochodząca z debiutanckiego albumu "Play Deep", była nawet trochę znana i u nas. Bo i w ogóle, "Play Deep" było wyśmienitą płytą. I jeśli nic nie stanie na przeszkodzie, posłuchamy jej w najbliższą niedzielę.

Tony Lewis

O Gordonie Haskellu napisałem słówko w poniedziałkowej audycyjnej rozpisce, natomiast o wybitności Wojciecha Pszoniaka niech głoszą mądrzejsi. Bo choć zdaję sobie sprawę, iż przy tej okazji powinny paść tytuły: "Wesele" czy "Ziemia Obiecana", to ja jednak zapamiętam tego znakomitego aktora za trafne epizody, jak m.in. z serialowej "Parady Oszustów" bądź jego genialny kawiarniany gejowski motyw z "Czterdziestolatka". 
Ronnie Atkins


Martwi mnie jeszcze komunikat, jaki za pośrednictwem Frontiers Records, ze dwa/trzy dni temu wystosował wokalista Pretty Maids, Ronnie Atkins. Niestety powróciła choroba nowotworowa, w dodatku w najcięższym stadium. Praktycznie odbierając wszelakie nadzieje. Ronnie jednak nie pragnie się nad sobą użalać i myśli, by pozostały mu czas wykorzystać na wzmożoną muzyczną aktywność - dopóki starczy sił.
Nawet nie próbuję wyobrazić sobie, co on teraz czuje, a moje trzymanie za niego kciuków, też przecież na niewiele się zda. Jeśli trzeba, pomodlę się za Ciebie Ronnie!

Z tematów radośniejszych, poświętujmy dzisiejszą 80-tkę Manfreda Manna. Genialnego instrumentalisty klawiszowego, a i szefa kilku przez siebie wiedzionych zespołów. A więc, od uroczego w latach 60-tych Manfred Mann, ze śpiewającym Paulem Jonesem, poprzez trochę zakręcone psychodeliczno-jazz-improwizacyjno-rockowych Manfred Mann Chapter Three, aż po mój faworyzowany okres Ziemskiej Orkiestry, czyli Manfred Mann's Earth Band. Już w minioną niedzielę miałem na posterunku albumy "Angel Station" oraz "Chance". Wiem, że kilka wcześniejszych jest dużo bardziej cenionych, jednak od tych dwóch rozpoczynałem z nimi przygodę, i to one są moimi naj naj najukochańszymi. No dobrze, ex-equo z genialnym "The Roaring Silence", które też należy do mojego grona życiówek.

Manfred Mann

Na prym posłuchania przemawia jednak "Chance", ponieważ niedawno, tj 10 października, pożegnaliśmy jedną z wokalistek tamtego albumu, Dyanę Birch. Ta niemal kompletnie nieznana poza Manfredem Mannem artystka, zaśpiewała tu w rewelacyjnym "No Guarantee". Ale jak wiemy, album skrywa też wiele innych niespodzianek, jak m.in. kapitalny cover Bruce'a Springsteena "For You" czy interesującą dla polskiego odbiorcy kompozycję "Hello, I Am Your Heart", na podstawie której od razu słychać, czym inspirował się Grzegorz Stróżniak konstruując klawiszowy motyw do "Adriatyku, Oceanu Gorącego". Ale oczywiście kocham całą tę płytę i trudno przyszłoby mi żyć, gdyby mnie z niej ograbiono. 

Ach, jeszcze dzisiaj 63-urodziny obchodzi Steve Lukather. Zatem, wszystkiego najlepszego dla Manfreda i Steve'a.


A.M.