wtorek, 29 września 2020

TIM BOWNESS "Late Night Laments" (2020)



 

TIM BOWNESS
"Late Night Laments"
(InsideOutMusic / dystrybucja Sony Music)

***1/2

 

 

Zmiksowane przez Stevena Wilsona "Late Night Laments" jest kolejną wyciszoną, niespieszną i linearnie przebiegającą płytą No-Man'owego jego kolegi, Tima Bownessa.
Bowness od lat jest bardzo konkretny w przyjętych muzycznie rozważaniach, dlatego ponownie spodziewajmy się dopasowanych do jego skupionego, błogiego, niemal rozmodlonego głosu, równie natchnionych piosenek. Tym razem oprawionych szeroko pojętą elektroniką, jakiej zazwyczaj towarzyszy wszędobylski perkusyjny automat, rzadziej gitary czy bas.
Ten, z pozoru owiany subtelną aurą album, przynosi jednak mroczne przemyślenia, niekiedy ekspediujące gniew, ale i pewne poczucie utraty piękna życia. Pod wydawać by się mogło ciepłymi melodiami, kryją się obawy, niepokoje i lęki, ale i generuje się szczypta wcale niekamuflowanej frustracji. Tim Bowness nie waży się dostarczać przemyśleń, które nie brzmią bezpiecznie. Nie dając tym samym słuchaczowi beztroskiego komfortu odbioru, zatapiając go w dusznej atmosferze, od której trudno się uwolnić. Po wysłuchaniu tych niespełna czterdziestu minut (nie licząc jeszcze bonusowego materiału z drugiej płyty), na długo przytrzymają nas przygnębienia powidoki. Nie twierdzę, że wszystko tu jest zatrute bądź schizofreniczne, lecz na pewno z tej muzyki nie wynika żaden optymizm. Całość sączy się określonym od pierwszych taktów powolnym tempem, nie gwarantując choćby jednego suspensu. I choć wszystko teoretycznie zdaje się jakoś przewidzieć, gdzieś w podświadomości odczuwamy niepokój, z którego w każdej chwili może na nas lunąć deszcz siarki. Bo tak czuje się odbiorca, któremu przychodzi zmierzyć się z Puszką Pandory, z jakiej wypuszczono wszystkie nieszczęścia.

Podoba mi się ten album. Może nie jakoś oszałamiająco, ale jego niebezpiecznie kojąca spójność, tylko na plus powiewa gwarancją autentycznej dramaturgii.
Intryguje wspomagane wokalnie przez Melanie Woods, ale też przez jakby spowolnioną elektronikę w duchu Kraftwerk oraz wibrafon, "Northern Rain" ("śmiejesz się. Śmiech bliski płaczu. Świat, który znaliśmy umiera i być może jest to okey..."), bądź wynikające z niego, mroczne i groźne "I'm Better Now" ("... dwie sekundy nienawiści, całe życie w żałobie - bez dyskusji, tylko wiara...nie mogłem doczekać się, by wbić nóż...") - także wokalnie wspomagane Melanią Woods, jak też nakłutą źdźbłem obłąkania gitarą Kavusa Torabiego. Podobną szpilę wtyka dość monotonne na pozór "The Last Getaway" ("Drogie Dziecko, życiowe przygody doprowadziły mnie do szaleństwa..."), którego wartość rośnie za sprawą niesamowitej syntezatorowej solówki Richarda Barbieriego. Ten były Jeżozwierz ozdabia tę płytę jeszcze w utworze "Darkline", i oba jego uczynki poważnie podwyższają jej atrakcyjność - pomimo iż to, czego Barbieri dokonuje w "The Last Getaway", zdecydowanie wyraźniej pobudza me zmysły. Dlatego trochę zabrakło mi go we wszystkich pozostałych kompozycjach. Bowness wcisnął mu rolę trzecioplanową, podczas gdy ten aż rwie się do pierwszego rzędu.
Polecam cały album, jednak może oprócz piosenek już wymienionych, jeszcze z jakimś szczególnym naciskiem na schyłkowe "One Last Call" - z drobniutkimi przechadzkami po pianinie, z subtelnym użyciem podwójnie tu występującego wibrafonu oraz kontrabasem (bo jeszcze tylko ostatni telefon, ostatni drink, i nasz związek zakończony), ale przede wszystkim wzywam do zatrzymania na dłużej przy "Never A Place" ("... czułem się opuszczony jak dziecko zagubione w tłumie...") - piosence, której melodię wyrzeźbiono niczym ciało Marilyn Monroe. Na listy przebojów? Chyba nie. Dzisiejsze hity lepi się z innej gliny. Poza tym, nie wymagajmy od Tima Bownessa zbyt wiele. On i tak odważnie upublicznił swój intymny świat.


A.M.