środa, 13 lipca 2011

Glenn Hughes - portret Artysty oczami Nawiedzonego



W gronie moich znajomych zrobiło się ostatnio głośno o Glennie Hughesie, a to wszystko za sprawą szeroko komentowanej i słuchanej grupy Black Country Communion, której to grupy Hughes jest 1/4-tą zespołu. Kto wie, a może i główną siłą napędową? Grupa ta wywołuje sporo kontrowersji, ściągając na siebie niemal po równo, ostre cięgi, jak i słowa najwyższego uznania. Zapewne prawda leży gdzieś tam pośrodku. Choć czy ja wiem? Prawda zawsze leży tam , gdzie leży! Otóż, z tym nietuzinkowym G.Hughesem to i ja zawsze miałem problem. Były dzieła, za które go ubóstwiałem , ale nie brakowało i takich, po których wysłuchaniu dosyć miałem kompletnie wszystkiego. Na pewno trzeba facetowi przyznać jedno, głos ma jedyny w swoim rodzaju, nie dość, że bardzo ciekawy, to do tego silny, niczym ryczący lew.  Co zresztą udowadnia po dziś dzień. Czasem aż za mocno. Z jednej strony miło usłyszeć go na obu płytach Black Country Communion w dobrej formie, jednak z drugiej strony, mógłby sobie podarować te przesadnie mocno eksploatowanie gardła i wrzeszczeć niczym rodząca kobieta. Trochę Hughes tutaj sprawia wrażenie uczestnika kolejnej edycji "Mam Talent", a przecież nikomu nie musi już niczego udowadniać. Każdy wie, że Hughes gardło ma. Ten jednak drze się niczym Neapolitanka, przywołująca swego "Starego" do porządku, po nocnej libacji.
Taki Hughes do mnie nie przemawia, przez co obie płyty B.C.Communion działają na mnie tylko fragmentarycznie. Może, gdyby Maestro podzielił się wokalami z Bonamassą po połowie, to ta  blues-countrowo-metalowa potrawa byłaby przyjemniejsza dla podniebienia. Mimo wszystko rozumiem dlaczego Hughes więcej śpiewa od Bonamassy, - gdyż po prostu Bonamassa przeciętnym ( by nie powiedzieć kiepskim) śpiewakiem jest, przez co nadrabia niezwykłym wyczuciem gitary i zdolnością kompozytorską. Nie oszukujmy się, album "Dust Bowl" jest naprawdę znakomity, a według mnie, bije na głowę całą twórczość B.C.Communion. To oczywiście tylko moja skromna opinia, choć i tak wiem, że tymi oto właśnie słowami spisałem na siebie wyrok bezkrytycznych fanów Hughesa. Że o J.Bonhamie i D.Sherinianie już nawet nie wspomnę. Tak więc, nie trzeba ryczeć 4-oktawami, by nagrywać porywające rockowe dzieła.
Aby słuchaczom "Nawiedzonego Studia" wyjaśnić moją sympatię, jak i antypatię do tego 60-letniego dżentelmena, bedącego przy okazji bezsprzecznie zasłużoną legendą rocka, pragnę wymienić za co - tak, a za co - nie.
Otóż, przepadam za Hughesem kiedy ten śpiewa delikatniej , a nie tak siłowo. Co nie oznacza, że tylko podobają mi się balladki. Oj nie. Ubóstwiam jego śpiew na fantastycznej !!! płycie "Seventh Star" (1986)  Black Sabbath, która to jak wiemy, miała być solowym dziełem Tony'ego Iommi'ego, lecz wytwórnia zaprotestowała, stąd kompromis z nazwą Tony Iommi featuring Black Sabbath. Ten w ogóle nad wyraz genialny album należy do kompletnie niedocenianych przez "fanów" Black Sabbath, dla których Sabbath to tylko ten z Ozzym. I ja kocham Ozzy'ego, ale warto czasem zdjąć klapki z oczu i ożywić ciało i umysł. Aby przekonać się o kapitalnej formie Hughesa z tegoż okresu, wystarczy posłuchać przynajmniej rozpoczynającego galopu w postaci "In for The Kill" lub następnej na płycie ballady (singla i przeboju zarazem) "No Stranger To Love". Te obłędnie genialne utwory torują nam drogę do reszty skarbów z tego króciutkiego metalowego arcydzieła, na którym to Hughes zaśpiewał niczym na klęczkach przed Bogiem.
Podobnie Hughesa można podziwiać na pierwszej płycie projektu Phenomena (1985). Śpiewa on tam na całej płycie jako jedyny wokalista, ale i także na dwójce Phenomeny "Dream Runner" mamy go w kilku fragmentach jako głównego wokalistę (obok Maxa Bacona, Johna Wettona i nieodżałowanego Raya Gillena).
To połączenie delikatności i wściekłości w jego głosie , było tam właśnie tym czymś! Może to być rzecz jasna kwestia produkcji. W tamtych czasach producenci posiadali zmysły dobrego smaku , a Kevin Shirley, z racji wieku,  nie pchał się przed szereg z grabieżczymi łapskami do konsolety. Nie chcę się po raz kolejny pastwić nad biednym Shirleyem. Facet jeszcze gotów sobie zrobić krzywdę. Choć może dla zbawienia ludzkości dobrze byłoby mu zaserwować keyboardzik dziecięcy. Niech przy jego pomocy się samorealizuje.
Wracając do Hughesa, lubię go także za niektóre rzeczy z Deep Purple, a szczególnie za "You Keep On Moving" i jeszcze kilka numerów z tejże "Come Taste The Band" i dwóch wcześniejszych LP także.  Jednak poza niewieloma fajnymi wokalami Hughesa, zdecydowanie wolałem w Purplach, w tamtym okresie, Coverdale'a. Muszę jeszcze pochwalić Hughesa za kapitalną koncertówkę "Burning Japan Live" (1994), którą to nagrał m.in. z kilkoma muzykami z Europe. Był to pokaz formy wokalnej Mistrza, ale też i repertuarowo bardzo atrakcyjna pozycja. Obok udanych kompozycji z dorobku solowego, były tam także Purplowe klasyki, jak: "Burn", "Gettin Tighter", "Stormbringer" czy "You Keep On Moving". Słowem: bomba! Mógłbym do tego zestawu dodać jeszcze obie płyty krótkotrwałego projektu Hughes-Turner Project, plus niezły koncert, wydany po pierwszej płycie jaką wydali Glenn Hughes i Joe Lynn Turner. Z kolei jego epizody na płytach dziesiątek przeróżnych wykonawców, należy uznać jedynie za swoiste ciekawostki.
Niestety, drugie tyle co dobre, wydał on także całą masę koszmarków, na których dominuje "namiętne" wydzieranie się do soulowo-funkowych nut. Hughes zawsze uwielbiał takie klimaty i wyjątkowo dobrze się w nich czuł, co zresztą niestety przemycał na grunt Deep Purple, knocąc przez to tych kilka płyt, które z nimi współtworzył. O ile jednak koledzy z Głębokiej Purpury nie pozwalali mu do końca rozwinąć skrzydeł, o tyle, gdy już wyrobił sobie markę i nazwisko, dawał popisy owej blubraniny na kilkunastu swoich autorskich projektach, które w większości były nie do słuchania! Dlatego ja, szerokim łukiem omijam płyty w rodzaju "Soul Mover", "The Way It Is" , "Return Of Crystal Karma" czy tym podobne koszmarki. Dodam, że sam Hughes z tychże dzieł jest nad wyraz dumny.
I tak to mniej więcej wygląda. Pisząc to na kolanie, mogłem o czymś zapomnieć, zarówno z tych rzeczy na plus, jak i tych na minus, tak więc w razie czego to pozwolę sobie coś tam później dopisać. Z tym że, z tych na plus, to raczej już niczego nie dodam, bowiem rzeczy, które lubię, tkwią w mej pamięci głęboko. A te ewentualne kiepskie, lepiej już sobie podarujmy. Nie warto znęcać się nad muzykiem, którego suma sumarum przecież bardzo cenię i lubię.

Andrzej Masłowski

RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!! - www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00 

nawiedzonestudio.boo.pl