Taki niepozorny człowiek, o wyglądzie gościa, z którym w klasie nikt nie rozmawia, bo nie potrafi grać w piłkę, boi się wejść na drzewo, a dziewczyny nawet nie wzruszają ramionami na jego widok, a do tego na każdą lekcję ten połykacz książek jest zawsze perfekcyjnie przygotowany. Jakże pozory mylą. Szczególnie, gdy takiego "kolegę" z bocznej ławki zobaczymy po latach na okładce jego płyty, w towarzystwie kobiety , na której nocna suknia leży współmiernie pięknie do jej rozpuszczonych i pofalowanych złocistych włosów. Myślę, że niejednemu kompanowi z czasów szkolnych Vanwarmera mogła stanąć klucha w gardle, gdy zobaczył okładkę debiutanckiego longplaya kumpla o wyglądzie ofermy klasowej.
Randy Vanwarmer, wówczas 24-letni amerykański młodzieniec, jako zdolny kompozytor, dobry wokalista, pozyskał do nagrania kilkunastu muzyków, o mniejszych i większych nazwiskach (m.in: na basie Tony Levin, perkusja Steve Jordan, w chórkach Chris Thompson,...) i nagrał płytę z dziesięcioma piosenkami, w których pojawiały się nawet akcenty rockowe, ale nie miała ona na celu podbijać serc rockowego grona odbiorców. Vanwarmer długo przymierzał się do realizacji tego projektu, pisząc piosenki już od 1976 roku i mając wiele przeszkód po drodze w postaci nieprzychylnych ludzi, ale od czego wiara w sukces...
Kiedy płyta ostatecznie ukazała się w 1979 roku, było już trochę za późno na takie archaiczne granie, ale jakimś cudem płyta spodobała się, choć szkoda, że praktycznie głównie w USA.
Vanwarmer śpiewał głosem romantyka o rozżarzonym sercu, który jednak nie stronił od rock'n'rollowego życia. Z kolei piosenki, jak i sposób ich interpretacji, mocno nasuwały skojarzenia z takimi postaciami jak np.: Kenny Loggins, Elton John, Eric Woolfson czy Christopher Cross. W Ameryce tamtych czasów uwielbiano takie śpiewanie jeszcze bardzo długo, podczas gdy w Europie niepodzielnie rządzić zaczynali wykonawcy z pofarbowanymi i posprayowanymi włosami, którzy swoje emocje wyśpiewywali przy pomocy biało-czarnej klawiatury i syntetycznemu brzmieniu. W stosunku do tego, piosenki Vanwarmera brzmiały bardzo ciepło i tradycyjnie. Ta piękna płyta rozpoczynała się dość przeciętnie. Piosenka "Losing Out On Love" nie zwiastowała niczego niesamowitego i praktycznie jej zakończenie przynosiło słuchaczowi ulgę. Co niektórzy mogli nawet krzyknąć "dość!" , i nie dotrwać do utworu następnego, przez co, do dzisiaj żyją pewnie w nieświadomości ,cóż ich ominęło. Następne cztery kompozycje, które wypełniały całą pierwszą stronę albumu zachwycały swoistym pięknem. Dwie ballady "Just When I Needed You Most" oraz "Your Light" należycie pieściły rozpalone serca zakochanych, a tak przy okazji pierwsza z nich okazała się później największym przebojem artysty, docierając do Top 5 w amerykańskim zestawieniu Bilboardu. Nie mniejsze wrażenie robiły bardzo udane dwie kolejne kompozycje, utrzymane w nieco żywszym tempie. Były to: singlowy "Gotta Get Out Of Here" oraz chwytliwy "Convincing Lies" - z kąśliwym refrenem, ładnymi akordami pianina oraz pięknym, choć krótkim, gitarowym solo. Drugą stronę rozpoczynała kolejna urocza ballada, zaśpiewana przez Vanwarmera w stylu pomiędzy Christopherem Crossem a Robinem Gibbem. O ile dwa następne nagrania nie wyróżniały się niczym specjalnym, o tyle dwa zamykające płytę utwory, były po prostu przepiękne. Pierwszy z nich "I Could Sing" był bardzo beztroski, a w chórkach zajeżdżał Bee Geesami, natomiast w tle sekundowały smyczki, a także dostojnie dogrywało pianino. Vanwarmer zaśpiewał tak, jakby chciał swoje emocje wykrzyczeć na cały świat. Choć nie miał przecież głosu o skali pełno-oktawowej. Po takim fragmencie musiał nadejść czas na uroczysty i podniosły finał. Okazała się nim arcypiękna i poruszająca ballada "The One Who Loves You". Tytuł właściwie już zdradza wszystko, ale takie rzeczy trzeba jeszcze przekonująco zaśpiewać, a Vanwarmer uczynił to tak ujmująco, jak pewien artysta kilkanaście lat później, który różę dla swej umarłej miłości położył na wodnym lustrze.
Artysta nagrał później jeszcze kilka płyt, ale największe uznanie w tzw. branży zyskał już tylko jako kompozytor, na czym głównie zresztą się skupił w ostatnich latach życia. Zmarł przed siedmioma laty na białaczkę. W testamencie zapisał, by po śmierci jego zwłoki spalić i wysłać w kosmos, co zresztą uczyniono.
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!! - www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00
nawiedzonestudio.boo.pl