Nigdy nie zapomnę tych pierwszych chwil i tego walenia serca, kiedy słuchałem z promocyjnej małej płytki utworu "Hammerfall", wówczas zupełnie nieznanej jeszcze szwedzkiej grupy o dokładnie takiej samej nazwie. Nie mogłem uwierzyć w to co słyszę. Był rok 1997. Nikt już tak nie grał. Cały świat zmęczony i znudzony wsłuchiwał się jeszcze w umierający grunge lub kaleczył swe kory mózgowe rapowaną sieką. Kill The fuckin' Rap !!! Termin "metal" od jakiegoś czasu kojarzył się już tylko z odgłosami młota pneumatycznego lub smęcącymi pseudo-gotyckimi panienkami, które wyglądem przypominały bardziej nieurodzajnie wysuszone szparagi, niż groźne wampirzyce. Z drugiej strony, Judas Priest przeżywali regres, Iron Maiden także, choć to co proponowali nie było złe, ale brakowało czegoś co ożywi tę całą metalowo-szlachetną scenę. Nawet Metallica zaczęła grać jakieś Loadowe i Reloadowe bzdety. Potrzebny był jakiś solidny i przyjemny kopniak, który przy okazji pociągnąłby całą tę machinę. Hammerfall wydawali się być na to idealnym lekarstwem. Wydany w tym momencie debiutancki album "Glory To The Brave" był niczym balsam dla spragnionych uszu potoku miłego hałasu. Wokalista Joacim Cans śpiewał czysto i silnie, gitary ładowały solówki z siłą wodospadu, a melodie unosiły moje ciało w przestworza. Chciało się żyć. Zarówno "Glory To The Brave" jak i następna "Legacy Of Kings" tryskały pasją, pomysłami i nadspotykaną świeżością wykonania. Pod tym względem nie mieli sobie równych w tamtych czasach. Dopiero późniejsze albumy, dopracowywane w najmniejszym szczególe, przynosiły muzykę co prawda lepiej wyprodukowaną , ale już nie tak spontaniczną i witalną. Nadal jednak Hammerfall potrafili zaczarować w wielu fragmentach swoich płytowych dzieł, pomimo iż nie kładli już słuchaczy na łopatki. Przyznam, że sam mam pewne kłopoty z ostatnimi albumami Hammerfall. Muszę się do nich troszkę na siłę przekonywać , słuchając często, lecz wyrywkowo, ponieważ całe albumy rzadko chwytają za serce. Do poprzedniej "No Sacrifice, No Victory" przekonałem się dopiero po blisko dwóch latach, a i tak bez bólu pozbyłbym się z niej trzech utworów. Boję się, że z najnowszą "Infected" będzie podobnie. Tym bardziej, że na tak zwany pierwszy rzut ucha (po wielokrotnym słuchaniu!) album jako całość robi nieco mniejsze wrażenie. Ale i tutaj mamy kilka pereł, jak choćby drugi na płycie "B.Y.H." (skrót od Bang Your Head) - w dobrym starym stylu! , "Immortalized" - z lekka pachnący klimatami Bliskiego Wschodu, czy "Let's Get It On" - przypominający klimatem i dramaturgią fenomenalny "Let The Hammer Fall". Do tej trójcy można dołożyć jeszcze "Redemption" - 7-minutową mini-suitę z dostojnymi klawiszami na początku, oraz po prostu bardzo chwytliwy "666-The Enemy Within". I na tym sprawa się kończy. Reszta jest poprawnie dobra , ale przyjemnie uszu już nie kaleczy. Mogę tylko uspokoić, że Hammerfall to wciąż fajny zespół, a nie tak ohydny jak ich okładka do nowej płyty, z przy okazji obrzydliwą wariacją ładnego przecież logo grupy. Czekam jednak na lepsze czasy, jakimi w przypadku Iron Maiden był album "Brave New World" ,a u Judas Priest doskonały "Nostradamus" - tak dla przykładu.
PS. Warto sobie zaaplikować wersję limitowaną (z taką okładką jak powyżej), zawierającą 5 utworów zagranych na żywo, ale w studio.
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!! - www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00
nawiedzonestudio.boo.pl