URIAH HEEP - "Into The Wild" - (FRONTIERS RECORDS) -
Uwielbiam "Jurajkę" od zawsze. Nigdy nie przeszkadzały mi roszady personalne, ani brutalnie upływające lata. Zresztą tego zespołu jakby to nigdy nie dotyczyło. Ale muszę na wstępie uprzedzić wszelakich konserwatystów (ładniej to brzmi od betoniarstwa - nieprawdaż? ) , że jeśli dla kogokolwiek Uriah Heep to tylko legenda z (nieżyjącym już) Davidem Byronem, to niech trzyma się od tej płyty z daleka. I nie dlatego, że i tak owy typ do nowej muzyki "jurajki" się nie przekona, a raczej po to, by o niej niezdrowych emocji po świecie nie rozsiewał. Od lat należę także do zagorzałych wielbicieli i obrońców Uriah Heep również z okresu panowania przy mikrofonie takich śpiewaków jak: John Lawton czy Peter Goalby, i każdemu od bata pręgi na łapskach zostawię za niezdrową krytykę albumu "Abominog" (1982) - tak dla przykładu. Obecnego od ponad dwudziestu lat wokalisty Bernie'ego Shawa szczerze nie cierpiałem w czasach powstawania płyt "The Raging Silence" (1989) oraz "Different World" (1991), jednak z biegiem lat owa niechęć przerodziła się w pełną akceptację. Także i ja, uważam, że grupa ta, największe osiągnięcia ma już za sobą, jednak wcale mi to nie przeszkadza w słuchaniu nowych płyt, które ku memu zdziwieniu (w ostatnich latach) bywają coraz to lepsze. Pierwszym pozytywnym sygnałem był album "Sonic Origami" (1998), prawie zupełnie niezauważony, a zawierający kopalnię najprawdziwszych heepowskich pereł, jak choćby "Between Two Worlds", "Feels Like", "Only The Young" czy kapitalny cover grupy Survivor "Across The Miles". Po tej płycie grupa zamilkła na dziesięć lat. W końcu weszła do studia świeża i wypoczęta jak nigdy, realizując fantastyczny album "Wake The Sleeper", który niczym lawina spuścił na słuchacza ogrom znakomitych piosenek przyodzianych w szlachetne hard-rockowe szaty. Serwując przy okazji absolutną perłę w postaci blisko 7-minutowej kompozycji "What Kind Of God" - wartej każdych pieniędzy. Z tym albumem grupa odbyła pokaźne tournee koncertowe, zdobywając przy okazji uznanie w oczach wielu młodych i nowych fanów. Chwilę później przyszło 40-lecie funkcjonowania na scenie. Okazję tę grupa uczciła wieloma koncertami, a także specjalną płytą, zawierającą dwa premierowe utwory oraz aż dwanaście przebojów w nowych studyjnych interpretacjach. Owe świętowanie chlubnej rocznicy było rejestrowane kamerami , ale jak dotąd wydano tylko kilka oficjalnych bootlegów na płytach CD, choć i nie obyło się także bez skromnego dodatku na DVD. Po tym wzmożonym aktywnie okresie muzycy jeszcze znaleźli czas na wejście do studia i nagranie zupełnie premierowego materiału. Czego efektem jest niedawno wydany "Into The Wild". Album ze wszech miar wspaniały! Godny nazwy Uriah Heep. Bogaty w pomysły i melodie. Efektowny, chwytliwy i często zaskakujący. To dzieło z gatunku tych piękniejących z każdym przesłuchaniem, czego dowodem chociażby otwierający całość utwór "Nail On The Head". Na początku mnie nieco drażnił, a dziś nie wydam go nikomu! I w tym miejscu powinienem zakończyć pisanie tego tekstu, bowiem stanąłem w niewygodnej sytuacji, w której należałoby powznosić ku niebiosom kilka najlepszych tytułów z "Into The Wild", a to zadanie wydaje się a-wykonalne. No dobrze, skoro jednak trzeba, może na początek warto zwrócić uwagę na nagranie tytułowe, zagrane z zębem i przypominające nieco "Easy Livin". Następujące po nim "Money Talk" jest także niczego sobie i nosi znamiona przebojowości. Podobnie zresztą mógłbym podsunąć "T-Bird Angel", brzmiący jakby znajomo, bądź rozbudowany "Trail Of Diamonds". Albo także finałowy "Kiss Of Freedom", który jest swojego rodzaju hymnem. Dlatego kończy całość. Dość!, bo zaczynam wyliczankę z wyróżnikami, a jeszcze przed chwilą sugerowałem, że to świetna płyta w całości.
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!!
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00
nawiedzonestudio.boo.pl