1.marca.2011 - Poznań "Arena"
Bałem się tego wieczoru, ale i doczekać zarazem nie mogłem. Jako, że śledzę muzykę na bieżąco, wiedziałem na co idę. Nie było mowy o zaskoczeniach na plus, bądź minus. A jednak zaskoczenia były.
SLADE, SWEET, SMOKIE, każdy z tych trzech zespołów odegrał jakąś rolę w moim życiu, otoczonym pasją i miłością do muzyki. Jako młodziak, połykałem niemal każdą piosenkę bez popijania, w/w trójcy. Ze szczególnym naciskiem na kwartet SMOKIE. No właśnie kwartet. Dzisiaj ten rozrośnięty do kwintetu zespół nie ma już niczego wspólnego z tamtym zespołem. Poza nazwą i osobą Terry'ego Uttleya - basistą zespołu z oryginalnego składu, którą tak niestety bezcześci ten sympatyczny muzyk.
Ale po kolei.
Przede wszystkim zaskoczyła mnie frekwencja w poznańskiej Arenie. Prawie komplet publiczności. Prawie, bo nieco boczki na koronce prześwitały. Ale to drobiazg, prawie niezauważalny. Oprócz tzw. starszej młodzieży, było także i troszkę prawdziwie młodej młodzieży. A to oznacza, że potrafią ci młodzi także podnieść dupska od komputera i zobaczyć jak się sprawy mają w realnym świecie.
SLADE - zagrali jako pierwsi, i nie dość, że rozgrzali publiczność, to jeszcze ,jak się zresztą później okazało, zagrali koncert godny gwiazdy głównej. Choć byli od nich jeszcze lepsi. DAVE HILL, gitarzysta , i obok D.POWELLA( perkusisty) , muzyk z oryginalnego składu, dwoił się i troił, by dać czadu jak trzydzieści parę lat temu. Biegał, skakał, wchodził na głośniki i co nie tylko, by dać ludziom to, na co przyszli. Przy okazji sam świetnie się bawił. A co najważniejsze, dobrze grał. Pozostali dwaj muzycy robili swoje, dobrze, a nawet lepiej niż dobrze. Wokalista naśladujący brakującego Noddy'ego Holdera, poprawnie wykonywał swoją robotę. Także, suma sumarum, SLADE dali przyzwoity koncert, z przebojami: "Everyday", "Mama Weer Al Crazy Now", "Cum On Feel The Noize", My Oh My (na bis), Gudbuy T'Jane, Run Runaway, i innymi. Choć także bym przesadził, pisząc na przykład, że był to kapitalny show. Jedynym mankamentem było nagłośnienie. Nie wiedzieć czemu, Slejdzi byli najgorzej nagłośnieni. Potraktowano ich jak support, a przecież supportem nie byli. Tego wieczoru wszystkie trzy zespoły były gwiazdami.
SWEET - jako drugi zespół wieczoru. Myślałem, że nie udźwigną ciężaru. Choć wiem, że zawsze mieli fanów w Polsce, to jednak byłem przekonany, że mniej od Slade, a do tego przeboje Sweet, poza 4-5 kawałkami, nie były aż tak grane , jak ich konkurentów ze Slade w tamtych czasach. A jednak myliłem się. Ludzie w Arenie bawili się na Sweet nie gorzej, niż na Slade, a ja uważam, że właśnie Sweeci zagrali najlepiej tego wieczoru. A do tego najbardziej rockowo. Tutaj wielka zasługa znakomitego gitarzysty Andy'ego Scotta, jedynego notabene oryginalnego muzyka w dzisiejszym Sweet. Nie ujmując nic jego dzisiejszym kolegom, którzy naprawdę wiedzieli do czego służą instrumenty, no i że nazwa Sweet do czegoś zobowiązuje. Scott wymiatał na wiośle jak trza, zupełnie jakby w nosie miał brutalnie upływający czas, który włosów mu na szczęście nie odebrał (solidna blond szopa - jak 35 lat temu !!!! - słowo !!!!), ale tłuszczyku nieco dorzucił. To jednak drobiazg. Zaczęli od "Hell Raiser",a później to już się posypało... ,m.in: "Teenage Rampage", "Love is like Oxygen", "Blockbuster", "Fox On The Run", "Action" czy "Ballroom Blitz". Czegoż więcej chcieć. Szkoda, że oryginalny wokalista Brian Connolly nie żyje od wielu lat. Jestem pewien, że dzisiaj śpiewałby nadal w Sweet i byłoby cudownie. Moim skromnym zdaniem był to koncert wieczoru. A jeszcze kilka godzin wcześniej myślałem, że zagrają jako pierwsi na pożarcie. Jak to człowiek nieświadom po tym świecie chodzi.
SMOKIE - najbardziej na nich czekałem. I nie będę owijać w bawełnę, że aż żal było na to patrzeć , i. słuchać rzecz jasna. Miło było ujrzeć Terry'ego Uttleya na scenie. Dobrze się facet trzyma. Dobrze gra, dobrze wygląda, elegancko pomyka sobie po scenie ze swoimi czterema strunami. Czasem coś powie, skromnie, sympatycznie i do rzeczy. I tyle. Nie mam nic do drugiego gitarzysty, naśladującego brzmieniem Alana Silsona. Stał sobie skromnie w prawym rogu, grał swoje i praktycznie nie rzucał się w oczy. Tak samo klawiszowiec, stał w głębi, prawie nie było go słychać (i dobrze), a także widać, choć chłopisko wysokie. Perkusista skakał, wznosił się, latał, klaskał i co nie tylko. Widząc co robi jego żałosny kolega wokalisto-gitarzysta, próbował ratować sytuację, samemu przypominając wesołego okaza człekopodobnego wypuszczonego z kraciastego kwadratu na wybieg. Ale zostawmy biednego perkusistę z wąsem snutym dookoła głowy. To wszystko jest niczym w stosunku do wokalisto-gitarzysty, teoretycznie główno-zabawiającego. Facet nazywa się Mike Craft i powiedzmy, że śpiewa w Smokie już kilkanaście lat. Zastąpił zmarłego Alana Burtona, wokalistę, który to z kolei pod koniec lat 80-tych zastąpił oryginalnego i przepięknie śpiewającego Chrisa Normana. Niezastąpionego !!!! Aby było jasne. Craft nie śpiewa. On ryczy. A raczej jego denerwująca barwa głosu przypomina skrzyżowania prujących się gaci, ze skowytem konającego z boleści osobnika podczas zatwardzenia. Jak Terry Uttley mógł to swoim dawnym fanom zrobić. Albo na stare lata stracił słuch, albo podczas ówczesnej łapanki na wokalistę grupy, byli jeszcze tylko gorsi, w co trudno uwierzyć. Przepraszam, ale jeśli komuś podoba się głos tego nieudałoty Mike'a Crafta, to niech mi o tym nawet nie mówi, bo przebaczenia nie otrzyma po kres swych lub mych dni. Podczas koncertu SMOKIE czułem zażenowanie w stopniu najwyższym . Dłońmi zakrywałem swą twarz, by nie widziano mego cierpienia, a przy okazji, bym nie dostrzegł czasem radości rozentuzjomowanego tłumu. To byłoby dla mnie jeszcze bardziej bolesne, bowiem uświadomiłoby mi, że mieszkam w kraju, gdzie występuje potężny procent ludzi z uszkodzonym słuchem. Gdybym był szeryfem i w moim miasteczku zagraliby koncert Smokie, to zaraz po jego zakończeniu Craft trafiłby (na mój wniosek!) do kryminału. Mógłby go dopiero opuścić po przymusowej kastracji.
To miał być najpiękniejszy koncert wieczoru, a okazał się żałosnym występem człowieka, który splamił honor niegdyś tak pięknego zespołu , jak Smokie. Ten biały pan (przyodziany w szaty o anielskich barwach), którego struny głosowe przypominały pierdzącą Syrenkę 104 , zabił wszystko to, co mogliby jeszcze uratować jego koledzy z fajansiarsko brzmiącego wcielenia Smokie. Już nawet nie chce mi się pisać o chórkach, a raczej ich braku. Łza się w oku kręci, gdy pomyślę sobie jak ładnie niegdyś panowie Spencer, Silson i Uttley ten element wokalistyki mieli opanowany w małym paluszku.
A piosenki, jakie? Ojej, same hity. Gdyby tylko ktoś potrafił je zaśpiewać, to ale byłby koncert. Zobaczcie, co zagrali, choćby: "Something's Been Making Me Blue", "Lay Back In The Arms Someone", "It's Your Life", "Take Good Care Of My Baby", "Mexican Girl", "For A Few Dollars More", 'Wild Wild Angels", "If You Think You Know How To Love Me", "Don't Play Your Rock'n'Roll To Me", "I'll Meet You At Midnight", "Oh Carol", "Needles And Pins", "Have You Ever Seen The Rain" (z rep.CCR), "Living Next Door To Alice" (na bis).
Jak ja teraz mam spojrzeć ludziom w oczy i wciskać kit, że Smokie to był niegdyś świetny zespół? Jak ja mam im powiedzieć, że tamta ekipa otworzyła mi oczy na muzykę, i że to dzięki nim, jako młody 12-letni chłopak, w 1977 r., przeżywałem radość słuchania najpiękniejszych piosenek mojego życia. Bowiem wówczas takie właśnie znaczenie miały one dla mnie. Dzisiaj te same melodie, w tym wulgarnym i rynsztokowym wydaniu, nie dadzą wiary nikomu z młodego pokolenia, że ich pierwowzory to była zupełnie inna bajka.
Mimo to, był to ciekawy wieczór, miły wspominkowo, a przy okazji zobaczyłem jak się sprawy mają. Reasumując, w skali od 1 do 5, pozwolę sobie ocenić poszczególne występy zespołów. Da Wam (Państwu) obraz tego jaki poziom zaprezentowały te trzy ekipy
I tak:
SLADE - 3,5
SWEET - 3,8 ,a nawet 3,9
SMOKIE - 1,5 , z czego pół gwiazdki tylko za dobrze bawiącą się publiczność
Normalnie Smokom należałaby się sama goła "jedynka" (bez dodatkowego pół punktu), ale na to by mi sumienie nie pozwoliło, bowiem największym gównem, jakie widziałem "na żywo" w życiu, był występ Afromental w 2009 roku w Łodzi. Ale na nich spuśćmy już zasłonę miłosierdzia. Nie chcę okaleczać okaleczonych.
P.S. Wielkie podziękowania dla nieocenionego Sebastiana Kończaka z MC RADIO, dzięki któremu byłem na tym koncercie. Zresztą nie tylko ja, bo i także były realizator Nawiedzonego, Tomek Ziółkowski się sympatycznie załapał :-) A i do występu Smokie wyglądał na rozbawionego. Mocna ekipa !!!
P.S.2 Szkoda tylko wielka, bowiem na 5 minut przed koncertem okazało się, że mamy jeden wolny bilet !!! Całkowicie wolny i za darmo. I nikomu nie szło go już wcisnąć, ponieważ wszyscy już mieli. Przed Areną nie było nawet jednej głodnej duszy biletu. I tak bywa.
P.S.3 Buteleczka Coca Coli 0,25 l. kosztowała 5 zł.
Andrzej Masłowski