poniedziałek, 13 czerwca 2011

O koncercie Lebowski tylko troszkę, reszta o człowieku, który już tak w życiu ma ...

Nie miałem zamiaru pisać sprawozdania z koncertu Lebowski, ale dzisiaj kilka osób zapytało mnie: czy coś napiszę?, tak więc z niechcianego tematu postanowiłem otrzeć się jednak o ten koncert, przy okazji nie pisząc o nim jakoś specjalnie. Może najogólniej, to był przyjemny wieczór z przyjemną muzyką zespołu, który wie czego chce, robi to konsekwentnie, a do tego dobrze. Niestety na dłuższą metę nie wróżę grupie większych sukcesów, ponieważ muzyka instrumentalna z reguły trudniej dociera do mas, no i jeśli Lebowski nie pomyślą o wokaliście (wokalistce), to zmarginalizują swoją twórczość w gronie ewentualnych swoich odbiorców. Obym się mylił, bowiem życzę tej ambitnej i fajnie grającej grupie muzyków jak najlepiej.
Koncert opiewał w muzykę znaną z płyty "Cinematic", a także w kompozycje nieznane. Podczas spektaklu na ekranie towarzyszyły sugestywne filmy, dobrze komponujące się z muzyką, ale równie dobrze można było po prostu zamknąć oczy i poszybować w świat własnej wyobraźni. Na koncert, dzięki Piotrkowi Grauschowi, zabrałem paczkę moich bliskich, i miło było także od nich usłyszeć słowa zadowolenia.
Mnie rozbawiła najbardziej sytuacja sprzed rozpoczęcia koncertu. Otóż, nasze cztery bilety były na miejsca stojące, ale kiedy już znaleźliśmy się w środku, spostrzegłem, że praktycznie wszyscy siedzą przy zarezerwowanych stolikach. Wpadło mi do głowy, by skorzystać ze znajomości Krzyśka Ranusa i zapytałem go czy nie znajdzie się dla nas jakiś jeden wolny stolik. Tym bardziej, że byłem obładowany ciężką torbą z płytami i jeszcze siatką z winylami oraz pokaźnych rozmiarów zeszytem radiowym. Krzysiek wczuł się w klimat i z radością podarował nam cztery niewykorzystane zaproszenia na miejsca siedzące do stolika nr 18. Podchodzimy do tegoż stolika, a tam dwoje ludzi sobie siedzi i nie pozwala się wyprosić , pokazując nam bilety do stolika nr 18 !!!. Przypomniałem sobie, żem Masłowski, urodzony 13-tego i posiadający spory życiowy bagaż podobnych sytuacji w życiu, o których za chwilę... Postanowiłem nie odpuścić i jednak usiąść przy jakimś stoliku jeszcze niezajętym. Wszyscy mieli skrupuły, ja także, ale chyba najmniejsze, tak więc powiedziałem mojej paczce: "siedzimy i się nie ruszamy, gdyby co, pokażemy nasze felerne bilety i niech inny pechowiec teraz dalej podobnie sobie radzi". Taki Polski bałaganik. Ten nie nasz stolik nosił nr 26. W pewnym momencie zniknęła tabliczka z jego numerkiem i rżniemy przysłowiowego głupa. Niestety nie trwało to długo. Pech chciał, że do tego przywłaszczonego nielegalnie stolika nr 26 podszedł człowiek o znajomej mi twarzy i miłej aparycji, a do tego przede wszystkim słuchacz mojego programu. Wiedziałem, że przegraliśmy ten stolik, ale miałem nadzieję, że usiądzie przy innym i jakoś to będzie. Myślę, że gdyby mój (nasz)  Słuchacz wiedział o tym wszystkim, a także, że ten stolik o który walczy, to ten przez nas zajęty - odpuścił by. A tak, zgodnie z rozsądkiem poszedł do pana ochroniarza, a pan ochroniarz z zamkniętymi oczyma od razu wiedział, który to stolik nr 26. I już było po sprawie. Niestety próbowałem miną do końca trzymać fason, ale zarówno Słuchacz jak i pan ochroniarz z półuśmieszkiem odprowadzili nas do nielicznej grupy stojących. Człowiek niby stary i doświadczony, a głupi, i zapomniał, że prawda musi zwyciężyć.
Dla ludzi niezorientowanych moim życiowym pechem dodam teraz takie dwie wakacyjne anegdotki sprzed kilku lat. A było ich w sumie naprawdę mnóstwo. Pierwsza z nich, to pierwsze moje wakacje w Pogorzelicy. Fajny ośrodek, ale opłotowany i niestety jakiś cymbał wymyślił, żeby furtkę, przez którą wychodzi się nad morze, zamykać o godzinie 22-giej. Koszmar. Człowiek na wakacjach, a tu mu klatkę zamykają, bo niby "po to" lub "po tamto". A my z moją paczką to nocne marki. W dzień śpimy do obiadu, byle po nocy grasować, gdyż wówczas najpiękniej się funkcjonuje. Czyli, smutasy, ynteligencja, młode malżeństwa z dziećmi do łóżek o 23-ciej , a my baraszkujemy do białego rana. I pewnego dnia zachciało nam się o późnej porze nie do miasta, a nad morze, posiedzieć na piasku, popatrzeć w gwiazdy, bez marudzących kobiet, za to z ukochaną butelczyną szkockiej. Ale niestety przyszło nam do głowy, że owa brama wyjściowa będzie zamknięta, a my stare brzuchate dziady przez płot to chyba nie damy rady. I tu się pomyliłem. Moi kumple przeskoczyli je jak sprężynki, widząc, że dla mnie to jednak problem, jeden z nich postanowił się poświęcić, i został, aby mi dupsko przytrzymać i przerzucić przez tenże płot. Męki ogromne, zarówno dla niego jak i dla mnie. Już byłem  prawie na górze, i łups, spadam na dół, w dodatku po tej samej stronie. I tak ze trzy razy. Byliśmy już wykończeni. Najgorsze, że kumpelska nasiadówa nocna na plaży oddalała się od nas coraz bardziej. Aż tu nagle! , rzecz niespotykana! Idzie w naszą stronę syn znajomego, który o niczym nie wie i otwiera furtkę !!! Tego dnia portier jej nie zamknął. A nikt z nas tego nie sprawdził. Byliśmy pewni, że tradycyjnie musi być zamknięta.
Druga anegdota będzie krótsza, ale proszę mi wierzyć, była ona w swoim czasie dla mnie bardzo bolesna. I również ma związek z moim najukochańszym morzem. Nie pamiętam w jakiej to było miejscowości, ale że było to z moją najlepszą paczką, to nie ulega wątpliwości. Znaleźliśmy super plażę. Takie miejsce, gdzie nasmarowanego towarzystwa z olejkami czy cholernymi mleczkami nie za wiele. Żadnych prymitywów słuchających rapu, żadnych dorobkiewiczów, itd..., słowem: dzikość. Plaża nasza, a do tego piękne kąpielisko. Sam piaseczek, prawie żadnych kamyszków czy innych kłujców pod nogami. Wszyscy powchodzili do wody. Biegają w niej, rzucają się na fale, albo rzucają się glonami (to nasza ulubiona zabawa), po prostu panuje atmosfera szaleństwa i rozkoszy. W pewnym momencie ludziska wołają: "Maseł !!! , co tak siedzisz na tym piachu? , chodź do nas, mówimy ci, woda jest wspaniała !!!, dalej chodź". Nie dałem się dłużej prosić i pomyślałem, że skoro wszyscy mnie pragną w swoim wodnym gronie, to pędzę!. Wchodzę do wody, stopą badam temperaturę, postanawiam żywiej nieco zanurzyć swoje skarby ukryte w kąpielówkach (bo po nich dalsze wejście, to już luzik), aż tu nagle!!! Ałaaaaa!!! Okazało się, że w tej pięknej wodzie i na cudownej piaszczystej powierzchni, stał jeden sporych rozmiarów kamień.  I kto w niego dużym paluchem stopy łupnął? - Masłowski!!! Do końca wakacji bandaż, okłady. Noga czerwono-sina, itp atrakcje. Kulałem jeszcze przez trzy tygodnie po powrocie już w samym Poznaniu. A moi przyjacielkowie mieli ze mnie niezły ubaw. Do dzisiaj legendy krążą o tamtym wydarzeniu w naszym gronie. A najczęstszą jest, że był tam jeden kamień, który wszystkich oszczędził, ale na Masłowskiego poczekał. Pamiętacie "Pechowca" z Pierre'em Richardem? No właśnie, to ja tak często w życiu mam.


Andrzej Masłowski

RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!!
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00 

nawiedzonestudio.boo.pl