piątek, 9 października 2020

elektryczny orgazm

Po kolei przesłuchuję wszystkie VanHaleny i wobec niektórych zmieniam noty. Śmierć Eddiego dobrze podziałała na mój niesprawiedliwy osąd względem ostatniego "A Different Kind Of Truth". Do przedwczoraj uważałem album jedynie za dobrze zrealizowany, jednak repertuarowo nieatrakcyjny. Ale jak to bywa, wszystko musi mieć swoje miejsce i czas. Ja potrzebowałem ośmiu lat, by usłyszeć tu kilka niezłych numerów. Jednak i tak największą rozkosz daje obcowanie ze ślizgami po gryfie Eddiego, które bywają kosmiczne. Niektóre brzmią jak stalowe syntezatory, choć podobno w singlowym "Tattoo", David Lee Roth faktycznie po nich pociąga.
Głupio mi też przed radiowym kolegą Maćkiem Madejskim, z którym ostatnio poplotkowaliśmy sobie przez dobre dwie godziny, snując się po parkowych alejkach Parku Sołackiego i Lasku Golęcińskiego. Nie mogliśmy oszczędzić słówka o Van Halen, a ja zapytany o "A Different Kind Of Truth", wystosowałem kilka w jego temacie nieuzasadnionych bredni, i teraz snuję obawy, że przeze mnie Maciek nie tknie tej płyty. Niekiedy niepotrzebnie mi ufa. Muszę to jakoś odkręcić.
Tak przy okazji, dawno się nie widzieliśmy. Metju wyraźnie wyszczuplał, pomimo iż nigdy nie był pulpetem. Nawet takim tyciu. Podobno służy mu zdrowe odżywianie, o czym - znając moje spojrzenie na to zagadnienie - zakomunikował z pewnym speszeniem.
Rozmów nie było końca. Zawsze z Madejem mamy sobie tyle do powiedzenia, że nawet spacerowe maratony nie wyczerpałyby drzemiących w nas pokładów.

Na nadchodzące urodziny Metju podarował mi trzy winyle. W tym dwa z wytwórni jego bałkańskiego kolegi mieszkającego w Szwecji. Wytwórnia nosi nazwę Novoton i jest inteligentnym nawiązaniem do jugosłowiańskiego Jugoton. To taka nostalgia zabrana do chłodnej Skandynawii, gdzie przyszło Bałkańczykowi zamieszkać. Owa końcówka "ton", ma przypominać o jego młodzieńczych latach, kiedy na domowym gramofonie kręciły się winyle z rodzimej fonografii, czyli głównie z Jugotonu. Do Polski płyty z tej wytwórni, bądź konkurencyjnych Suzy czy Sokoj (nie wiem, czy to aby nie była nawet jedna gromada?), przywozili tylko wybrańcy. Bo, choć w tamtych rejonach panował mlekiem i miodem płynący socjalizm, to jednak dotarcie do Jugosławii było bardziej skomplikowane niż wakacje w Rumunii czy Bułgarii.
Został nam jeszcze jeden Madejowy winyl. Zespół nazywa się Elektrićni Orgazm (Orgazam). Znacie nazwę, prawda? Słusznie. W PRL-u była to umiarkowanie popularna u nas formacja, choć jej płyt nie szło uświadczyć, zarówno w naszych księgarniach, jak i na zatrzęsionych zachodnimi wydawnictwami giełdach. Była jednak przestawiająca góry siła podziemia, i tę siłę niegdyś jako naród w sobie mieliśmy. Stąd dobra sława Radia Wolna Europa, jak też znajomość światowo niepopularnych wykonawców, którzy jakimś cudem mieli u nas dobrą markę - wśród nich m.in. Elektrićni Orgazm.
Nigdy nie miałem żadnej ich płyty. Teraz mam. Dzięki Maćkowi, który postanowił, że mieć powinienem.
Obu okładek ze wspomnianego Novoton na razie oszczędzę, po to, byśmy kiedyś mieli z nich niespodziankę na antenie, natomiast Elektrićnych od razu ustrzelę, bo mi się szczególnie spodobała.

A.M.