LEE CLAYTON - "Naked Child" - (1979 CAPITOL) -
Genialna płyta ! Tak, wiem, że te dwa słowa powinien zostawić sobie na koniec opisu tej płyty, ale boję się, że później mogę o tym zapomnieć. Rozpocznę od tradycyjnego ponarzekania sobie na rodzime podwórko, bowiem jak długo żyję, tak nigdy nie spotkałem się w naszym kraju z jakimkolwiek artykułem na temat Lee Claytona, a już tym bardziej na temat tej płyty. Absolutnie wyjątkowo pięknej i cholernie popularnej na świecie, a tak umiejętnie przez te 32 lata, od momentu wydania, u nas zlekceważonej. Pamiętam, że jako młody chłopak widywałem tę okładkę niemal wszędzie, zarówno na naszych giełdach płytowych, a także w wielu młodzieżowych tygodnikach czy miesięcznikach przywożonych przez burżujów lub szczęściarzy ze zgniłego kapitalistycznego Zachodu. Osobiście poznałem to dzieło dopiero w latach 80-tych, no ale takie to były czasy. Nie można sobie było pójść ot tak do sklepu i jej kupić, a ja od małego brzydziłem się kopiowaniem, tak więc nigdy nie marzyłem nawet o żadnym kaseciaku czy szpulowcu, bowiem te wynalazki były dla mnie i są jednym wielkim chłamem.
Znowu pofilozofuję na temat niechcianej, a może i nawet nielubianej u nas płyty. Cóż, nie dziwi mnie to, wszak przyszło nam żyć w kraju, w którym kultura zawsze niżej stała od przymusowego cierpienia w prozie życia. W kraju, w którym hierarchowie kościoła lub politycy mają wyższe notowania od prawdziwych artystycznych geniuszy, i to niekoniecznie tylko muzycznych.
Gwoli krótkiego wprowadzenia, Lee Clayton to amerykański wokalista, gitarzysta, a przy okazji kompozytor i okazyjnie harmonijkarz. Jako, że urodził się w Alabamie, nie powinno nas dziwić, iż blisko mu zawsze było do muzykowania spod znaku country czy bluesa. Tyle, że zamiast podążać na swoim koniu przez prerie, Clayton wybrał scenę rockową, pod którą kotłowało się od kowbojów spragnionych mocnych wrażeń, czyli gitarowego rocka, swojsko zabrudzonego i ujmującego autentycznością przekazu. Klimat zadymionych klubów jak i scen ustawionych na wolnym powietrzu, pod którymi walały się puszki po coli czy piwie, to był krajobraz bliski Claytonowi i jego kolegom. Nie wiem co Artysta robi dzisiaj, bo śledziłem jego losy do mniej więcej ćwierć wieku wstecz, ale sądząc po tym, iż niczego nowego podobno nie nagrywa, to wydaje się jego życie lukrem nie ociekać.
Zresztą nie chcę analizować twórczości Claytona, a skoncentrować się jedynie na tej wyjątkowej płycie, jaką jest "Naked Child". Wydana w 1979 roku zrobiła "furorę" dzięki singlowemu utworowi "I Ride Alone", który pociągnął za sobą całą płytę. Utwór ten był połączeniem klimatów spod znaku E.Claptona, B.Dylana czy N.Younga, a w tamtym czasie owa święta trójca country-blues-rockowa nie była w stanie nagrać czegoś równie porywającego. Dylan nagrał co prawda fajną płytę w towarzystwie Marka Knopflera, z kolei Neil Young wydał raptem tylko niezły "Rust Never Sleeps", a Clapton nawet znakomity "Backless", ale daleki on był od typowego bluesa, a więc i od spełnienia oczekiwań jego fanów. Lee Clayton to wykorzystał i zalepił ową "dziurę zmartwień" tychże fanów płytą, o jakiej marzyli.
Już otwierający ją utwór "Saturday Night Special" pokazuje, że album "Naked Child" to nie będą przelewki. Trwająca kompozycja nieco ponad trzy minuty, a dzieje się tutaj więcej, niż w niejednym dziele Skynyrdów czy Allmanów. Później to już tylko rozkosz. Leniwe tempa utworów pobudzane są kapitalnymi salwami gitary Claytona, która to z pozoru spokojny utwór uruchamia do życia w najmniej oczekiwanym momencie, doprowadzając słuchacza do bram ekstazy. Wystarczy przyssać uszy do singlowego "I Ride Alone", czy następnego "10,000 Years / Sexual Moon". Wyobraźcie sobie Boba Dylana, który jest po trzech głębszych i spotyka się w studio z Lynyrd Skynyrd, którym obiecano po udanej sesji wieczór w towarzystwie seksownych blondynek - po trzy kobietki na głowę. Też bym z siebie wykrzesał maksimum !!! Ta płyta przez to nie zwalnia tempa ani na moment. W każdym utworze grają emocje i piękna muzyka. Posłuchajcie proszę poruszającego "I Love You". Clayton odsłania w nim swoje najbardziej intymne zakamarki duszy , wyznając miłość "Jej" na oczach całego świata, aby w następnym utworze, także balladzie, zwątpić niemal zupełnie w jej szczerość. Uczucia mieszają się tutaj jak życiowe karty, bowiem w kolejnym "A Little Cocaine" Artysta wpada w wir narkomanii po właśnie dopiero co utraconej miłości. Zresztą Clayton śpiewa tutaj o uczuciach wręcz z poetyckim rozmachem. Szczególnie we wspomnianym "Jaded Virgin", który spowity w akustyczno countrowo-flamenco nuty, daje niewiarygodny efekt. Każdy powinien poznać tę płytę. Choćby po to, by przekonać się, że aby być poetą rocka, nie trzeba nazywać się: Bob Dylan, Peter Hammill czy Joan Baez. Wystarczy zasztyletować swego odbiorcę autentycznością - jak Lee Clayton.
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!! - www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00
nawiedzonestudio.boo.pl