piątek, 22 lipca 2011

YES - "Fly From Here" - (2011) -

YES - "Fly From Here" - (FRONTIERS) -
***1/2



Nazwa YES ,w muzyce rockowej, należy do tych najbardziej magicznych. Co prawda teraz muzycy pozwalają o sobie zapominać, ale mają do tego prawo, w końcu w życiu narobili się jak mało kto. Za całe lata 70-te i 80-te (także!), wystawiłbym im pomnik. A i za taką płytę jak "Talk" (1994) - także. No cóż..., ostatnimi czasy ich płyty już nie robiły na mnie zbyt wielkiego wrażenia, żeby nie powiedzieć: żadnego. Nawet ostatnia jak dotąd , wydana przed dziesięcioma laty płyta "Magnification" , pomimo zauważalnego wzrostu formy, do np. takiej "Open Your Eyes" (1997), "kołysała" do snu o każdej porze dnia i nocy.. Przepraszam jeśli komuś podobały się te płynące strumienie usymfonicznionej nudy.  W ostatnich latach tylko album "The Ladder" (1999) godnie nosił nazwę Yes. Ale to zbyt mało jak na siedemnaście lat. Trzeba było coś zmienić. Los jednak sam zadecydował. Nastąpiły bowiem problemy zdrowotne u wokalisty Jona Andersona, przez co muzyk musiał usunąć się w cień od koncertowania, intensywnego nagrywania, czy w ogóle zbyt aktywnego nadwyrężania zbolałego gardła. Na jego miejsce chętnie wskoczył młodszy Kanadyjczyk Benoit David, śpiewający w bardzo dobrej grupie Mystery, która zawsze sporo do swojej twórczości przemycała z muzyki Yes. Nie będąc bynajmniej jej kalką. Benoit David nawet swoim głosem z lekka ocierał się o Jona Andersona, tak więc wydawał się być należytym kandydatem. Muzycy z Yes, aby upewnić się, na ile jego postać godna będzie na ewentualne przyszłe lata, wzięli go pod dach i ruszyli na światowe tournee. Przy okazji, oprócz głosu Davida, wypróbowali jeszcze reakcję publiczności na taką zmianą. A raz już takową przeżyli. Z tym, że było to trzydzieści lat temu, a to w muzyce rockowej jest wiecznością. Okazało się, że B.Davida zaakceptowano, zatem muzycy powierzyli mu nagrywanie nowej studyjnej płyty, w doborowym towarzystwie: Chris Squire, Steve Howe, Alan White, Geoff Downes, a także Trevor Horn - jako stary dobry znajomy z czasów, gdy przyszło mu często śpiewać (a także produkcja i instr.klaw.) na "Drama", za J.Andersona.
Muzycy mieli długie trzy lata, by ze sobą się zgrać, polubić i stworzyć nową jakość, upieczoną ze sprawdzonych od dziesięcioleci składników.
Pierwszą rzeczą, która mnie zaskoczyła już na samym początku, to głos Benoit Davida, jakby nieco zmieniony i mniej yessowski, w stosunku do płyt z grupą Mystery, w której śpiewa odważniej. Tak jakby się bał, że złośliwi fani Andersona zarzucą mu nachalne pod niego podszywanie.
Z kolei, drugą zaskakującą rzeczą okazała się muzyka nowego Yes. Chyba najbardziej Yessowska od niepamiętnych lat. Powróciły te przyjemne partie gitary Howe'a. Te bajkowe zagrywki i przeplatanki, w których nigdy Howe nie miał sobie równych. W ogóle oprawa muzyczna albumu (wizualna także - ach ten niesamowity Roger Dean, nadworny Yessowski malarz) zapachniała nieodżałowanymi latami 70-tymi. Nawet, jeśli nie wszystko rzuca tutaj na kolana. Warto dać się ponieść magii za sprawą pierwszych sześciu kompozycji, które tworzą blisko 24-minutową suitę "Fly From Here". Z tymi pięknymi melodiami, bogatymi partiami instrumentów i ciepłemu brzmieniu. Ten nad wyraz piękny utwór należycie ogrzał moje wychłodzone mieszkanie w zimno-deszczowym okresie lata. W dwóch fragmentach tejże suity zagrał gościnnie Oliver Wakeman - syn słynnego Ricka, który to Rick także wybrał wolność i z byłym Yes-owym kolegą Jonem Andersonem, wydał w roku minionym (wspólny) przecudowny album "The Living Tree". Który, jako całość, jest piękniejszy od nowego dzieła Yes. A szkoda, bowiem suita "Fly From Here" wiele obiecuje. Niestety, później się wszystko jakoś rozjeżdża. Kolejne 4 kompozycje, średnio 3-5-cio-minutowe rażą troszkę brakiem pomysłów. Ot, takie pioseneczki sobie płynące, lecz melodiami nie czarują. Można jedynie pochwalić muzyków, że ładnie to wszystko zagrali. Bo to także jest sztuka, ratując piękną grą słabe melodie. Choć Howe'owi ta sztuka nie za bardzo powiodła się w akustycznej blubraninie "Solitaire". Na szczęście to instrumentalne pitu pitu trwa tylko trzy i pół minuty. Honoru reszty płyty broni znakomity finał "Into The Storm". Ładna melodia, ładne łamigłówki gitarowo-klawiszowe, a do tego śpiew B.Davida i T.Horna, przyjemnie cofają karty historii, tego wciąż niesamowitego zespołu, który jeszcze potrafi zaczarować. Szkoda, że tylko w nieco ponad połowie dzieła, na które przyszło czekać dziesięć długich lat.

Andrzej Masłowski

RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!! - www.afera.com.pl

"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00 (4 godziny !!!)