sobota, 18 czerwca 2011

Cienie Wielkich Gór a innych potęga

Tak mnie zainspirowały te Wasze wpisy pod poprzednim (dzisiejszym) tekstem, o wyższości morza nad górami, że postanowiłem poruszyć ten temat w osobnym felietoniku, że tak pozwolę to sobie nazwać.
Być może moja miłość do morza wywodzi się jeszcze z dzieciństwa. Jako mały Andrzejek jeździłem tam z moją siostrą oraz rodzicami niemal co rok. W tamtych czasach mój Tata tak kombinował, że jeżdziliśmy po dwa razy na wakacje - każdego lata. A brzydził się komuchów i do Partii nie należał. Zawsze podobał mi się piasek, powietrze, tamta woda i tysiące innych atrakcji. Nawet ludzie. W tamtych czasach małego Andrzejka ludzie jeszcze nie wkurzali. Zresztą dzisiaj wkurzają mnie tylko matoły. Na szczęście w moim otoczeniu jest ich mniejszość, także większość ludzi bardziej lubię , niż nie.
Wróćmy do kwestii morze a góry. Zapewne wyjdę na mało romantycznego, leniwego i pozbawionego zmysłów doceniania piękna tych wielkich brył, skamieniałości czy tam pozostałości wulkanicznych,...
W latach 70-tych rodzice w opozycji do morza zaproponowali pewnego lata Głuchołazy i okolice. Było to moje pierwsze liźnięcie gór. Gdyby nie basen przy domku (tak, tak, piękny basen w stylu Columbo z tego okresu!!!), świetne drożdżówki, bramka z siatką do strzelania goli i atrakcyjny wypad na Czechosłowacką stronę do Mikulovic i Jesenika, to bym się tam zanudził jak mops. Pamiętam radosny dzień powrotu do domu. Pociągiem!!! Bowiem mój Tata kupił Syrenkę dopiero na następne wakacje do genialnych Borów Tucholskich. Rewelacja! Pamiętam te lasy i ławice kurek. Nawet podobało mi się zbieranie grzybów. Co za czasy. To se ne vrati. To była miejscowość Borsk. Położona w lesie, a u boku wielkie jezioro. Cudo. Znałem na pamięć piosenkę "Kiss You All Over" grupy Exile. Pewnego wieczoru cała gówniażerka (włącznie ze mną) poszła pod dancing dla starszyzny. A że przy lokalu zabawowym mieścił się plac zabaw, tośmy się porozsiadali na huśtawkach, drążkach, piaskownicy, itp... W pewnym momencie didżej zapuścił tenże kawałek. Zacząłem imitować wokalistę, bowiem znałem to na pamięć (kochałem i kocham ten utwór do dzisiaj). Pamiętam osłupienie wszystkich. Ich gęby roździawione, ich szokujące spojrzenia. Co za piękne uczucie. To było tak cenne, jakbym dzisiaj pokazał się w gronie przyjaciół z Leo Messim. Serio.
Kolejne góry, także z rodzicami, to rok 1980, na chwilę przed wielkim kryzysem, ale już z zawiązaną Solidarnością. Były to dwa tygodnie. Dwa długie tygodnie męki, nudy i brak mi słów na opisanie tej porażki. Powrót stamtąd był najcudowniejszym momentem mego życia. Dodam tylko, że był to Karpacz, a raczej nieistniejące już Bierutowice (dzisiejsza część Karpacza - po prostu). To była zima. Namówili mnie rodzice na wyciąg krzesełkowy na Śnieżkę. Pamiętam, że wiało i szczypało jak cholera, a ten przytułek, schronisko czy tam bar (nie wiem jak to nazwać) - był ledwo czynny.  Ledwo, bo kolejka po herbatę długa, że hej, a ja błagałem Najwyższego, by zlitował się nade mną i spuścił mnie z tego cholerstwa z powrotem.
Trzeci wypad (i na szczęście ostatni) ,to było z dziesięć lat temu. Moja żona z moim Guziaczkiem pojechali autem do Zawoji w Beskidy. A ja nie mogłem. Zostałem w pracy. Kiedy ich dwutygodniowe wakacje się kończyły, postanowiłem wsiąść w pociąg i pojechać do nich i przy okazji po nich. Zresztą było tam także sporo znajomych, także warto było zaryzykować. No to pociąg do Krakowa, a stamtąd do tej Zawoji. Na istny koniec świata. Jechałem tam pół dnia. Masakra. A do tego jakieś bydło w Katowicach okradło dwa przedziały obok mojego. Wsiedli na długim postoju na peronie i obeszli cały skład. Do mojego przedziału także zajrzeli, ale jako jedyny nie spałem i dali sobie spokój. Pozostałe siedem osób chrapało. W sąsiednich przedziałach musieli wszyscy spać, bo dopiero po kilku kilometrach usłyszałem płacz i jęki, że komuś zginął portfel, a komuś telefon, itp... Ze stacji w Zawoji odebrał mnie przyjaciel z żoną (która to jego żona moim przyjacielem nie jest i nigdy nie będzie) i zawieźli na miejsce. Widok gór zrobił na mnie wrażenie przez pięć minut. Gdyby nie dobra atmosfera wśród moich znajomych i kapitalne jadło !!! - to muszę przyznać !, - to zwariowałbym tam z nudów. Na szczęście byłem tam tylko przez weekend. Z tego wyjazdu zapamiętałem dobre jedzonko, świetny wieczór pożegnalny i powrót autem z uszkodzonym elementem tylnego koła oraz przejechanie lisa przy prędkości blisko stu na godzinę.Naszym autem kierował szalony znajomy. Dzięki Ci Panie, że to przeżyłem.
Uff, aż mi ręka ścierpła, ale w skrócie zarysowałem moje przygody z górami. To znaczy ich brak.
O morzu mógłbym napisać książkę. Tak samo o Mazurach. Przepięknych Mazurach. Tam spędziłem dwa razy wakacje, a raz niezwykle aktywnie, w 1985 roku. Przeżyłem tam najpiękniejsze chwile w swoim życiu. A przy okazji niesamowity horror na nocnym 35-kilometrowym spacerze, wraz z kolegą. Ale to pozostawię sobie na inną opowieść. Przez dwa tygodnie zwiedziliśmy połowę Mazur, a przygody mieliśmy także z milicją, bandytą, przyrodą i innymi atrakcjami. To co Poldek i Duduś razem przeżyli w "Podróż za jeden uśmiech", to bułka z masłem.

Andrzej Masłowski

RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!!
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00 

nawiedzonestudio.boo.pl