TOM PETTY - "Full Moon Fever" - (MCA RECORDS) -
Do dzisiaj ciągną się niekończące spory o to, która z płyt Petty'ego jest lepsza, "Full Moon Fever" czy o dwa lata późniejsza "Into The Great Wide Open". Obie zostały wyprodukowane przez Jeffa Lynne'a (ex-lidera E.L.O.), Toma Petty'ego oraz Mike'a Campbella. Obie nosiły podobny charakter, były pogodne, rockowe i piekielnie super melodyjne. A to już zasługa Jeffa Lynne'a, który w tym czasie, po opuszczeniu kolegów z Electric Light Orchestra, przeżywał drugą młodość. Wdał się w muzyczny flirt z Petty'ym, ale i Bobem Dylanem, George'em Harrisonem i Roy'em Orbisonem. Owocem ich wspólnych sesji była kapitalna grupa Traveling Wilburys, nawiązująca do popu i rock'n'rolla przełomu 50/60, a także szereg solowych płyt w/w artystów, którym obowiązkowo Lynne pomagał, zarówno grając jak i produkując te albumy. To nie wszystko rzecz jasna, bo Lynne także zrobił świetną płytę na krótko przed tragiczną śmiercią Del Shannonowi (temu od słynnego "Runaway"), lecz ta niestety ,ku zdziwieniu wszystkich, nie odniosła sukcesu.
Dla mnie "Full Moon Fever" jest o klasę lepsza od "Into The Great Wide Open", choć od razu zaznaczę, że bardzo lubię obie płyty. Ale "Full Moon Fever" (ponad 5 milionów sprzedano w samych tylko Stanach !!!) bardziej za to, że była pierwsza, i za to, że przysłała mi ją tuż po upadku PRL-u moja siostrzyczka ze Stanów, i jeszcze za to, że słuchając jej po kilka razy dziennie, związałem się z nią nierozerwalnymi nićmi przyjaźni i miłości na wieki wieków.
Pamiętam jak w tamtym czasie pracowałem w dziale handlowym ,pewnej firmy, jako referent, a później specjalista d/s zbytu, oferując szczotki, klamerki, miotły i inne pierdoły. Pewnego razu zostałem oddelegowany przez moją panią prezes na targi Polagra, na firmowe stoisko. Przeżywałem tam istne katorgi, tłumacząc jakimś ex-socjalistycznym babskim handlarom z innych spółdzielni, na czym polega wyższość włosia końskiego nad stilonowym. Koszmar! Ale nie ma tego złego.... Pewnego dnia w sąsiednim boksie (z innej firmy), pracownicy podłączyli sprzęt grający, taki już z wyższej półki, z wypasionymi głośnikami, a ja obiecałem przynieść następnego dnia jakieś płyty. I przyniosłem. Wśród nich właśnie "Full Moon Fever", która już od tego momentu grała tam na okrągło. Tak się wszystkim podobała, że nawet nie pytano mnie co tam jeszcze mam w tej swojej torbie. Byłem dumny za siebie i za Petty'ego.
Tom Petty wygląda jak taki chłopak z sąsiedztwa. Nie ma nic z gwiazdora rocka. Jest raczej brzydki. A na rewersie okładki tejże płyty, wygląda trochę jak strach na wróble. Stoi na baczność, pyszczek uśmiechnięty, w nieodłącznej dżinsowej kurteczce, z długimi blond włosami, niechlujnie prostymi, a do tego wielkimi ciemnymi okularami i w kapelusiku, przypominającym taki podebrany z babcinej szafy. Na głównej frontowej okładce Artysta wyglądał już na rasowego country-rockmana. Sam Petty od zawsze śpiewa jakby od niechcenia, trochę na luzie, trochę niedbale, rzadko zmieniając rejestr czy to w górę czy w dół. Towarzyszy mu w tym jego gitara, której zadaniem jest akompaniować swoim kolegom z zespołu, którzy ładnie grają, ubarwiają i chóralnie wspomagają. Tak jest na każdej płycie. Na tej Petty nie zagrał ze swoimi Heartbreakers, choć kilku kolegów z tejże grupy przecież go tutaj wspomogło. Ale i nie zabrakło Harrisona czy Orbisona i jeszcze kilku innych...Tych 12 piosenek balansowało pomiędzy Dylanem, Byrdsami, itp. mistrzami, których Petty uwielbiał całe życie. Album ociekał prostotą środków w połączeniu z doskonałymi melodiami (o czym już wspomniałem wcześniej), wspaniałą produkcją i bogatymi aranżacjami. To taka płyta do słuchania jednym tchem. Co utwór to obłęd! Praktycznie wszystkie piosenki napisał Petty, do spółki czy to z Lynne'em, czy Campbellem. Jedynie "Feel A Whole Lot Better" była skomponowana przez Gene'a Clarka i pochodziła z repertuaru legendarnych The Byrds. Notabene kapitalny numer! Podobny jak dwie krople wody do "Needles And Pins" Searchers'ów, przerobionych później zgrabnie przez Smokie. Mnie jednak najbardziej zachwycały (i zachwycają do dziś) wszystkie pięć nagrań na stronie pierwszej (mówiąc językiem płyty LP, którą także posiadam. A co!), a z drugiej "Yer So Bad" i finałowy "Zombie Zoo".
Co tu dużo deliberować, po prostu kapitalna płyta i już. Z jednymi z najlepszych piosenek rockowych , czy tam nie rockowych (mniejsza o to) jakie udało mi się poznać. Thanks Dear Sister!
Uważam zresztą, że już nigdy później Petty nie nagrał równie wyśmienitej płyty (wcześniej zresztą także). Dodam, iż jestem wielkim sympatykiem Petty'ego i praktycznie nie ma jego albumu, na którym nie znalazłbym czegoś dla siebie. Ale na "Full Moon Fever" Mistrz sięgnął Zenitu.
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!!
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00
nawiedzonestudio.boo.pl