wtorek, 1 września 2020

JON ANDERSON "1000 Hands" - chapter one (2020)







JON ANDERSON
"1000 Hands" - chapter one
(BLUE ÉLAN RECORDS)

*****





Niewiarygodne, proszę sobie wyobrazić, że tej tworzącej się przez trzy dekady płyty nie chciała wydać żadna z czołowych wytwórni. Ani sprzymierzony z grupą Yes Warner'owski Atlantic, ani nikt inny. W końcu jej los ułaskawił pewien pasjonat muzyki z Los Angeles, a jednocześnie szef jednej z tamtejszych radio rozgłośni, który nie miał żadnych wątpliwości. I oto jest.
Jon Anderson to nie tylko mistyczny głos, ale również jeden z ojców chrzestnych rocka progresywnego, co również współwłaściciel kilku elektroniczno-pięknych płyt zrealizowanych z Vangelisem, do tego autor niemałej rzeszy ciekawych dzieł solowych. Człowiek legenda, na szczęście wciąż cieszący się niezłym zdrowiem, obecnie mieszkający gdzieś na wzgórzach, z dala od ludzi, gdzie wokół jego oczu żyją w zgodzie z naturą króliki, a po niebie przelatują dywizje wolnych ptaków.
Tytuł "1000 Hands" odnosi się do ilości ludzi, z którymi mistrzunio współpracował podczas długoletniego powstawania tego albumu. Niektórzy jego uczestnicy już nawet nie żyją, jak choćby kolega zespołowy, basista Chris Squire - który przecież zatrudniał go w Yes, jak też uznany jazzowy gitarzysta Larry Coryell. Suma sumarum, liczba muzyków imponująca. Weźmy tylko kilka nazwisk: skrzypek Jean-Luc Ponty oraz jego kolega po instrumentalnym fachu, znany z grupy Kansas Robby Steinhardt, ponadto też były Kansas'owiec, a od lat gitarzysta Deep Purple - Steve Morse, perkusista wirtuoz Billy Cobham, a także wywodzący się z tej samej profesji, kolejny Yes'owski kolega Andersona, Alan White. Są jeszcze: Ian Anderson, Chick Corea, Jonathan Cain oraz wielu, wielu, bardzo wielu innych. Jest ich tak sporo, że w jednym z niedawnych wywiadów nawet sam Maestro wyraził zakłopotanie, iż nie był w stanie zapamiętać wszystkich nazwisk.
"1000 Hands" nie jest płytą bijącą bezpośrednio pod dokonania Yes, lecz entuzjaści tej grupy, jak i zarazem samego głosu Andersona, nie powinni jej wypuszczać z rąk. Bo i tu bywa magicznie, uduchowienie, a niekiedy wręcz surrealistycznie.
Otwartość Jona Andersona na świat muzyki polega na tym, że czuje on i równocześnie kocha twórczość Strawińskiego, Sibeliusza czy Mozarta, co Steviego Wondera, King Crimson, Toto, bądź zaproszonego do udziału na tym albumie Billy'ego Cobhama. Ale z równą swobodą nasz bohater porusza się także po prehistorycznych krainach topograficznych oceanów, jak po plemiennych rytmach Afryki czy Ameryki Południowej. I wiele z tych fascynacji usłyszymy właśnie na "1000 Hands".
Motywem przewodnim stoi temat "Now". Uchwycimy go pod trzema tytułami, a i pewnymi różnicami. Jako intro dostępujemy "Now" - nieco ponad minutowa rzecz, głównie na głos i gitarę, następnie równie krótkawe, umiejscowione w albumowym jądrze "Now Variations" - tym razem na głos, wiolonczelę oraz skrzypce, oraz jako danie główne i przewidziane na albumowy finisz, podane w bogatszej oprawie, ale też zatopione w skupieniu "Now And Again". Przejmująca i wzruszająca pieśń, w której ramach pomieścił się ogrom instrumentów, m.in. dętych czy smyczkowych. Jednak na ich tle, na sam czub wysuwa się klasycyzująca i od razu rozpoznawalna gitara Steve'a Howe'a - kolejnego zagarniętego na tę sesję Yes'owca. Musiało do tego dojść. Howe w ten sposób zapragnął nieoficjalnie i bez przesadnego szumu podziękować Andersonowi za jego udział na jego odległej już czasowo płycie z coverami Boba Dylana. I powiedzmy bez ogródek, piosenka "Now And Again" to od ręki jedna z najokazalszych pieśni w śpiewniku Jona Andersona. I choć, od nieodległej stylistycznie "Change We Must" krótsza oraz inaczej zinstrumentalizowana, wyczuwam dzierganie identycznych drutów. Prawdziwy klejnot, ale też nie jedyny, nad którym warto ceremonialnie złożyć dłonie. Weźmy jeszcze egzotyczne, oparte o ukulele plus jazzowy bas Tima Franklina "Make Me Happy". Rzecz zatrzymującą w kadrze piękno hawajskiej wyspy Kauai, którą Anderson z żoną uwielbiają. Fascynacje egzotycznymi rytmami odnajdziemy również w wielorytmicznym "WDMCF" (czyli "Where Did Music Come From") bądź w przyozdobionym rytmami calypso, afrykańskimi chórami oraz nutką jazzu "First Born Leaders". Jednak "1000 Hands" zachwyca różnorodnością, dzięki czemu gwarantowana podróż po niemal wszystkich zakątkach muzycznych preferencji Andersona. Dla kontrastu postawmy na "I Found Myself" - temat z niesamowitymi lirycznymi skrzypcami Jerry'ego Goodmana. Jon zaśpiewał tu ze swoją żoną Jane. Ale natrafimy też na blisko 9-minutowe "Activate" - bogatą kompozycję, z jakby jeszcze większą powagą zaśpiewaną, ale też wzbogaconą fletem JethroTull'owego Iana Andersona, skrzypcami Olgi Kopakovej oraz Robbiego Steinhardta - ex-muzyka Kansas, do tego jeszcze kilku gitarzystów - wśród nich Pat Travers czy Steve Morse. Podobne emocje dostarczy jazzpiosenkowe, i równie długie, co jednocześnie tytułowe "1000 Hands (Come Up)" - ach, cóż za fantastyczna afrykańska perkusja, jazz piano Chicka Corei plus równie jazzowy bas Chrisa Squire'a. A do tego jeszcze skrzypce Jeana-Luca Ponty'ego wraz z instrumentami klawiszowymi Jonathana Caina - m.in. muzyka Journey. I coś jeszcze, albowiem nad całością zawieszono tu pewną tajemniczość spod szyldu Yes. Takich momentów nie zabraknie, dlatego nie potrafię też nie dostrzec w "Twice In A Lifetime" uroku "francuskiego" akordeonu Dariusa Grabowskiego, pomimo iż po tej samej linii frontu działają tu jeszcze równie atrakcyjne skrzypce, wiolonczela, flet, jakieś puzony, trąbki oraz kilka innych instrumentów. Ależ się tego wszystkiego słucha. Nie odstawiajcie na później - sztos płyta.

P.S. Płyta posiada niewielkiej wagi defekt. Otóż, pomiędzy utworami "WDMCF" a "1000 Hands (Come Up)" brak płynnego przejścia, a ewidentnie słychać, iż chciano, by były połączone.


A.M.