piątek, 11 września 2020

masa kontra cena

Przyszło mi kupić dziesięć kopert. Najzwyklejszych, standardowych. Do tego zadania mej opiece powierzono pięć złotych. Myślę, eeee, po dziesięć groszy za sztukę, kupię dwadzieścia. Będzie na zapas, po co tyle razy biegać. I tu zdziwko, bo pani przy pocztowym okienku zażądała złotych sześć. O kurczątko, widać dawno tego poważnego produktu nie kupowałem. Poprzednim razem taka koperta była wydatkiem rzędu dziesięciu groszy. Widać w tym czasie złotówka wyraźnie zmieniła kurs. W sensie, obecnie wartość wszystkich towarów na jej widok wzbija się ze szczęścia.
Za identyczne sześć złotych można również w takim Media Markt umyć winyl. I chyba nie za pieszczotliwie, skoro cały proces oferuje się od ręki. Pewnego razu podrzuciłem trzy płyty myśląc, że ich odbiór ustalą mi na kolejny dzień, tymczasem pan w dziale obsługi zaprosił do lady za kwadrans. I faktycznie, płyty lśniące. Po powrocie do chałupy jako pierwszy zapodałem, do tej pory wykrztuśnie już grający debiut Coney Hatch, do niedawna egzemplarz wydawać się mogło nie do uratowania, a tu w niego właśnie wstąpiło nowe życie. Fakt, wciąż nie gra idealnie, ale na bank dałby radę na radiowym gramofonie i nikt by mnie za ocalałe mikro zgrzyty nie zakatrupił.
Złotówka coraz słabsza. Aby więc ratować jej twarz, na wielu produktach (czuję, że nie tylko spożywczych) umniejsza się gramaturę. Niedawno spostrzegłem, że moja ulubiona mleczna Goplany wygląda pozornie identico, jednak zamiast odwiecznych 100 g zrobiło się 90. Skomentowałem sprawę w obecności pani rozkładającej na półce towar, a tu w odwecie: "proszę pana, nie tylko odchudzono tę czekoladę, sprawa dotyczy wielu innych produktów". No tak, chodzi o to, by nie umniejszać opakowania, jak i gabarytu produktu, a jedynie go wyszczuplić. Niech każdy ma poczucie życia w wiecznym polskim dobrobycie, którego recesje oraz inflacje omijają.
Po raz pierwszy owe zjawisko zaobserwowałem dokładnie w 2009 roku. A konkretnie, w jego lipcu. Pamiętam, bo akurat rzuciłem palenie, a kilku kumpli nie mogąc dać temu wiary zaprosiło mnie na maraton piwny (obrzydlistwo!), przed którym zapragnąłem w okolicach centrum miasta najpierw zjeść porządny obiad. A, że był piątek, koniecznie mięsny. Zaszedłem więc do czegoś takiego, co niegdyś zwało się Sphinx (nie wiem, czy jeszcze istnieją?). Znałem restauracyjkę, zawsze imponowała mi dużymi talerzami plus przyzwoitymi rachunkami. Niegdyś lubiliśmy tam z bractwem przesiadywać. Można było żołądkowi dogodzić, a już po, także zajarać. Przestaliśmy jednak z czasem odwiedzać Sphinxa, i bynajmniej nie z powodu porzucenia przeze mnie nałogu, a za sprawą ograniczenia w takich miejscach nałogowcom lubianego dymku. Ale do rzeczy. No i w tym lipcu 2009 postanowiłem w poczciwym Sphinxie zjeść porządny obiad. W lokalu, oprócz obsługi, zajęty był tylko jeden stolik, więc poczułem się klientem. Sprawnie otrzymałem menu, jeszcze sprawniej wybrałem preferowaną shoarmę, a do popicia zamówiłem bodaj pepsi, wszak beka piwa była tego dnia jeszcze przede mną. I tutaj dodam, w owym menu za lubianą potrawę cena też się zgadzała, co tylko uspokoiło moją kieszeń, która chętnie się oswabadza na potrzebne kompakty, natomiast na prozę życia robi minę niczym niemowlę do grysiku. Po kwadransie (może tyciu później) wyczekiwania w samotności na bukiet frytek, plus trzech do wyboru sosów oraz głównego ogniwa, czym soczyste mięsiwo, nareszcie nadszedł moment szczęścia. Wlatuje upragniony talerz, tylko coś cieniutki.
Nie jak niegdyś podłużny półmisek, a ledwie posmutniała okrąglutka śnieżnobiała salaterka, na której obszarze wstydliwie zagościła połowa jeszcze niedawnych zasobów. Szef kuchni przyciął racje, już wówczas dostrzegalnie ograniczając kompetencje złotówki. Wyszedłem głodny, i o ile pamiętam, zanim doszedłem do umówionej karczmy, po drodze zgarnąłem jeszcze jakiegoś hamburgera.
I w tym miejscu przypomina mi się motyw z pewnego skeczu, w którym bohater zapewnia, że jego podwyżki nie dotyczą, ponieważ on zawsze tankuje za pięćdziesiąt złotych.

Kawałek na dziś: Metallica "Atlas, Rise!" - niech porządnie walnie, wszak weekend przed nami.


A.M.