środa, 7 października 2020

nie żyje EDDIE VAN HALEN (26 I 1955 - 6 X 2020)

Wczoraj wieczorem ze smutkiem przyjąłem informację o śmierci Eddiego Van Halena. Odszedł jeden z moich gitarowych herosów, jednocześnie człowiek, który potoczne wiosło przeniósł na poziom ekwilibrystyki. Niewiarygodny talent, prawdziwy magik, demon szybkości i strunowych akrobacji. Można by rzec: heavymetalowy Jimi Hendrix.
Eddie zrewolucjonizował rock'n'rolla, a jego kosmiczny profesjonalizm i nieprzeciętne umiejętności docenił nawet Robert Zemeckis - twórca "Powrotu do przyszłości". Polecam scenę z "kosmitą", który z kasety magnetofonowej zapodaje właśnie Eddiego.
Van Halen w pierwszej połowie 80's uchodzili za najgłośniejszy zespół na świecie, co udowadniali na swoich koncertach. Mieli potężnie mocną aparaturę, która nie pieściła się żadnymi ogranicznikami. Marzeniem wielu moich rówieśników było ujrzenie ich na żywo, a nie pamiętam, by komukolwiek się udało. Mnie zresztą także.
Przyznam, ostatnie dokonania Eddiego nie bardzo mi podchodziły, lecz nie przekreśliły dawniejszych. Bo, jak mogłem nie kochać faceta, który albumowy debiut jego zespołu rozpoczął od utworu zatytułowanego "Runnin' With The Devil", i już w jego drugiej części tak przez chwilę popieścił gitarę, że z wrażenia oczy odklejałem ze ściany. A przecież najlepsze dopiero przed nami. Niespełna dwuminutowe "Eruption" to prawdziwa instrumentalna orgia. Nieopisywalne, co tutaj się dzieje. Mogę tego słuchać nieprzerwanie, ale też nie wyobrażam sobie tego utworu bez wynikającego z niego "You Really Got Me" - genialnie skrojonego coveru The Kinks. Już w oryginale była to petarda, a nawet jak na 1964 rok, niemal rewolucja. I nie tylko w tym przypadku, ci na pół holenderscy Amerykanie, wywrócili świat do góry nogami. Czysty obłęd, czego dokonali z tą krótką energetyczną piosenką. Uwaga, nie wolno "Eruption" oraz "You Really Got Me" poznawać w innej kolejności, jak zestawiono na debiucie. Dlatego wszelkiego rodzaju składanki, rozdzielające zazwyczaj spójność tych dwóch kawałków, po prostu zasługują na chłostę. Inna sprawa, nie znając konkretnie tego materiału, nie mamy pojęcia o prawdziwym heavy metalu. Bo jakże zmieniło się dzisiaj jego pojmowanie. Młodziaki myślą, że trzeba jedynie głośno i jeszcze głośniej napieprzać, na dodatek rżeć i charczeć do mikrofonu, by całość zasługiwała na termin "heavy". Zupełnie nie biorąc pod uwagę dystynkcji tego stylu.
A tej elegancji, właśnie w tej muzyce, nadawał Eddie + jego zespołowa brać. Inna sprawa, że dzisiejsze młodziaki słuchają na smartfonach głównie polskiego rapu (co za syf!), a z metalu pojmują jedynie wypromowaną Metallikę. Tym bardziej polecam przypomnienie "jedynki" Van Halen. Tak, wiem, każdy ma ją na półce, ale głowę daję, że nie słuchaliście jej od pierwszej komunii, a naprawdę wiele się zmieniło. Odbiór tej płyty rośnie w siłę z każdym kolejnym rokiem, niczym wartość najlepszego wina. Wina, które nigdy nie przejdzie korkiem. Oczywiście wiele smaczków znajdziemy również na późniejszych albumach, dlatego wszystkie należy przesłuchać, każdy z osobna obowiązkowo poznać. Po to, by poczuć fenomen Eddiego. Bo nawet na słabszych "Diver Down" czy "Van Halen 3", też go słychać.
Muzyk chorował na nowotwór języka. Zdiagnozowano go u niego przed dwoma dekady. Udało się cholerstwo usunąć, całkowicie wyleczyć, tak też ówcześni lekarze ogłosili pełnię sukcesu. Niestety z czasem choroba dała o sobie znać i pojawiły się przerzuty na gardło.
Będzie mi Ciebie Eddie bardzo brakować.


A.M.


Aaa, i jeszcze ta. Zapomniałem. Ale chyba nikt nie wątpił, że mam.