poniedziałek, 5 października 2020

trochę nowego

Niedawno Piotrek "nie tylko maszyny są naszą pasją" podrzucił nieco świeżej muzyki, a ja obiecałem posłuchać i uczciwie się do niej odnieść. Nie tyle recenzować, co tak zwyczajnie, w kilku słowach...

Na dzisiaj trzy albumy. Na początek nowość blues/latino-rockowej formacji Vargas Blues Band "Del Sur". Rzecz ekipy dowodzonej przez hiszpańskiego gitarzystę Javiera Vargasa. Kawał fajnie płynącej, egzotycznej, rockiem nasączonej muzyczki, zdecydowanie osadzonej w estetyce Carlosa Santany. Głównie instrumentalnej, choć oczywiście niepozbawionej okazjonalnych partii wokalnych.
"Del Sur" wydała niewielka wytwórnia Rock Estatal Records. Działa ona od okolic 2014 roku, mając na razie niewielki katalog, ale wszystko przed nimi.

Vargas potrafi zaczarować, nie tylko elektrycznie, ale i akustycznie, co zresztą nie powinno dziwić, skoro muzykowi nieobce też tajniki szkoły flamenco. Przy odrobinie dobrej woli, radiowcom zapewne udałoby się wypromować numery "Spanish Wine", "Back To La Fusa" bądź "Blues For Jacky". Pytanie tylko, czy taką wolę posiadają?
Przynajmniej po jednym egzemplarzu powinno być obowiązkiem każdej muzycznej sieciówki, a i ambicją rockandrollowych sklepów niezależnych. Na pewno by się nie zleżało i nie wylądowało w dziale przecen.

Kolejna ciekawa pozycja - Izo FitzRoy "How The Mighty Fall". Silny głos w świecie blues/soul-rocka, dający szansę Izo rywalizować nawet z Beth Hart. Izo jest w sile wieku ognistą dziewczyną, i to w pozytywnym tego kontekście. Raz, że polecany album wychodzi z ust doświadczonej babeczki, która nie ma czasu na eksperymenty i nieudane podchody, a dwa, takiego głosu raczej nie mają smarkule. A jeśli nawet, nie wiedzą co z nim zrobić. Mamy więc dobre granie, jeszcze lepiej zaśpiewane, które aż prosi się o perfekcyjnie nagłośnione kluby. Celowo podkreślam kluby, ponieważ nie jest to twórczość do wielkich aren, tym bardziej na stadiony, choć oczywiście życzę Izo takiej popularności. Nawiedzone Studio powinno nabyć tę płytę, choćby tylko po to, by wypuścić ją z ławki rezerwowych na audycyjne boisko Ranusa, gdy ten podrzuci mi kiedyś zastępstwo.

I jeszcze jeden tytuł - Badly Drawn Boy "Banana Skin Shoes". Wiosenna nowość, jednak wciąż aktualna. W tym roku wszystko dzieje się inaczej, zazwyczaj pod górkę, więc nic pochopnie się nie przedawnia. To tylko na plus dla muzyki, która dzięki pandemii zbyt prędko się nie zdezaktualizuje.
Grupa Badly Drawn Boy to w zasadzie jeden facet - Damon Gough. Słuchaczom N.S. dobrze znana postać, niejednokrotnie już u mnie przedstawiana, lecz jeśli do tej pory ktoś nie miał okazji, tym goręcej polecam. Na "Banana Skin Shoes" jest dokładnie jak dawniej. Jak zawsze bywa konceptualnie, i jak na indie rock, z nutką baśniowej aury. Kolejny a'la soundtrackowy, ekstrawagancki pop-rock, od którego trudno się oderwać. Wspaniałe, barwne, lekkie i alternatywne piosenki, trochę pachnące schedą po Beatlesach.
Brzmi radiowo (szczególnie do tego celu polecam "I Need Someone To Trust"), ale zdziwię się, jeśli na mój rekomend zaraz zakupi to jakiś radiowiec, by zrobić z tego płytę tygodnia.
Wyśmienity album, którego na pewno zakupię, więc załapie się na to także moje radiowe fm.


A.M.